Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

czwartek, 27 grudnia 2012

Singielka w podróży

Byłam w Polsce na Święta...
Plan dość szalony, bo miałam jedynie pięć dni wolnego w pracy, ale w końcu wsiedliśmy w samochód i pojechali hen... W szwajcarskim domu nie zdążyłam nawet ubrać do końca choinki, a teraz się zastanawiam, czy jak pójdę dziś do sklepu i będę wybierać ozdoby, to nie wyjdzie to trochę głupio...
Tak czy owak jestem w domu sama, moi chłopcy zostali w Polsce, żeby się wybyczyć, toteż stałam się chcąc nie chcąc podróżującą singielką...
Generalnie świat wydawał mi się prosty do przejechania... Nie boję się bardzo nowych kontynentów, ani tego, że nie wiem gdzie spędzę kolejną noc... Nie boję, pod warunkiem, że...nie jestem SAMA!
Po Wigilii mocna męska ekipa ( mąż, jego brat i dwóch kolegów brata) odwiozła mnie  na lotnisko do Warszawy. Na miejscu byłam o czwartej rano, samolot miałam o dziewiątej. Siedziałam więc sobie popijając wodę i czytając pierdoły z gazet od siostry męża. Wyleciałam w końcu i tuż przed południem dotarłam do Mediolanu... W samolocie zapoznałam się z pewną Tatianą, Ukrainką, co jechała do swego ukochanego Włocha... Tatiana była lekko zdezorientowana, pytała gdzie się wsiada na pokład, a potem, gdzie jest jej bagaż, gdzie kontrola paszportowa itp. Cóż, dobrze trafiła! Na najwspanialszą specjalistkę, wszak! No więc jej tłumaczyłam z lekkim uśmiechem, opiekowałam się nią, aż wpadła w ramiona swego chłopaka...I tu profesjonalizm mój się zakończył:)
Po pierwsze na dworze siąpiło i złapał mnie niewypowiedziany strach przed jazdą okazją, którą wcześniej zakładałam. Podeszłam do okienka informacji zapytać o autobus do Galaratte, miasteczka odległego o jakieś 14 kilometrów od lotniska Malpensa. Z tamtejszej stacji kolejowej można już dostać się pociągiem w kierunku szwajcarskim, pociąg był o 13.25. Pani w okienku oznajmiła mi jednak, że autobusy nie jeżdżą z powodu Świąt!!! Odwróciłam się w kierunku Tatiany, ale ta była mocno zajęta uściskami, i wtedy zrobiłam jeden z najczęściej popełnianych przeze mnie błędów mówiąc w duchu: ,,Poradzę sobie sama!"... Myślę, że jej chłopak mógłby spokojnie podrzucić mnie do Galaratte, ale uparłam się i poszłam na pociąg... Odjeżdżał o 13.50... Nie zdążyłam więc na pierwsze połączenie do Szwajcarii... W Galaratte weszłam do przydworcowego baru ( otwartego na szczęście!) i zamówiłam kawę oraz kanapkę... Już po chwili szły w moim kierunku niesione na rękach kelnerki, dwie kawy i dwa sandwiche:) Wyjaśniłam, że tyle to aż nie zjem, ale kofeinowy napój chętnie zatrzymam ( już wówczas byłam skrajnie zmęczona). Po półtory godziny przyjechał mój pociąg, tym razem do Domodossoli, ostatniej większej miejscowości przed granicą. Postanowiłam sobie twardo, aby nie zmrużyć oka, gdyż miałam przy sobie kasę, paszport i inne dokumenty, a nawet laptopa, jednak w obliczu braku snu nie ma mocnych- nawet nie wiem kiedy przysnęłam i obudziłam się dopiero na miejscu, po ponad godzinnej jeździe... Wysiadłam, wyszłam na deszcz, moja głowa powoli zaczynała dopominać się o porządne łóżko, a tymczasem nie byłam nawet w docelowym kraju... W kolejnym przydworcowym barze zamówiłam herbatę ( ileż można z tę kofeiną), ucięłam pogawędkę po francusku z Włochem pracującym na dworcu i po godzinnym oczekiwaniu wsiadłam w pociąg do Brig. Stamtąd na szczęście było już szybko i sprawnie- pod nos zajechał pociąg do Sion, a potem autobus do Saviese... Wróciłam z powiekami, które przysłaniały mi już ponad połowę oka, z promieniującym bólem głowy, rzuciłam się w wyrko i tak padłam:)
A w domu...cisza. Robię dokładne porządki i nikt mi nie bałagani...
Gotuję coś tam ( mało i zdrowo) i nikt nie wybrzydza...
Mogę sobie udekorować niedokończoną choinkę i usiąść przed nią sama. Samiutka jak palec.
Czy to tylko moje spaczone wrażenia, czy tez życie bez rodziny jest naprawdę tak cholernie nudne?
Teraz z rozrzewnieniem wspominam nawet nasze hardcorowe poranki przed praca i przedszkolem, kiedy to muszę wszystkich budzić i wszystkim ( z grubsza) się zająć...Teraz wstaję sobie na lajcie, delektuję się poranną kawką, ale to wszystko takie nudne:)
Ktoś mi poradził: wypoczywaj sobie, korzystaj ze spokoju...No, ale ileż można wypoczywać!  Mnie wystarczy w zupełności tyle, co przypada na noc. Ponadto są zakupy, spotkania z koleżankami, bieganie, pisanie zaległych relacji, kurs francuskiego, internet, filmy, książki...Ale to wszystko, po krótkim czasie, zieje nudą... Dopiero w obliczu samotnych dwóch tygodni zdaję sobie sprawę, jak fantastyczna jest moja rodzinka:) I w życiu nie mogłabym być podróżującą czy też osiadłą singielką...

niedziela, 23 grudnia 2012

Wspaniałych Świąt!

...w rodzinnym gronie...
...wśród śmiechów i pisków...
...przy dźwięku pięknych kolęd...
życzy Włóczykijka z rodzinką, która w szalonym pędzie znalazła się na kilka świątecznych dni w Polsce:)

czwartek, 6 grudnia 2012

Zima w obiektywie

Wczoraj śnieg już w ogóle nie topniał, mimo, że temperaturę mamy plusową. Wzięłam sznurek w rękę, sanki do sznurka, syna na sanki i tak ze trzy razy wychodziliśmy z domu i doń wracaliśmy w wirze załatwień spraw różnorakich.
Wejście do naszego ogródka

Tam na górze to właśnie nasz ogródek:)

Widok na ulicę zza naszego płotka


Moje Słoneczko
 Zwaliste kopy śniegu są dosłownie wszędzie, więc mój synek ma niezłą zabawę we wspinaczkę pod górkę i z powrotem. Siedział wczoraj na podwórku chyba z cztery godziny, eksplorował coraz to nowe zaspy, wylazł na szczyt ogrodu i później w ogóle nie było go widać, chodził po drzewie ( mamy jedno tylko, ale zawsze to coś:)
Dzisiaj od rana pracowałam. Zza szyb raczyłam się jednym z najpiękniejszych krajobrazów. Bo oto dzisiaj wyszło słońce, śnieg się utrzymał i mamy widoki jak z bajki...
Z tego wszystkiego postanowiłam się przełamać, wdrapałam się na kopułę śniegową ogrodu i wysyłam zdjęcia z zaśnieżonej szwajcarskiej krainy w eter:








To co, ktoś ma ochotę na narty w Alpach? Bo powoli już zaczyna mi brakować polskich mordek na co dzień:)

wtorek, 4 grudnia 2012

Zabawa w odpytywanie i ciut aktualności

 
U nas śnieg! Ale to chyba nie jest dla nikogo zaskakujące. Tylko ja się cieszę jak dzieciuch ( mam wrażenie, że nawet bardziej niż mój syn, a tu już zakrawa o nienormalność)...
Wczoraj...wracaliśmy na nogach taplając się w śniegu, którego wciąż przybywało. Wieczorem odsłoniliśmy zasłony i z nosami przyklejonymi do szyby tuz przy ciepłym grzejniku, patrzyliśmy... Na ulicy iskrzyło od bieli... A z nieba leciały niezliczone płatki... Raz oglądałam film, w którym mówili że żaden z nich nigdy się nie powtarza, każdy jest miniaturowym dziełem sztuki, a śnieg stworzony przez człowieka to zwykłe zbite białe kulki przy tym prawdziwym. To dość bulwersujące. Tyle piękna idzie na marne prawie przez nas niezauważone. Gdzie tam! My jeszcze chodzimy i psioczymy jak się dostaniemy autem do domu i  że trzeba będzie odśnieżać (a propos nie mamy łopaty tutaj, i dziś robiłam tunel do domu taką małą zabawką Maksia, łopatką z rysunkami aut, wszyscy przejeżdżający ludzie mieli ze mnie niezły polew ale w końcu śmiech to zdrowie, niech im na dobre wyjdzie, nie?).
Piękna jest więc na tym świecie nieprzyzwoicie dużo i nie jest to bynajmniej  moje odkrycie ostatnich dni... 

Ale to by było tak na marginesie, bo tak naprawdę włączyłam komputer, aby wziąć udział w zabawie:
 
...do której zaprosiła mnie Ester 
Pytania brzmiały:
1. Gdybyś była drzewem, to jakim? I dlaczego?
  Trochę nudne by to było... Być taką ,,uziemioną". Ale gdyby już to akacją w Afryce. Bo byłoby mi ciepło, służyłabym jako wdzięczny obiekt do fotografii magicznych afrykańskich zachodów słońca, bo wokół mnie kwitnęłoby dzikie życie:)
2. Gdybyś była zwierzęciem, to jakim? I dlaczego?
Ptakiem. Na pewno. Najlepiej takim, który ma długie ścieżki migracyjne. Mogłabym dolecieć gdzie tylko oczy poniosą i zwiedzić nawet najodleglejsze zakątki świata. No i nie musiałabym o nic się martwić.(,,,Przypatrzcie się ptakom powietrznym...")
3. Gdybyś mogła wybrać, że nie tu i teraz - żyłabyś gdzie i kiedy?
 Kiedyś myślałam, że w epoce romantyzmu, ale byłam wtedy młoda i latająca w obłokach... Teraz chciałabym na chwilkę przenieść się w czasy pierwotnych ludzi, aby pooglądać naszą planetę nietkniętą i dziewiczą. Ale to tylko na chwilkę w innym wypadku pewnie zostałabym pożarta przez dzikie bestie:) Nie chciałabym żyć w innej epoce, bo wiem jak wygląda nasze życie teraz i pewnie wciąż bym za nim tęskniła ( pralka, auto, internet, hehe). A gdzie indziej? Mam trochę marzeń gdzie można by spróbować, ale przecież wszystko przede mną czyż nie?
4. Postać literacka, którą szczególnie lubisz, to Rodion Romanovich Raskolnikow... bo w czasie, gdy czytałam ,,Zbrodnię i Karę" czułam się tak, jakbym to ja nim była. Nigdy wcześniej ani potem nie doznałam takiego uczucia... Ale to pewnie za sprawką geniuszu literackiego Dostojewskiego.
 
5. Najpierw czujesz czy rozumiesz?
Bezapelacyjnie: CZUJĘ. 
6. Książka, której nie dokończyłaś to ,, Jak łatwo i przyjemnie rzucić palenie" bo mam ją ściągniętą na komputerze i jest bardzo kiepskiej jakości, ma zbyt małe literki i się wkurzyłam i nie dokończyłam, ot co
7. Gdyby nie była błękitna, jaki kolor planety by Ci odpowiadał?
Zielona. I tak jest w sporej części...
8. Czy lubisz szafy i czy ma to coś wspólnego z Narnią?
Hmmm...Narnię uwielbiam, ale szafy...Mojej obecnej nie lubię, bo jest jakaś taka niefunkcjonalna... Przypomina mi się pewna historia z czasów liceum, gdy namówiłam moją siostrę żebyśmy zapaliły papierosa w jej szafie ( na zewnątrz było wtedy bardzo zimno), wtedy rodzice nic nie poczują. Ta się zgodziła i plan, o dziwo, wypalił (!). Tyle że wszystkie jej ciuchy śmierdziały przez następnych kilka tygodni;)
9. Twoja ulubiona muzyka z nastoletnich czasów
 Tu byłam raczej przewidywalna. Słuchałam głównie Nirvany. Nawet wytatułowałam  sobie na nadgarstku inicjały K.C.:) Zaskakujące że przy okazji słuchałam też zespołu jego żony, którą wielu oskarżało o jego śmierć.
10. Lubisz swoje sny?
Lubię śnić. Choć czasem zdarzają mi się koszmary i o właśnie ich nie mogę potem usunąć ze świadomości. 
11. Jaka jest płeć Twojego mózgu?
 Myśląc, że to pytanie należy do bardzo podchwytliwych, wpisałam sobie w google test na płeć mózgu, ale nie mogę odczytać wyniku. Cóż, będę strzelać! Moja płeć mózgu to kobieta. Jestem zdecydowanym słuchowcem i nie potrafię parkować tyłem:) A tak poza tym uważam kobiecy sposób postrzegania świata za najlepszy z możliwych:) Lubię swoją wrażliwość, lubię swój wygląd, uwielbiam wręcz wchodzić w głębokie relacje z ludźmi...
 
Jest jeszcze jedno co muszę zapisać ( z innej beczki), bo inaczej odleci w niepamięć:)Wczoraj bawiłam się z Maksiem w ,,sztuczki" na łóżku. W pewnym momencie jego noga utknęła pomiędzy krawędzią łóżka a ścianą... Co usłyszałam? ,,Mamo, pomóż mi, bo się zakłęsowałem* Myślałam, że padnę:)

* coincer (fr)- unieruchamiać, blokować.


czwartek, 29 listopada 2012

Pomysł na życie

Cały wczorajszy dzień spędziłam na kończeniu relacji z kwietniowo/majowej podróży, która teraz dumnie widnieje w nagłówku bloga ( sesese).
Mariusz wraca wieczorem do domu, a tu ani pranie nie zrobione, ani obiad nie przygotowany, ani nic nie załatwione ( miałam dzwonić do ambasady w sprawie paszportu Maksia).
Odpowiadam mu więc, że mam za sobą wyczerpujący dzień twórczej pracy i padam na pysk:)
On na to: ,,No spoko, ale mogłabyś z tych swoich opowiadań przynajmniej coś zarabiać, a tak to na blogu nie dość że nic nie masz, to jeszcze każdy se może wejść i oglądać i może nawet zdjęcia bezprawnie wykorzystywać..."
Na co ja: ,, No a jakbyś ty niby chciał, żebym na tym zarabiała? Ty myślisz, że to tak łatwo jest się dostać do jakiegoś czasopisma podróżniczego? To trzeba wszystko wiedzieć na temat miejsca, gdzie się było, szczegóły historyczne i geograficzne, a poza tym napisać to tak poważnie, naukowo, nie tak jak ja."
Mój mąż odpowiada więc: ,,Ale ja nie miałem na myśli National Geographic, tylko coś lżejszego na początek. Na przykład Tele Tydzień, tam chyba też są relacje podróżnicze (są???). Albo wiem! Super Express. Oni by nadali temu jakiś sensacyjny tytuł, na przykład: ,, Nie taki straszny Kurd", albo ,Z dzieckiem wśród terrorystów".
Tak więc od dziś zaczynam się poważnie zastanawiać nad tym pomysłem życiowej kariery:)



wtorek, 20 listopada 2012

My to jednak jesteśmy szczęściarze;)

Dobrze mi. W przegrzanym mieszkaniu, w którym szczękam zębami, bo jak się okazuje bardzo szybko można przyzwyczaić organizm do niegasnących upałów. Dobrze mi tu, choć jeszcze w niedzielę rano przy okazji lotu numer jeden, myślałam że po powrocie do Szwajcarii natychmiast popadnę w depresję. Że oprócz Maksia nie ma w tym moim wracaniu nic pozytywnego. Że tak naprawdę powinnam rozwinąć żagle i płynąć (lecieć) jeszcze dalej w nieznane, a nie znowu pchać się w kierat pracy i porządnego życia i pomnażania sumy naszych oszczędności na koncie.
Tymczasem Valais znów zbiło mnie z tropu. Zaskoczyło zupełnie i zamknęło buzię z zachwytu. Wszystkie odwiedzone przez nas kraje, tropikalne i gorące, były przecież zwykle spowite chmurami... O siódmej, gdy zziębnięci wyszliśmy łapać okazję obok lotniska w Malpensie i gdy pociągiem, autobusem i autostopem przemierzaliśmy Włochy aż do przełęczy Simplon, trzęśliśmy się z zimna. A po stronie szwajcarskiej - słońce... Jechaliśmy tak więc z uśmiechniętą Włoszką i zapewnialiśmy się nawzajem: Ale tu pięknie!!!"
Włoszka zatrzymała się dla nas tuż przed granicą swego państwa, nie wiedząc właściwie gdzie jedzie. Co gorsza jej GPS pokazywał na początku, iż powinna zawrócić. Zadzwoniła do koleżanki, po której mamę jechała właśnie do Szwajcarii, a ta wyjaśniła jej: kanton Valais miasto Sion. Potem, tuż przed miastem GSP wskazywał twardo na zjazd w naszą wioskę;) Ostatecznie wysiedliśmy jakieś cztery kilometry od domu i poszliśmy z buta przez winnice, zrzucając po drodze zbyt ciepłe kurtki. My to jednak jesteśmy szczęściarze:)
W samolocie numer jeden lecącym z Bankgoku do Abu Dhabi podeszłam do nieruchomych stewardess po kieliszek białego wina. Trafiłam na Polkę więc od razu zmieniłam język i przegadałyśmy w ogonie samolotu jakieś pół godziny. Potem przyszła druga rodaczka, i zostałam tam kolejne trzydzieści minut. Bardzo sympatyczne to były dziewczyny, toteż zaraz dołączył do nas i Mariusz, i tak gadaliśmy, pomimo lekkich turbulencji i przepychającej się obok nas załogi różnej narodowości:) Ja miałam do dyspozycji butelkę wina, a Mariusz whisky z colą. Gdy usiedliśmy w końcu, dziewczyny podsuwały nam a to czekoladki, a to prażone orzeszki... Normalnie jak w business klasie... Na końcu dały nam jeszcze dużą butelkę wody i paczkę orzeszków, wiedząc że na lotnisku czeka nas czternaście godzin przystanku. Aha, samolot spóźnił się godzinę więc czekaliśmy jedyne trzynaście....My to jednak jesteśmy szczęściarze:)
Nasze luźne plany zakładały iż o ile wiza nie będzie kosmicznie droga, i będzie można nabyć ją na lotnisku, pojedziemy podglądnąć nieco luksus emirów i zrobimy sobie wycieczkę jeepem na pustynię. Niestety nie mogliśmy opuścić płyty lotniska, ale jak jedne z pracowników usłyszał ile będziemy tam kwitnąć uświadomił nam że mamy prawo do bonu na obiadek od linii lotniczych, z którymi podróżujemy:) Tym sposobem zjedliśmy pyszną wołowinę z ryżem sosem i sałatką o wartości 200 złotych za friko! My to jednak jesteśmy szczęściarze:)
Podczas lotu obejrzałam sobie kilka filmów i ze zgrozą odkryłam, że lepiej idzie mi zrozumienie ich po francusku niż po angielsku, więc wybierałam wersje filmów z okropnie delikatnymi i nieżyciowymi głosikami francuskich lektorów. Oglądałam to:

I to:
I jeszcze to: (miałam łezki w oczach ale część wony ponosi z pewności przedmiesiączkowe napięcie)
I okryłam płytę Radiohead, jakiej jeszcze nie słyszałam patrzyłam z wysoka na białe chmury i się rozpływałam a teraz słucham na okrągło, jak widać nawet o piątej nad ranem bo nie mogę spać z powodu zmiany czasu funkcjonowania:)
He, post powstał ale ani słowa w nim o podróży...Będzie o czym pisać w ciągu dwóch najbliższych dni wolnego, tymczasem spadam budzić małego i gnamy do pracy i do przedszkola:)

No dobra może jedno zdjęcie obrazujące to co żal było mi zostawiać:

poniedziałek, 5 listopada 2012

Pisanie na kolanie...

Za pol godziny ruszamy w rejs stakiem po Mekongu, na ktorym spedzimy kolejne dwa dni.... Jestesmy w cudownym miescie Chang Mai na polnocy Tajlandii, gdzie mamy jakies trzydziesci stopni na plusie:)
Spimy w kolorowym hostelu, wczoraj jezdzilismy na sloniach, a przedwczoraj ogladalismy jadowite weze...
Tajlandia jest po prostu przepiekna, wszystko tu na kazdym kroku zaskakuje swa egzotyka, choc z drugiej strony podrozuje sie tu jakos tak swojsko i bezpiecznie... Moze to przejaw goscinnosci ludzi i swietnie rozwinietej turystyki ( dla kazdego cos milego)...
Dzis spedzimy ostatnia noc w tym kraju przed jutrzejszym atakiem na Laos, a dalej Wietnam... Mamy zdecydowanie zbyt malo czasu, zeby zobaczyc wszystko, ale za to pozostanie nam smaczek na nastepny raz....
Zdjecia i poskladana relacja oczywiscie zaraz po przyjezdzie....
Pozdrowienia dla czytelnikow w (nieco) zimnej Polsce!!!

piątek, 26 października 2012

Na szybko...

Za chwilę przychodzą do nas na kolację goście, a ja się modlę w duchu, ażeby kiedyś wyzbyć się tego całego stresu związanego z przygotowaniem wszystkiego jak należy na rzecz czystej przyjemności przebywania z kimś innym...Da się tak? Póki co stres dopada mnie zawsze, teraz też jest lekki, bo pominęłam ryż z przepisu, myśląc, że mam go pod dostatkiem, a tu zonk:)
No więc Mariusz jest właśnie w drodze po ryż...
Maks wyszedł na piaszczyste podwórko w materiałowych kapciach ( dwóch różnych), zbrudził doszczętnie oba wraz z całym odzieniem, więc teraz bierze kąpiel na szybko ( w jego mniemaniu co najmniej czterogodzinną) i nie ma pantofli do pary...
Ja pracuję jutro i w niedzielę, a po poniedziałku mam długie WOLNE!!!! We wtorek z rana wyruszamy autostopem na lotnisko w Mediolanie, a stamtąd...UWAGA!!!...Do Tajlandii, Laosu i Wietnamu ( o ile wypali plan z załatwianiem wizy). Jestem tak podekscytowana, że wysiedzieć nie mogę. W Szwajcarii zbliżają się mrozy, a tam jest ponad trzydzieści stopni, piękne plaże, najprawdziwsza dżungla i przepyszne tanie jedzenie...Jedziemy w końcu tylko z M., synek urlopuje się w Polsce:)
Jeszcze nie skończyłam spisywania relacji z ostatniej wyprawy do arabskich krajów, a tu już następna podróż przed nami... Oczywiście harmonogram codziennych działań wraz z miejscami noclegu- nieznany!
Do napisania po przerwie:)

sobota, 20 października 2012

Obrażalski


Od kilku tygodni mieszka z nami mały Pan Obrażalski. Co dzień słyszymy teraz:,,Obraziłem się!" ,,Nie rozmawiam z tobą!" ,,Teraz jestem OBRAŻONY!!!"
Co ciekawe, słyszymy je w obliczu, jakby się zdawać mogło, bardzo błahych sytuacji.
Od kilku tygodni jest z nami również rodzina w gościnie. Chciałoby się więc dobrze zaprezentować, mieć syna grzecznego na medal, a przecież wiadomo, że takie obrażanie bynajmniej nie idzie w parze z idealnym wychowaniem;)
 Nie zadawałam sobie pytania skąd mu się to wzięło aż do jednego z ostatnich wieczorów...
 Mama męża i szwagierka relacjonowały właśnie jak to trudno było okiełzać Maksa w drodze ze szkoły...Co krok obrażał się, obracał na pięcie, uciekał za bezpieczne granice placu zabaw, wygłaszał brzydkie wyrazy. Zastanawiałam się dlaczego tak się zachowywał, skoro ja, osoba której w mniemaniu innych ,,wchodzi na głowę" potrafię jednak pogadać z nim tak, żeby nie robił tych rzeczy. Wyszło na to, że mamy w domu nieposłusznego gówniarza, który widocznie jest zbyt rozpieszczony, a którego ja przecież zupełnie nie znam(!!!). Możliwe też, że to tylko ja w taki sposób usłyszałam komunikat żeńskiej części rodziny męża, z którą zresztą zdarzało mi się nieraz mieć na pieńku, zwłaszcza w kwestiach dyscypliny ( dziecka i własnej) i odpowiedzialności.
Wówczas Mariusz rzucił refleksją: ,,Ale on nigdy wcześniej się nie OBRAŻAŁ. Nie miał tak aż do teraz. Może to jakiś etap rozwojowy, czy coś w tym stylu?"
A mnie nagle olśniło! Żaden etap, co to, to nie.... Ja i Mariusz często mamy odrębne zdania, o które walczymy na szable niemal... Możemy milczeć i zamykać się w sobie góra przez dwie godziny... Nie obrażamy się. Nie używamy zdań: ,Jestem obrażony/na". Nie mógł więc ściągnąć tego od nas. Ze środowiska szkolno/rówieśniczego również nie mógł przywlec, bo tam mówią po francusku. Co najwyżej używałby na swój stan innych słów...
Potem mignęła mi w głowie scenka z któregoś popołudnia przed naszym domem: ,, Masymilianku, no to teraz babcia jest na ciebie obrażona"... Eureka!!!
Nie chcę teraz, aby zabrzmiało to jak obelgi rzucane w stronę rodziny M., ale przecież mogłam zobaczyć to czarno na białym...
Ludzie, którzy stosują obrażanie się na porządku dziennym, kompletnie nie rozumieli dziecka które się obraża, biorąc to za przejaw jego rozpuszczenia i arogancji...  Powiedziałam wtedy głośno i wyraźnie: ,,Racja, dawniej nie znał w ogóle takich słów. Może spróbujmy więc nigdy nie używać w jego obecności takich sformułowań i po prostu nie obrażajmy się na siebie nawzajem". Wszyscy przytaknęli pomysłowi. Nikt nie odebrał mej mowy personalnie. Nikt nie zdał sobie sprawy, że tak naprawdę to on jest tym który się ,,obraża"...
Wniosek nie jest zadowalający. A co, jeśli dziecko, jest naprawdę tym zwierciadłem, w którym bardzo dobrze widać nasze własne wady? Jest milion rzeczy, które irytują mnie w Maksiu, a może wszystkie je nabył z moją ślepą pomocą? Mam mu za złe, że jest tak uparty i czasem tak beznadziejnie zasadowy, a może to my uczymy go tego, poprzez bycie skostniałymi rodzicami, że ma być tak, i  koniec i kropka, bo mówię to JA ( autorytet od siedmiu boleści;)
Jakie to trudne przyglądać się dokładniej każdej z pozoru przykrej sytuacji każdemu zachowaniu, które nie mieści się w głowie ani nam, ani tym bardziej przybyłej rodzince...

środa, 10 października 2012

Biblioteka pięciolatka

Zawsze uwielbiałam czytać. Największe po temu możliwości miałam rzecz jasna na studiach, kiedy to pochłaniałam wielkie ilości książek wszelkiej maści. Z łezką w oku wspominam te czasy, ograniczona teraz przez odległość od kraju z jednej, i bariery językowe, z drugiej strony.
A mój Maksiu...No cóż. Jest w stanie skupić swoją uwagę jedynie na książce, która ma dużo ilustracji. Przy okazji lubi też bajki opowiadane przeze mnie z pamięci, więc jadąc do Polski obmyśliłam plan ubogacenia jego biblioteczki, a tym samym zasobów języka i wyobraźni ( hehe).
Kupiłam ,,kultową" ,,Chatkę Puchatka" w oryginalnej wersji, ,,Doktora Dollitle" i Małego Księcia". Zacierałam rączki na myśl o pasjonujących lekturowych wieczorach we dwoje. A tu już pierwsza próba okazała się porażką...Pierwsza strona-ok, ale następne, wypełnione małym druczkiem, w dodatku bez obrazków, okazały się strasznie nudne. Więc zostały przez mojego syna przewertowane aż do ostatniej kartki, co oznaczało, że zakończyliśmy czytanie....
Książki spoczęły więc w maminej szufladzie... Z braku innych czasem sobie je podczytuję....
Tymczasem Maksik dorwał w ręce coś bardzo ciekawego. Brat mojego męża przygotowuje się do egzaminu na ciężarówkę, ma więc ze sobą cały zestaw egzaminacyjnych pytań. Kiedy mój syn znalazł to cudo, spędził bitą godzinę ślęcząc nad obrazkami na jednej ze stron. Te wszystkie skrzyżowania, światła, różne pojazdy, pełno drogowych znaków- to było TO!!!
I tym sposobem książeczka, która większości populacji kojarzy się siłą rzeczy z czymś negatywnym, zainteresowała moje dziecko bardziej niż bestsellery światowej literatury;)

piątek, 5 października 2012

Choróbsk ci nadszedł czas

Piękne te pierwsze dni jesieni...Raz słońce dwudziestostopniowe, raz deszcz i wichry antarktyczne...No i choroby. Zaczęło się w wieczór przyjazdu rodzinki- tu kolacja wytworna wystawiona, a my jacyś tacy we dwójkę niemrawi, słabi, dziwni. Środa i czwartek musiały jakoś zlecieć, więc zleciały. Na bólu gardła i lekkim pokasływaniu, toteż wspieraliśmy się jakimiś tabletkami przeciw-grypowymi. Cały zapas leków nawiezionych przez szwagra przepadł w niepamięć.
Ale piątek! Mój Boże! Właściwie z łóżka nie ruszałam się już czwartkowego wieczora po pracy. Całe choróbsko, jakby nieco nieśmiałe w dniach gdy jeszcze pracowałam, wyszło ze mnie na światło dzienne. W środku nocy- okropny kujący ból w okolicach klatki piersiowej, przy każdej próbie złapania oddechu i przy zmianach pozycji. W piątek po marnym śniadaniu, obiedzie i kolacji, za każdym razem to samo gorące i jedynie pragnienie- wracać do łóżka. Nie zrobiłam prania, nie umyłam naczyń, nie ugotowałam obiadu, bo mi się po prostu nie chciało. Na szczęście teściowa zajęła się domem i małym zawadiaką, bo ja jak już wlazłam do łóżka, tak nie ruszyłam się z niego do wieczora. Potem było już coraz lepiej. W sobotę obudziłam się do życia, i od razu się wzięłam za czyszczenie i wietrzenie całego domu. A w niedzielę wróciłam do pracy...
Wtorkowego poranka koleżanka wspomniała, że ją męczył żołądek przez dwa dni...Że to musowo jakiś wirus. W środę miałam wolne, pogoda była cudna, poszłyśmy więc na spacer do Sion, a ja wciąż mocno zasmarkana, i w dodatku....z żołądkowym wirusem;) Który skończył się wczoraj wieczorem, czyli w ostatni dzień wagarów od pracy...
Wczoraj również przyniosłam ze szkoły ulotkę w której ostrzegano przed panującą w szkole wszawicą. Zaglądam małemu we włosy, a tam...cudne jajeczka oplatające tylną część głowy(!!!!) Poleciałam po specjalny szampon do apteki, wyczesałam co trzeba ( bardzo to odkrywcze zajęcie było, nie powiem!), ścięliśmy go na krótko, a potem całą rodzina umyliśmy włosy tym specjalistycznym produktem. I wszystko byłoby pięknie wszak katar już bardzo leciutki, a żołądek skręca się może raz dwa razy na dzień...Tyle, że ...głowa coś mnie swędzi:)

poniedziałek, 24 września 2012

Weekendzik

Dziś za oknem słota, która ma potrwać cały tydzień, ale za to jaki fantastyczny był miniony weekend! Mieliśmy go w całości dla siebie, w planach noc w górskiej chatce, no i szóstą rocznicę ślubu w niedzielę, która znów nadeszła nie wiadomo kiedy...Różne plany imprezowe snułam sobie wcześniej, wygrał jednak ten zakładający pobyt na łonie natury. Tymczasem sobotni poranek bynajmniej nie zachęcał do wyściubiania nosów za drzwi. Zwlekliśmy się z łóżek późnym rankiem, po czym pojechaliśmy do szefa od winogron, który obiecał mi pracę dla szwagra, a potem zapadł się pod ziemię, nie odpowiadając na maila i telefony. Pisałam już kiedyś, że nie lubię sytuacji, w których trzeba coś wziąć w swoje ręce i doprowadzić sprawę do końca, narażając przy tym na szwank jakość dotychczasowych relacji. W Szwajcarii tak się nie robi. Nie jeździ się do ludzi bez uprzedzenia. Nie dzwoni się namolni po kilkanaście razy dziennie. Z drugiej strony musieliśmy wiedzieć na czym stoimy, toteż pojechaliśmy.
Szef otworzył i był mocno zdziwiony. Zaczął się tłumaczyć, że nie wiem do końca jak będzie z tą pracą, że nie może mi zapewnić trzech tygodni jak przedtem, a jedynie tydzień.... Powiedziałam mu, że mógł mi to powiedzieć. Bez ogródek. Stwierdził, że się obawiał mojego obrażenia się;) Dziwny gość, nieprawdaż?
W końcu podpisał papiery i umówiliśmy się, że szwagier może przyjechać do pracy. Potem posiedzieliśmy u niego gadając o pierdołach ( Mariusz na końcu powiedział mi na ucho:, Dobra, kończmy już tę farsę i spadajmy stąd"), potem zaproponował mi świetlaną karierę agentki pośredniczącej w pracy ( jasne, od razu kupię sobie rewolwer i będę terrorem zmuszała szwajcarskich pracodawców do przyjmowania Polaków), a potem zmyliśmy się z deszczem na zakupy...
Po południu wyszło słońce. Wraz ze znajomymi , którzy mają syna ośmiolatka wyszliśmy w góry. Na miejsce dotarliśmy ok 19, zachwyceni faktem, że oprócz nas nikt nie postanowił tej nocy spać w darmowej chatce. Dzieci bawiły się w budowanie garaży i baz z drewna a myśmy siedzieli i  gadali do północy. Noc była przepiękna, a poranek po prostu upalny. O dziewiątej rano mogliśmy już paradować w podkoszulkach... Tak bardzo brakowało  mi górskiej ciszy i kontaktu z naturą... Napaliliśmy się wszyscy na poszukiwania innych schronisk lub na spanie pod namiotem następnym razem. Było po prostu przepięknie!
Do domu zeszliśmy wczesnym popołudniem, zjedliśmy pyszne serowe fondue a potem kolega pokazał nam drogę do ciepłych źródeł w dzikich jaskiniach... Końcem września wskoczyliśmy więc w stroje kąpielowe i chlup do wody. To miejsce jest super romantyczne; w jaskiniach nie widać prawie nic tu i ówdzie palą się świeczki, jest bardzo płytko, a jeśli ma się dobrą latarkę można nurkować i przepływać do kolejnych okrągłych grot pozostało nam na następny raz, bo latarki właśnie nie mieliśmy, a bez niej było trochę strasznie:)
Także piękny weekend za nami... Jutro zjeżdża do nas rodzinka: mama i brat Mariusza i, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, nastawiam się na super spędzone razem chwile:) A Maksiu nie będzie musiał zrywać się na nogi wraz z pierwszymi kogutami przez kilka ładnych tygodni. Żyć nie umierać:)

czwartek, 20 września 2012

Różne różności

Dziwny tydzień za mną....
Po pierwsze zrobiło się jesiennie. Zdecydowanie za szybko... W środę dwunastego września:) Kiedy byłam w Polsce tato dał mi dmuchany basen dla Maksia który jednak ostatecznie nie zmieścił się do bagażu, i został oczekując przywiezienia następnym razem. Wyjeżdżając byłam pewna, że spokojnie bym go jeszcze poużywała tego roku, ale jednak nie...Lato przepadło bezpowrotnie. Schodząc wczoraj i przedwczoraj pieszo do Sion, widziałam osuszony już odkryty basen, w którym pływaliśmy latem...Na ulicach coraz więcej liści. I coraz częściej mgła nad głowami... A u nas mgła zawsze przynosi śnieg w górach.
W środę lało cały dzień. Mariusz nie wziął niczego ciepłego, a pracowali na zewnątrz, w związku z czym rozchorował się na noc. Miał już prawie czterdzieści stopni gorączki, a wszystko w wiosce było pozamykane na cztery spusty ( ja przy tym wciąż bez prawa jazdy, odkąd mi zwędzili torebkę w kwietniu;). Co najlepsze, w domu nie mamy w ogóle lekarstw. Zrobiliśmy jakiś mały zapasik ostatnim razem w Polsce ( styczeń!), ale jak się okazało ten się już wyczerpał. O dziesiątej wieczorem zapukałam więc do sąsiadów ( jak to dobrze że nawet w tak nowoczesnym państwie można na nich liczyć!)
Nazajutrz szykował mi się wyjazd firmowy nad jezioro Genewskie. Miał być rejs statkiem i obiad w restauracji, ale widząc męża w opłakanym stanie zostałam w domu i zrobiłam kurs po owoce i lekarstwa:)
Po drugie pracowałam dwa weekendy pod rząd, czego nie znoszę. Wyskoczyliśmy w niedzielę do znajomych a potem musiałam wracać do pracy na 17.30...Coraz bardziej uwiera mnie ten system zmian, pociętych w ciągu dnia... Niby można odpocząć i ogarnąć dom ( a także kurs językowy i blogi;) ale ta konieczność powrotu po południu w ryzy zdyscyplinowanych pracowników...( bo dyscyplina, nawiasem mówiąc, to w Szwajcarii rzecz święta).
Jak już jesteśmy przy pracy, w poniedziałek wszyscy troje ZASPALIŚMY(!)
Wysiadła komórka i zwlekliśmy się z łóżka o siódmej zero osiem ( zaczynam o siódmej). Dwanaście minut później byłam już na miejscu, Maks w przedszkolu, a Mariusz w drodze do firmy...Niezły wynik...Tyle, że po drodze nakrzyczałam się i napsioczyłam jak głupia...Takie stresowe sytuacje to zdecydowanie mój słaby punkt. Nie mogłam dojść dlaczego pod presją czasu totalnie wysiada mi mechanizm samokontroli. Do dziś nie wiem. Kilka chwil później  bezpieczna, bo niezauważona przez szefową, czułam się po prostu łyso...
We wtorek miałam za to wolne. Opadły mgły i wyszło słońce zezwalając nam na krótkie rękawy i nogawki. Poszliśmy na szkolne boisko, z rowerem pod pachą. Założyłam sobie plan pt: ,,Maksiu potrafi jeździć" i udało mi się (nam, przepraszam) zrealizować bardzo szybciutko. Najpierw trzymałam kierownicę i siodełko, potem tylko to drugie, później koszulkę Maksa, a potem biegłam za nim krok w krok. Jego mina gdy zobaczył, że niczego już nie trzymam0 BEZCENNA! Miał w oczach czystą radość! Potem usiadłam sobie na ławeczce, a on bez końca robił okrążenia po boisku. I to z jaką szybkością! Potem malowaliśmy kredą po naszym betonowym tarasie, a wieczorem poszliśmy zaprezentować nową umiejętność tacie...Rodzice wsiedli w rolki, a syn na rower, po raz pierwszy udało nam się obrócić w czyn przekładaną od X czasu rodzinną rekreację sportową. No, szkoda tylko, że już tak blisko jesień:)
Wczoraj znów wolne. Zeszliśmy pieszo do miasta, zrywając po  drodze całkiem już słodkie winogrona. Na dole zgarnął nas Mariusz i pojechaliśmy na mecz w polskim gronie, gdzie mój mąż pokopał trochę w piłkę czego nie robił chyba od trzech lat....
Kolejny weekend wolny!!!! Strzeżcie się Alpy, nadchodzę!
A potem...Początkiem listopada....Dwa tygodnie wakacji!!!!( z hakiem)
I kolejna podróż, jak i gdzie, to zależy do połączeń samolotowych. Z taką perpektywą nie starszna mi nawet najbardziej ponura jesień:)

poniedziałek, 10 września 2012

Mój nie taki mały Maks

Od dwudziestego sierpnia Maksymilian chodzi do szkoły.
Jest w pierwszej klasie oddziału przedszkolnego, potem czeka go jeszcze druga, a za nią - nooo tak- podstawówka.
W klasie jest może szesnaścioro dzieci. Budynek szkoły znajduje się raptem pięć minut drogi pieszo od naszego domu, ale idziemy do niej wzdłuż bardzo ruchliwej ulicy ( to duży mankament tych górskich wiosek, gdzie ciasno okalają drogę, a ludzie nie przeżyją bez kilku samochodów dla jednego gospodarstwa).
Skończyły się więc beztroskie czasy. System dosięgnął i nas. Cztery dni w tygodniu na dwie godziny dziennie- to nie tak dużo, ale gdy jest szkoła, o wypadzie na basen czy karmieniu kaczek, mogę raczej zapomnieć...
Maksymilian nie lubi szkoły. Choćbym nie wiem jak kolorowała jej przeznaczenie, nie lubi i już. Wyraża się jasno- chciałby chodzić do szkoły, gdzie uczą po polsku. Kuleje z językiem, więc rozumiem go doskonale... W jego wieku nie ma się jeszcze ambicji, żeby znać wszystkie języki świata. On przede wszystkim chce sam zostać zrozumiany...
Daję mu więc prawo nie lubienia szkoły. Wychodzimy z domu ociągając się, jeszcze przed wejściem ,,na lekcję" pyta mnie dziesięć razy, czy po niego przyjdę, i czy będzie to trwało tylko chwilkę...
Wszyscy wkoło powtarzają mi: ,,Zobaczysz, dobrze będzie. Dzieci uczą się szybko. Będzie mówił lepiej niż ty..."itp. I wiem to. A mimo wszystko widzę, jak wiele stresu go to kosztuje....
Nasza droga do szkoły wygląda natomiast tak:
Obowiązkowy wodopój



I dumny uczeń pozuje, żeby pokazać babci, jak już wyrósł...Szkoła to ten duży różowy budynek w tle
Ach...I najważniejsze! Wraz z obowiązkiem szkolnym nasz syn nie może pozwolić sobie odtąd na żadne wagary. Żeby wyjechać z nim do Polski, musiałam słać pismo do dyrektora kilku oddziałów szkolnych, a ten uroczyście odpowiedział mi (pisemnie, z pieczątką!), że się zgadza, lecz po raz ostatni.... W tym roku mam jeszcze wciąż dwa tygodnie urlopu, Maks ma wolne końcem października, lecz szefowa nie zgodziła się na ten termin... No i zonk. Wygląda na to, że Mariusz z Maksiem wyjadą sobie gdzieś razem (męska podróż życia;), a ja sama - w innym terminie....
Ktoś chętny na babskie wakacje pod palemką, z dala od mężów i dzieci???:)

czwartek, 6 września 2012

Wieczory i poranki

Dwa miesiące temu  koleżanka bawiąca u nas w Szwajcarii zamawiała przez internet bilet do Polski. Wydrukowaliśmy papiereczek na potwierdzenie zakupu, a tam jako cel podróży widniało: ,,Kraków. Dworzec Główny. Ulica Bosacka.Płyta Górna." Rozpływałam się nad tymi literkami. Roztaczałam wizję powrotu do Krakowa, przyspieszonego bicia serca, ogarniania wzrokiem wszystkich znajomych miejsc, budek z obwarzankami, trzeszczących tramwajów, ludzi, którzy spieszą się do pracy, bezdomnych włóczęgów, autobusu numer sto trzydzieści na Azory, którym jeździłam przez pięć lat. Szmat czasu! Jak można nie związać się z miastem, oddychając jego powietrzem ( vel.spalinami) przez pięć lat(?!)
Tak myślałam środkiem lata, a potem-rach ciach- kupiłam bilet w poniedziałek, we wtorek rano wyruszyłam w drogę, a w środę o ósmej byłam już w Krakowie. Widoki ściskały za serce. Przejeżdżaliśmy Opolską, a tam proszę-estakada, z którą bawili się dość spory szmat czasu, gdzie się stało w  korkach po kilkadziesiąt minut, już gotowa! Pamiętam, że jechałam tamtędy po obronie pracy magisterskiej, w eleganckich ciuszkach, spokojna i szczęśliwa, że już po wszystkim ( a tak naprawdę wszystko się przecież dopiero zaczynało, no nie?) . Za estakadą osiedle nowych bloków, gdzie mieszkaliśmy przez półtora roku, wiecznie pachnące cementem, na którym pełno było tyle co założonych rodzin z małymi dziećmi, a gdzie się nudziłam jak mops siedząc w gorącu poddasza z oknami dachowymi. Kilka bloków dalej mieszkanie moich dziadków, w pokolorowanym komunistycznym bloku, z kwadratami żywopłotów na zewnątrz. Tu mieszkałam trzy lata, tu spędziłam najfajniejsze studenckie czasy, gdy się nie ma rodzinki na głowie, ma się setkę znajomych, milion zajęć, gorące pasje i brak potrzeby, aby to wszystko odespać... Teraz z perspektywy autobusowej szyby mogłam obserwować to wszystko, park, wieżowce, zsypy śmieci otoczone chmarą gołębi;przetaczały się szybko przed oczami. Kraków. Tak bardzo za nim tęskniłam, ale na miejscu nie byłam w stanie wchłonąć wszystkiego naraz, więc postanowiłam sobie tylko nie wczuwać się za bardzo w polskie klimaty, żeby potem nie wpaść w deprechę ( to była środa, a w niedzielę miałam autobus powrotny).
Dworzec przy Bosackiej. Ósma rano. Mocno sfatygowani dotarliśmy na przystanek sto trzydziestki. Kantor w Galerii Kraków był jeszcze zamknięty, więc pojechaliśmy na gapę. Wysiedliśmy też nieco wcześniej, pod wiaduktem na Azorach, a stamtąd ciągnęliśmy z buta. Był piękny, słoneczny poranek. Tę samą drogą szłam kiedyś pieszo z jakiegoś Wielkiego Wydarzenia na Błoniach, z randek na kolejowym przystanku z Mariuszem, ze świetnie wyposażonych krakowskich bibliotek... Przyszliśmy do dziadków, a tam wciąż tak samo spokojnie i stabilnie. Telewizor ogłuszający nowinkami ze świata, kawa- zalejawka i dwudaniowy obiad z kotletem i ziemniaczkami. Potem wyszliśmy na spacer, ja-aby nie zasnąć, mały- aby zgubić nieco balastu energetycznego. Plac zabaw przy Opolskiej, na połaciach rozległej miejskiej zieleni, miał multum drabinek do zaoferowania. Maks przemierzał najtrudniejsze z nich, a ja rozpamiętywałam czasy, gdy ledwo co chodził i musiałam mu pomagać wspinać się na maleńkie schodki prowadzące do maleńkiej zjeżdżalni, które teraz zupełnie go nie interesowały. Mój dziadek, który poszedł z nami ( nawiasem mówiąc to on nauczył mnie czytać, pisać, pływać, i wszczepił we mnie zamiłowanie do chodzenia jako takiego), nie pamiętał drogi na plac zabaw. Często gubi się teraz w mieście, które znał jak własną kieszeń. Nie chcę sobie wyobrażać dnia, w którym zgubi się na dobre.
Popołudniu pojechaliśmy do Sącza. W moim rodzinnym mieście było dużo cieplej. Tata wyjechał po nas na dworzec, od tamtego momentu przywitaniom i uściskom nie było końca. W domu czekała mama, Daria z mężem i dwulatkiem z Paryża, Kamila, Zuzia, Antek i Lilka...Kuzynka Justyna ze swoim roczniakiem...Ciotka, wujek i babcia Mila, mieszkający w sąsiednim domu... I jeszcze kuzyni z Lwowskiej, a także okoliczne dzieciaki, które nie wiadomo kiedy przerosły mnie o głowę:)
O zmierzchu usiadłyśmy przy stole na tarasie, i przy butelce wina Pinot Noir ( szwajcarski akcent) rozmawiałyśmy do drugiej w nocy.
Nazajutrz wsiadłam na rower i pojechałam ,,załatwiać sprawy". Był piękny słoneczny dzień. Na Jagiellońskiej grała cygańska orkiestra, a ja jechałam czując wiatr we włosach. To uliczne jeżdżenie zawsze miało dla mnie posmak prawdziwej wolności, smakowało tak samo  jak dwa late temu, gdy wywalili mnie z pracy, a ja mimo to zamiast załamania nerwowego, przeżywałam właśnie narodzenie do wolności. Nikt i nic nie trzymało mnie już na miejscu. Mogłam zrobić to, czego dusza zapragnie...I wybrałam emigrację...
Popołudniu poszłam do dentystki, a stamtąd pod drzwi w bloku mojej przyjaciółki. Zadzwoniłam, zeszła na dół i umówiłyśmy się na wieczór. Maksiu w tym czasie został porwany do Rytra przez babcię i ciocię, więc wieczór był tylko nasz;) Kupiłyśmy po piwie w Żabce i poszłyśmy nad Dunajec. Rozmawiałyśmy, siedząc na ławce, a potem z racji policji krążącej jak sępy nad potencjalnymi ofiarami mandatu za picie w miejscu publicznym, zmyłyśmy się pod parasolki do Rynku. I tak przyszła północ, wróciłyśmy pieszo do domów, w poczuciu cudownie spędzonego wieczoru...
Rano znów sprawy na głowie. Wyrabianie dowodu i prawa jazdy. Zmiana danych kontaktowych w banku. Króciutka spotkanie z kuzynką, jej synkiem i ciocią na Lwowskiej. Jakaś przypadkowa znajoma na ulicy, która pytała o pracę w Szwajcarii dla swojego męża.
Tym razem wieczór w Rytrze. W domu, gdzie mieszkaliśmy prze jakiś rok z hakiem. W domu całym w przebudowie i permanentnym remoncie, ale ciągle tak samo bliskim. Z całą świadomością stwierdzam, że jest tam dużo piękniej niż w Szwajcarii. Góry to gąszcz nieprzemierzonych lasów, wokół nie ma sąsiadów, a auto przejeżdża raz na ruski rok. Płynie strumyk, który nocą usypia do snu, czasem dzikie zwierzęta wychodzą z lasu na wyciągnięcie ręki. Odwiedziłam rodzinkę, która była u nas w Szwajcarii, wróciłam o północy i przed snem, wyszłam na balkon, na który wychodziłam w nocy tysiące razy...Dopiero tutaj mnie złamało. Pomyślałam w duchu, jaka to spokojna noc...I nie znalazłam odpowiedzi na pytanie, dlaczego mieszkam tak daleko, wśród obcych ludzi, na nie-swojej ziemi. Popłakałam sobie cicho mając za świadka dyskretną noc...
O poranku poszliśmy na krótki spacer. Chmury wisiały nad wioską, roniąc od czasu do czasu po kropli deszczu. Pojechaliśmy na inną wieś, do babci na imieniny. Babcia ma mały pokój pełen wrażliwych na dzieci dóbr, więc Maks siedział na balkonie, nudząc się niepomiernie. Tymczasem na dole okoliczne dzieci zjeżdżały na kawałku tektury z wielkiego drzewa powalonego przez piorun. Zapytał tylko: ,,A oni mówią po polsku czy po francusku?", i gdy już wiedział, że to Polacy, koniecznie chciał do nich dołączyć. tymczasem rodzina nie kryła swych obaw. Dom babci to stary dom wypoczynkowy, gdzie mieszkają raczej biedni ludzie. Jest kilka rodzin, w których tańczą tango alkohol z bezrobociem. Jest wiele dzieci jednych rodziców, które wychowują się na ulicy... Trochę zaczepiają ludzi, trochę proszą o uwagę, a trochę wymyślają tak świetne zabawy, jak ta z tekturową zjeżdżalnią...
Zeszliśmy na dół. I jakoś tak wyszło, że od razu do dzieci:) Jako dorosła osoba, zaczęłam gadkę. Od razu znaleźliśmy nić porozumienia. Jedna urocza dziewczynka zaczęła opowiadać mi o wakacjach, plecaku do szkoły, o tym, jak była u nich kuzynka... Wszystkie dzieci interesowały się Maksem, no to im  opowiadałam ile ma lat, jak ma imię, co lubi robić, do kogo tu przyjechał. Maks był zamknięty w sobie, i zauważyłam, że przy pierwszym kontakcie, potrzebuje dodać sobie animuszu. Mówił coś w tym stylu :,,A ja jestem bardzo szybki", ,,A ja umiem z tego drzewa zeskoczyć"...A potem to udowadniał....
Jeden mały chłopak przejawiał oznaki buntu. Wiedziałam, że zaraz może być nie wesoło, więc zerkałam na niego, kontrolując sytuację... Po sugestiach rodzinki gdzieś w mojej głowie paliła się czerwona lampka- ,,Uwaga! To przecież patologia!" W pewnym momencie ten mały popchnął Maksa. Mój syn, bo nie bardzo to bolało, krzyknął tylko, ale nie oddał. Zareagowałam natychmiast mówiąc: ,,Nie rób tak, bo zaraz stąd pójdziemy, a myślałam, że możemy pobawić się w coś fajnego". Potem były wyścigi, wspinaczka na nieczynną fontannę i różne takie, aż tu znad ciekawej rozmowy z dziewczynką słyszę płacz. Ten mały ucieka do domu wołając: ,,Powiem mamie!!!!Łeeee!" Mój Maks tymczasem stoi nieruchomo. ,,Co się stało?"-pytam, a starsze chłopaki odpowiadają : ,,Teraz to Maks go uderzył". Żądam wyjaśnień , a dziecko mi na to: ,,Bo powiedział, że jestem SŁABY, a ja nie jestem" Męska duma czy ki pieron? W każdym razie powiedziałam głośno, że biją się tylko głupole, a mądrzejsi zawsze znajdą sposób żeby dogadać się bez użycia pięści. No wiem, trochę mnie poniosło, ale dzieci słuchały i kiwały głowami na TAK:)
Czego mnie nauczyło to doświadczenie? Że patologiczne dzieci to tylko wytwór naszej wyobraźni. I że bardzo, ale to bardzo chciałabym pracować z takimi dziećmi... Zawsze to lubiłam, bo jest to coś dużo bardziej prawdziwego i bliższego mi, niż przesiadywanie z wszystkowiedzącymi kulturalnymi ludźmi, krytykującymi wszystko, co ,,patologiczne"...
Wieczorem wróciłam do Sącza, gdzie pogadałam trochę z mamą, kuzynką i siostrą. A potem nadeszła niedziela, wsiadłam w autobus do Lozanny, Maks był jak aniołek tym razem, nawet odgłosy silnika wydawał jakby przytłumione. Nie chciał wracać do Szwajcarii. Nie nacieszył się Polską...
Dla mnie ten wyjazd był mozaiką kolorowych wieczorów i poranków, przeżytych do granic możliwości. Wydaje mi się, że czas w Polsce płynie zupełnie inaczej, że więcej w nim sensu i prawdziwej radości, ale niewykluczone, że to tylko i wyłącznie twór mej utęsknionej za ojczyzną psychiki.

wtorek, 4 września 2012

Autobus do Polski

Wtorkowego poranka, po ciężkiej nocy naznaczonej głośnym filmem i jego echem odbijającym się w myślach aż do świtu, spakowałam do końca mały i duży plecak, i założywszy jeden z przodu, a drugi z tyłu, pojechałam na dworzec kolejowy w Sion. Potem był pośpiech, bo ostatnie pięć minut przed odjazdem, bo to w końcu pierwszy raz, a bilet można kupić jedynie w automatycznych maszynach, a potem nie wiadomo czy go skasować, jak to czynią inni, czy nie... Dojechaliśmy do Lozanny, a tam wpadłszy prosto w wir wielkiego miasta, jak zagubione owieczki, daliśmy się strzelić na kasę jednemu włóczędze, który ,,nie pił jeszcze swej porannej kawy", a przydał się na wskazanie autobusu na parking Velodrome, skąd odjeżdżał autobus do Polski...
W Nowym Sączu usiadłam przed komputerem i zatytułowałam nowego posta właśnie :,,Autobus do Polski", bo to nie był on bynajmniej pierwszym lepszym autobusem, jak setki innych, lecz sprzęt działał odrobinę za wolno, więc się poddałam. Autobus tymczasem pełen był Polaków. Pomyślałam sobie, że wykorzystam podróż, aby pobyć dłużej i bliżej ze swoim dzieckiem. Zajęliśmy tylne siedzenia i od dziewiątej rano do pierwszej popołudniu, opowiadaliśmy sobie bajki, śmialiśmy się, bawiliśmy się w wyścigi małych samochodów. Pewnie już nieraz zdążyłam wspomnieć, że mój syn to nie jest spokojne, ułożone dziecko. Gdybyśmy wzięli pod lupę znaczenie słowa ,,grzeczny", on na pewno nie posłużyłby za przykład. A jednak ja kocham właśnie tę jego ,,niespokojność":) Myślę, że daje mu ona solidne podstawy do oparcia się konformizmowi kiedyś tam, w dalekiej przyszłości. Wracając do autobusu- Maks przy wyścigach turkotał naśladując silnik ( robi to tak, że słychać nawet zasysanie paliwa charakterystyczne dla szybkich samochodów przy zmianie biegów, genialne!), przy opowiadaniu bajek wczuwał się niesamowicie, tak, że pasażerowie przed nami z trudem powstrzymywali tamowany śmiech, używał śmiesznych wyrażeń, a jak już się raz nakręcił, to gadał tak przez dwie godziny (bite!). Ja tylko jego monolog podsycałam...byłam z boku...podpytywałam...podjudzałam. Piękne chwile!
Aż do momentu, gdy jedna z pań jadących w autobusie, nawet nie stary babsztyl czy coś w tym stylu, ale młoda, ładna i zadbana, wstała i oznajmiła na półobrocie w tył: ,,Jadę z panią już od początku i to się staje nie do zniesienia. Nie słyszałam, aby choć raz zwróciła pani uwagę temu młodemu człowiekowi, że jest w AUTOBUSIE, nie w domu".... Zatkało mnie. Dosłownie. Ktoś ( a nawet kilku Ktosiów) stanęło w mojej obronie, rzucając jej coś o konieczności zakupu zatyczek dousznych i o tym, że taki monolog to nie złe zachowanie, a objaw super inteligencji małego ( posłodźmy sobie, a co...). Ja powiedziałam tylko, że owszem, mogę mu uświadomić, że jest w AUTOBUSIE, jednak obawiam się, że na niewiele się to zda, bo chłopak chodzi podniecony faktem jechania tymże autobusem, jak również wcześniejszym pociągiem do babć i dziadków w Polsce, także doskonale wie, gdzie jest....
Potem to ja przejęłam pałeczkę, opowiadałam swoją część historii, cichutko, powoli, aż mi biedak zasnął na kolanach i spał tak przez kolejne cztery godziny...
Ta krótka historia, gwarantuję Wam, nie mogła wydarzyć się gdzie indziej. Musiała mieć miejsce w AUTOBUSIE DO POLSKI. Tak dawno nie byłam wśród rzeszy przyjacielskich i otwartych Polaków, że przeżyłam niezły szok termiczny w przejściu z jednego klimatu ( szwajcarskiego i nie tylko), na drugi. Maks podróżował autobusami w Omanie, gdzie było pięćdziesiąt stopni na plusie, a w zatłoczonych pojazdach sami faceci, robotnicy z licznych budów, Hindusi i Omańczycy. W Turcji przejechał wszystkie trasy turystyczne, co mają po kilkaset kilometrów, od Istambułu do Denizli, stamtąd do Kapadocji, a potem na sam wschód ku granicom kraju. Nie mieliśmy z nim większych problemów. To zaprawiony w boju włóczęga, która narzeka mniej niż ja. A ludzie, którzy nas spotykali, od razu chcieli poznać go bliżej. To dziecko było głównym powodem ich zainteresowania, nie my...
Nie chciałabym, aby każdy uwielbiał dzieci, rozpływał się nad nimi, dawał im fory z powodu ich dziecięcości i powtarzał na przykład: ,,Ależ ty jesteś dzielny!". To byłoby sztuczne i cukierkowe, aż niedobrze. Sama mam znajomych, którzy nie darząc dzieci większą sympatią mówią mi: ,,Spotkajmy się, ale małego nie bierz":)OK. Tylko dlaczego bezczelne narzucanie komuś swojej woli i swojego poglądu na sprawę, jest tak dobitnie, prawdziwie i głęboko POLSKIE? Nie zdarzyło mi się to raz, ani dwa, potem podczas pobytu na co dzień byłam korygowana i uświadamiana przez mniej lub bardziej bliskich mi ludzi. W Polsce każdy niemal WIE NAJLEPIEJ. Pani w urzędzie, babcia i prababcia, koleżanka i ktoś, kto się akurat przypałętał w odpowiedniej chwili ( dla pouczenia każda chwila jest wszak odpowiednia). To w Polsce czepiali się mnie o mój sposób życia z dzieckiem ( że będzie bardzo skrzywdzone emocjonalnie ze względu na brak stabilizacji, o której piszą a poradnikach), o sposób urządzania pokoju, w którym mieszkaliśmy ( słownictwo i argumenty przemilczę), o podróże w ciąży, o wycieczki w góry, bo za zimno, za gorąco i w dodatku Święto, więc się nikt nie włóczy, o długość i kolor moich włosów oraz o zapuszczoną brodę mojego męża. Tutaj, gdzie jesteśmy teraz, oddychamy swobodnie.... Ludzi na serio nie obchodzi jak żyjemy. Jesteśmy wolni od tych ciągłych poszukiwań usterek w ekranie naszej codzienności....
Mariusz, gdy mu się wczoraj żaliłam, powiedział krótko: ,,Człowiek, który koryguje w kółko innych po prostu nie czuje się sam spełniony w swoim życiu". Może to i racja, choć czasem ci wszechwiedzący, wydają się tacy fantastycznie spełnieni....Jeszcze piosenka w temacie i kończę narzekanie:
Nie zabrakło przecież i drugiej strony medalu....Z trzema gośćmi siedzącymi tuż obok mnie przegadałam niemal całą noc, potem nad ranem wzięli w obroty Maksa i mieli ubaw po pachy, bo ten wali prosto z mostu, były więc dysputy o piciu piwa (panowie takim dysponowali), o jedzeniu obiadów w domu i przedszkolu, o szybkich i najszybszych samochodach świata... A potem polewali wiśnióweczkę na trzęsących się siedzeniach, i to było takie typowo polskie, bezpośrednie i proste...W końcu najbardziej ukochani przeze mnie ludzie, wszyscy są Polakami. Coś w tym wszakże musi być...;)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Jedziemy:)

No i jedziemy...Mimo, że wczoraj postanowiłam odłożyć wyjazd na później... Za godzinkę wracam do pracy, drukuję bilet, który zakupiłam dopiero dziś, i jutro z samego rana ruszamy w dal:)
Oj, czyste to szaleństwo....
Nie spałam prawie dwie nocki, a teraz czeka mnie ranne wstawanie ( pociąg do Lozanny rusza o 6.30) i jedna nocka w autobusie....
W środę będę w Krakowie!!!! Wow, aż trudno mi w to uwierzyć... Już zdążyłam obdzwonić rodzinkę... Mam nadzieję, że ten wyjazd będzie baaaaaaardzo udany:)
Do napisania w takim razie!

piątek, 24 sierpnia 2012

Mam plan (!)

...Plan nazywa się Polska. W poniedziałek idę do pracy i zaczynam siedmiodniowe wagary, o których przeznaczeniu myślałam przez ostatnie miesiące. Chciałabym jechać do Polski, a skoro marzenia na ogół się spełniają, dlaczego by więc i to nie miało być realne?
Obliczyłam sobie, że przy maksymalnym wykrojeniu czasu, miałabym cztery dni w kraju. Dobre i co! Czekałaby mnie podróż trwająca w sumie czterdzieści osiem godzin, ale jeździć tez lubię, więc mogę podejść do tego optymistycznie ( jechałabym z małym).
Oj, nakręciłam się już bardzo, jest jednak jedno małe: ALE...
Początkowo Mariusz miał zamiar jechać ze mną, jednak nie dostanie wolnego w pracy (kończą teraz elektrykę na jakiejś budowie, która musi być oddana końcem przyszłego tygodnia).
Nie wiadomo nawet, czy nasz samochód dojechałby na miejsce w jednym kawałku, myśleliśmy o kupnie innego ( a raczej drugiego, bo tu możliwe jest zarejestrowanie dwóch aut na jedną tablicę), ale zbyt długo czekaliśmy na decyzję w sprawie wydania nam nowych pozwoleń na pobyt w Szwajcarii, które są z kolei niezbędne przy rejestracji, tak że w końcu sobie odpuściliśmy.
Stanęło więc na tym, że on nie jedzie. A ja...jak chcę to mogę sobie jechać:P
Czy wszyscy faceci muszą być czasami tak dziwaczni?
Nagle mój mąż oświadczył mi, że super by było, gdybym została w domu, bo bym obiadki gotowała ( teraz też to robię, a jakże:), bo mnie tu potrzebuje, bo możemy pojechać gdzieś w weekend, bo tak fajnie razem posiedzieć itp...
Mam wrażenie, że on nie chce mnie do tej Polski puścić, ale nie wiem właściwie dlaczego???
I czuję podskórnie, że jak się już tam znajdę, to będzie mi po cichutku (lub tez całkiem głośno, niewykluczone) zazdrościł:)
Pominę w tym wypadku kwestię finansową, wiadomo, wypad taki sporo kosztuje, ale zarabiamy teraz nieźle, więc byłoby śmieszne traktować go w kwestiach ekonomicznych.
Myślę, że winny jest jego ambiwalentny stosunek do kraju naszego pochodzenia. Mój mąż nie jest zapalonym patriotą, odkąd pamiętam chciał wyjechać z naszego kraju, nie bardzo tęskni za rodziną, a znajomi, jak mówi, sami mogą do niego przyjechać. Co też robią (niektórzy).
Generalnie wciąż powtarza mi, że nie zamierza nigdy tam wrócić, lecz gdy już znajdziemy się na miejscu, żałuje, że mieliśmy tak mało czasu....Że spotkania w gronie znajomych były tak krótkie...Że nie porozmawiał z rodzinką o tym, co mu leżało na sercu. Że następnym razem musimy wykombinować trochę więcej dni na wyjazd. Czas mija, a my ich nie kombinujemy.... W wakacje podróżujemy po nieznanych krajach...A gdzieś w środku nas rośnie czarna dziura z braku ojczyzny na co dzień...
Zadziwiające,  jak bardzo można się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy. Od czasu do czasu buchnie tylko jakiś obraz z przeszłości, zapalający tęsknotę na nowo. Dziś na przykład animatorzy kruszyli ze staruszkami u mnie w pracy wysuszone zioła i upychali je do słoików, pod koniec mieli w rękach miętę, która wypełniła zapachem cały parter... Podeszłam, powdychałam...i przyszedł zaraz obraz pewnego letniego wieczoru, kiedy na rowerach pojechaliśmy zbierać miętę zafascynowani super słodką miętową herbatką, którą piliśmy dzień w dzień podczas podróży po Maroku. Chcieliśmy przenieść ten zwyczaj na polski grunt pod strzechę domu teściów, więc zbieraliśmy.... Mieszkaliśmy wtedy w sercu Beskidu Sądeckiego, więc zbiory to było błądzenie po kamienistych ścieżkach na górskich stokach, w zaciemnionym, pachnącym lesie, wśród zieleni, o jakiej tu mogą tylko pomarzyć...
To jest dla mnie POLSKA.... Pajęczyna najlepszych wspomnień, w która jestem już na stałe uwikłana...

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Iść za głosem...

Upały u nas pełną gębą. Wczoraj, gdy wracaliśmy do domu po dniu spędzonym w górach, termometr na drewnianym budynku okolicznego składu drewna, wskazywał 38 stopni. O godzinie osiemnastej!!!
W piątek wieczorem słuchaliśmy motywacyjnych nagrań ojca Fabiana, które dostałam już wczesną wiosną... Robiliśmy jedno proste ćwiczenie, w którym należało wymienić kilka swoich pasji...Generalnie nie chodziło o coś wielkiego, ale o spisanie tego, co się po prostu robić uwielbia. Machnęliśmy więc po kilkanaście punkcików, a potem zastanawialiśmy się ile czasu poświęcamy w rozrachunku dziennym każdej z tych czynności. Nie wypadło to za ciekawie. Okazało się bowiem, że większość dnia spędzamy w pracy, która niekoniecznie należy do ukochanych zajęć, a pozostałą cześć na wszelakich ,,przygotowaniach" gruntu pod życie; sprzątaniach, prasowaniach, gotowaniach, urządzaniu tego i owego, naprawach...
Wśród moich punkcików zaś było i śpiewanie, i taniec, i pisanie bajek (uwielbiam!), i czytanie, i bieganie, i góry, i podróże, i ,,głębokie rozmowy":)
Gdyby tak iść za głosem, który przecież dość wyraźnie mi mówi po co zostałam stworzona...
W piątek wieczorem nasz komputer zablokował wirus, który działał nawet bez podłączenia z netem. Wyjątkowo paskudztwo z ekranem zaopatrzonym w szwajcarską flagę oznajmującym, że weszliśmy an strony z piracką zawartością w tle. W sobotę zamiast uciec na łono natury, przemierzaliśmy gąszcz ciemnych regałów w poszukiwaniu twardego dysku,  a potem sformatowaliśmy komputer... Dopiero wieczorem wyrwaliśmy się na spacer, wyszliśmy nad jezioro z paczką zeschniętych ciastek dla kaczek, wróciliśmy po dwudziestej drugiej i wciąż było wakacyjnie i upalnie... Piękna jest okolica, w której mieszkamy... Winnice, światła miasta w dole i wiosek przycupniętych na stokach gór, i poszarpane, potężne szczyty w górze...
W niedzielę wyruszyliśmy wreszcie w góry. Obraliśmy kierunek na największą zaporę w Europie (Barrage de Dixence), wyjechaliśmy kolejką nad jeziorko, a stamtąd udaliśmy się dość długą trasą na górę Mont Blava ( 2932 m.n.p.m).
Widok na Lac de Dixence

Początkowo trasa biegła wzdłuż linii brzegowej jeziora, więc była dość płaska. Mimo to Maksowi nie bardzo chciało się spacerować. Strzelił kilka fochów, które dopadają go od czasu do czasu, a potem szedł z nami w końcu ramię w ramię ( i tak nie miał innego wyjścia).
Rozumiem, że łażenie po górach nie dla każdego człowieka jest przyjemnością. Wiem, że nieraz trzeba się silnie motywować, by zrobić następny krok- sama często tego doświadczam. Ale Maksiu, cóż tu dużo mówić, przyszedł na świat w rodzinie, gdzie górskie wycieczki są na porządku dziennym. Pierwszy raz zabraliśmy w góry, gdy miał sześć miesięcy, potem chadzał z nami w nosidełku już regularnie. Zwiedził Beskidy, Pieniny, Tatry, Gorce, Bieszczady, Karkonosze, Góry Stołowe...A potem, rzecz jasna, zaczęło się chodzenie po Alpach:)
Nasz syn jest zaprawionym piechurem. W ubiegłym roku wspierał się jeszcze ramionami taty, ale teraz chodzi sam od początku do końca. Tyle, że czasem bierze go na marudzenie. Choć jest szybszy ode mnie  i ma dużo głębsze zasoby naturalnej energii, lubi sobie czasem ponarzekać...Nie rozumiem tego, ale liczę, że kiedyś mu przejdzie...( W końcu sama potrafiłam głośno marudzić w górach jeszcze...w liceum;p)
Ważne, że uśmiech prędzej czy później wraca na buzię:)
Nasza trasa odbijała wkrótce od jeziora, wspinając się na nieco większą wysokość. Tu dopiero jęki Maksa spotęgowały się dwukrotnie, aż nie natrafiliśmy na piechurów z dwójką dzieci. Szli tuż za nami, a w naszym synu obudziła się naraz ambicja, nie skarżył się już ani jednym słówkiem i szybko wystrzelił do przodu, zostawiając pozostałe dzieciaki daleko w tyle. ( chora ambicja, wyścig szczurów, skąd my to znamy, hihi)
Nieco wyższa perpektywa


Regeneracja energii

W końcu wyszliśmy na przełęcz Col des Roux, a stamtąd stromym kamienistym szlakiem na Mont Blava. Na szczycie oprócz nas znalazło się dwóch Anglików, którzy pstryknęli nam pamiątkową fotkę:


Na szczycie ucięliśmy sobie krótki odpoczynek, lecz słońce grzało niemiłosiernie, więc wkrótce wybraliśmy się w drogę powrotną. Tym razem wracaliśmy innym szlakiem, obchodząc w koło górę, którą zdobyliśmy. Końcowy odcinek szlaku uraczył nas widokiem zapory z jeszcze innej perspektywy:

Pięknie było móc wreszcie nachodzić się ,,do oporu"... Tymczasem weekend minął, Maks poszedł dziś pierwszy raz do szkoły ( niechętnie...), a pytanie o to jak spełniać swoje pasje w większym wymiarze, pozostaje nadal bez odpowiedzi...

czwartek, 16 sierpnia 2012

Wakacyjnie;)

Bardzo długo w swoim życiu kontynuowałam system dłuuuugich wakacji. Wydawało się nawet, że i w zawodowej przyszłości będę wciąż mieć dwa miesiące wolnego...
Do 26. roku życia, w którym skończyłam studia, zaledwie raz pracowałam w gorące lato. Tam zaś, gdzie się wówczas znalazłam, i tak było zimno i chlapa ( północna Szkocja):)
Teraz właśnie przemykają mi przez palce trzecie wakacje od studenckich czasów, i pracuję sobie całe okrągłe lato...Rok temu byłam na gruszkach, potem zaczęłam pracę tam, gdzie pozostałam do dziś, jednym słowem miałam wtedy lekki zapierdziel, najpierw nieustannie od poniedziałku do soboty, potem bez sobót, na rzecz pięciu dni pracy w tygodniu. A teraz...jest lajcik.
Jestem zatrudniona w ramach 80% pełnego etatu, wolne wypada mi czasem w środku tygodnia, rzadziej w weekend, ale mogę dowolnie się nim nacieszyć, bo trwa gorące lato...
I tak wczoraj ,po przyjemnym wylegiwaniu się w nowo przemeblowanej sypialni ( nasz dom to jeszcze wciąż wielki rozgardiasz, ale pomału przybiera pozory normalności), po wspólnym sprzątaniu i późnym śniadaniu, poszliśmy na basen... Na termometrze było z trzydzieści pięć kresek, a tam na miejscu masa ludu, piski dzieci, lody na patykach, opalanie, albo leżenie w cieniu drzew....Klimat iście wakacyjny(!)
I co z tego, że dziś i jutro oboje pracujemy, skoro weekend w całości dla nas, z jeszcze wyższą temperaturą na plusie. Marzy mi się wyskoczenie gdzieś pod namiot... I popływanie w dzikim jeziorku w górach...
Przełomem sierpnia i września wykombinowałam sobie siedem dni wolnego które to chcę spędzić w Polsce. Nie wiem tylko jak się tam dostać, autobus ciągnie się 24 godziny, samolot mam z Mediolanu ( 250 km ode mnie) do Katowic ( 180 km od domu)...No i tracę na nim dwa dni ( wtedy nie lecą akurat), samochód nasz na pewno nie wytrzyma takiej podróży (jeden, polski, niedawno zezłomowaliśmy, a kolejny, który kupiliśmy, też zmierza ku końcowi żywota). Poza tym potrzebny mi kierowca, a Mariusz nie jest pewien czy dostanie wolne (wykorzystał już cały urlop, a jesienią chcemy oboje wziąć jeszcze dwa tygodnie, by jechać gdzieś w nieznane)...
Tymczasem jednak cieszę się wakacyjnym klimatem. szkoda tylko, że teraz nie mogę wskoczyć w komplecik do opalania, bo obiad robi się w piekarniku, zmęczony potomek wyje w niebogłosy, o czternastej idziemy na spotkanie w szkole ( bajka, z dzieckiem w takim stanie;), w poniedziałek szkoła zaczyna się na całego, a wieczorkiem o 16.30 wracam do pracy aż do wieczora....
Nie wspomniałam jeszcze, że w ramach wakacyjnego luzu, położyliśmy się po północy:)
Piękna chwilo, trwaj!

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Moje zawodowe dylematy...

Końcem maja, gdy mieliśmy totalne urwanie głowy z szukaniem pracy dla znajomych, stuknął nam niepostrzeżenie ROK życia w Szwajcarii. Nie chce mi się robić bilansów na tak i nie (tak jak to kiedyś skrzętnie spisywałam), chcę tylko napisać, że to wręcz nierealne. Jak to możliwe, że nawet nie zauważyłam upływającego czasu? W ciągu tego roku byłam zaledwie dwa razy w Polsce, i to dwa razy na kilka ( sześć, siedem)dni. Jak to możliwe, że dalej normalnie żyję? Że nie wysiadło mi z tęsknoty serce?
Co jest jednak w tym wszystkim najdziwniejsze, nie potrafię określić własnej pozycji na mapie mojego życia. Dawniej to było co innego; na studiach wiedziało się, że się je skończy i ile to jeszcze potrwa, mój pobyt w Szkocji był naznaczony tymczasowością ( miałam dziekankę), więc wiadomo było co i jak, a teraz.??? Znajomi pytają o jakieś plany na przyszłość, a ja się motam...
Nie mam pojęcia ile tu zostanę, czy w ogóle zostanę, czy chcę wracać do Polski, czy może uderzyć w jeszcze zupełnie inne miejsce...
Jestem w Szwajcarii od roku. Na początku każdy dzień był tu dla mnie wyzwaniem. Bardzo chciałam mieć pracę, którą wykonuję nieprzerwanie już od października, a teraz widzę, że spoczęłam sobie w niej na laurach...Nauczyłam się mówić na tyle, że nie muszę umieć już więcej.... Pracuję jako opiekun osób starszych, każdy mój dzień w pracy wygląda podobnie...
Tyle, że coś nie daje mi poprzestać na tym, co mam.... Od jakiegoś czasu czuję, że muszę spróbować innej pracy, wziąć się solidnie za język, wycisnąć okazję, jaka mi się trafiła, czyli życie w obcym kraju, jak cytrynę, do granic możliwości....
No i popytałam znajomych, pojechałam z koleżanką, co nie dość, że zawiozła mnie na miejsce, to mi jeszcze doglądnęła pierworodnego w czasie gdy ja wraz z doradcą zawodowym rzucałam światło na przyszłą życiową karierę...Dogadaliśmy się, że moje polskie papiery są tu uznawane, trzeba jedynie przeprowadzić ich rozpoznanie w Bernie...Kosztuje to, bagatela, osiemset franków...Potem kolejne dwieście za egzamin z języka, do którego musiałabym się solidnie przygotować (nie mam pojęcia, czy sama dałabym radę, serio). A potem szukanie nowej pracy...
Mogłabym ponoć starać się o dyplom szwajcarski w zawodzie pracownika socjalnego, co zawsze bardzo mnie kręciło, do czego czuję się powołana, ale...no właśnie, jest kilka ,,ale"....
Pomijając koszty tego wszystkiego, które zwróciłyby się prawdopodobnie wraz z pierwszą nową wypłatą, obawiam się, że:
-jestem już w wieku, gdy się chce coraz mniej, choć przyznam, że w sumie uczyć zawsze się lubiłam, więc ten punkt traktuję lekko;
-mam Maksa w domu. A Maks ma do mnie cały czas jakiś interes. Nie jest dzieckiem-aniołem, ale takim, co się ściga wyimaginowanymi wyścigówkami po korytarzu, skacze po łóżkach, włazi na okna, i woła nieustannie i donośnie:,,Mamo! MAMO!MAMOOOOOOO!!!!"
-ten język(!) Próbowałam robić kursy przy użyciu komputera, co prawie nigdy nie trwało długo, z różnych powodów, między innymi zawartych w punkcie drugim;), kursy w mieście są drogie, nie mam samochodu, autobusy prawie nie kursują, a poza tym często kończę o 20, a nawet o 21 ( nawet gdyby istniały szkoły otwarte o tej godzinie, to  mój mózg jest już wówczas oporny na absorbowanie nowych wiadomości)...
- nie wiem czy chcę zostać w Szwajcarii, czy chcę tu zostać dłużej niż rok....Wątpliwości moje dzieli ze mną Mariusz, i tak siedzimy gryząc się co dzień z myślami: ,,Ustalać definitywną datę wynoszenia się stąd, czy nie ustalać?"
-nie znam zupełnie rynku pracy w zawodzie ,,assistante sociale", nie wiem jak patrzą na ludzi z obcobrzmiącym nazwiskiem w tej branży, nie znam się na prawie rodzinnym i opiekuńczym tego kraju, nie wiem jak się tu pracuje, a materia  jest wszak bardzo delikatna (człowiek! i to z bagażem problemów!!!)
No i tak się waham...
Następny krok ( rozmowa z kobietą od spraw ,,dyplomowych" w tutejszej wyższej szkole pedagogicznej) przede mną. Mam już kogoś, kto jest chętny mnie zawieźć.... I kilka osób trzymających kciuki za całą akcję...Więc może jednak warto???

wtorek, 31 lipca 2012

W ostatni weekend( a był to weekend deszczowy i pochmurny, jak zresztą kilka innych z rzędu go poprzedzających), trzymając się mej nowej zasady spędzania każdej możliwej chwili w gronie rodzinnym oraz innej, polegającej na dokładnym poznaniu terytorium wroga (hehe), pojechałam na wyścigi samochodowe;P
Ludzie! Moi dwaj domownicy potrafią godzinami gapić się w filmy z samochodami w roli głównej na youtubie, a dla mnie mógłby być to rodzaj najcięższej z tortur... A jednak postanowiłam spróbować...
W sobotę pracowałam, więc poszli na wyścigi we dwóch; wrócili jedynie na obiad, umorusani, szczęśliwi i wyprzedzający się w relacjonowaniu czegóż to tam nie widzieli! A potem odjechali z piskiem opon naszym ledwo żywym samochodem sportowym(!)- Maks z przodu(!!!)
W niedzielę wszyscy mieliśmy wolne, więc w boleściach niedospanego poranka, gdy za oknem mżyło tak przyjemnie, zerwaliśmy się bez śniadania, aby zdążyć na pierwszy wyścig (siódma piętnaście).
Na miejscu zasiedliśmy na trawie, w deszczu, pod okryciem z parasola i ortalionowych kurtek, spoglądaliśmy na przemykające bryki, jedząc chleb z serem i szynką, przepijając go ciepłą herbata i kawą z termosów. A jednak! Pierwsze odgłosy ryczących silników zwabiały nawet nieosłuchane w temacie ucho, toteż biegłam na przełaj przez łąki i lasy, aby zobaczyć coś więcej. Ale potem...gdy jeden wyścig przechodził w drugi, było ich po trzy dla każdej z klasy pojazdów, a tychże wyliczyliśmy wedle otrzymanego przewodnika, jakieś trzysta z hakiem, trochę się nudziło....
Do dziś temat wyścigów jest u nas na tapecie, drogą skypową zachwycają się nimi i dalsi członkowie rodziny, planując już wizyte na przyszły rok, a ja z setki zdjęć wybieram kilka najładniejszych:) Który z nich był najszybszy- nie pytajcie, bo mi się już od nich w głowie pomieszało:)





A to jest auto hit w oczach Maksymilianka: nazywa się Ford Sierra Cosworth i takie właśnie mam mu sprawić na urodziny, gdy urośnie:)


Niegasnąca fascynacja:P



Grunt, że tym razem rekord toru został pobity, a maksymalna prędkość dobiła do ponad dwustu kilometrów na godzinę ( to tor w górach, pod górę, z wieloma zakrętami i skalnymi ścianami).
Pod koniec dnia, pełni niezatartych wrażeń i z wilczym apetytem,  wróciliśmy na swoje. Wyciągnęliśmy grę planszową i usadowiliśmy się na świeżym powietrzu. Maksa wynajęliśmy jako układającego planszę ( gra należy do typowo pamięciowych, polega na zapamiętywaniu położenia skarbów ukrytych pod piramidami). On tymczasem nie tyle chciał wykonywać żmudną robotę, co pograć....I pograliśmy...Usuwając wszystkie abstrakcyjne zasady, np większą ilość punktów w zależności od wylosowanej karty. Co się stało? Ano, nasz syn ograł nas swych rodziców!!! Szybciutko zapamiętywał co gdzie było ukryte, i jak się tam dostać nie zahaczając o inny ze skarbów. Podpowiadał nam wyśmienicie! Z początku chcieliśmy dać mu fory, ale potem nie było takiej potrzeby, bo po prostu był z nas wszystkich najlepszy! Byłam w zdrowym szoku, bo na pudełku napisali, że gra jest od ośmiu lat....Zadziwiły mnie jego zdolności do uczenia i pomyślałam, że teraz nie ma co się dziwić czemu mówi po francusku z akcentem lepszym niż mama, babcia, ciocia i wszystkie romanistki w rodzinie razem wzięte:)
A na koniec link do filmiku o mej ulubionej tematyce, a co!!!
http://www.youtube.com/watch?v=ur12UntPHfI