Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

wtorek, 18 czerwca 2013

Gotuj się

Do wyjazdu się gotuj(ę). Tak, tak...Wbrew mej naturze ( po wykonaniu testu na osobowość autorstwa Helen Fisher, którą skończyłam czytać wiem już, że to natura zakodowana w genach, buzująca w moim mózgu takimi a nie innymi neuroprzekaźnikami i w gruncie rzeczy niezmienna i nieodwracalna), postanowiłam PRZYGOTOWAĆ się do tejże podróży solidniej niż zazwyczaj. Wyruszamy w piątek popołudniu, a ja już wyprałam jakoś z połowę potrzebnych nam ubrań, segregując je uprzednio pod kątem odpowiednich kolorów, a jeszcze wcześniej robiąc listę ile i czego trzeba wziąć ( w sztukach mając na myśli nawet majtki, sese). Poza tym, zmusiłam się do zajrzenia w przewodnik Lonely Planet i postanowiłam dorzucić ze dwa, ze trzy cele podróży, jakoby wybrane przeze mnie, ażeby okazać swoje zainteresowanie w planowaniu wypadu. U nas zawsze odpowiedzialny jest za to Mariusz. On sprawdza ceny, wyczaja promocje i kupuje wreszcie bilety na samolot. On wie, gdzie chciałby pojechać i co zobaczyć, chyba tę wiedzę ma po prostu w głowie, i to na temat całego niemal świata, ja tymczasem cieszę się słodką nieświadomością, podniecającą niewiadomą co też czeka nas na miejscu:) Tymczasem więc zanurzam się w pasjonującą lekturę z wrażeń innych podróżników ( ciut za długo zatrzymałam się przy Portalu małego Podróżnika, którego autorzy akurat nie byli tam, gdzie my tym razem jedziemy, ale co tam...Nie mogłam oderwać oczu od ich cudownych fotografii)...
No i nawet zapisałam kilka adresów hosteli i guesthouse'ów... Nie macie pojęcia jak żmudne zajęcie to dla mnie było. Ilekroć bardziej wolę jechać i szukać już na miejscu. Mam wrażenie, że wszędzie jakoś damy sobie radę, a tu te nudne adresy i ceny za pokój do spisywania. I to w kilkunastu miejscówkach!  Oczywiście niczego nie zamówiliśmy, będziemy decydować na miejscu.
Świadomość wyjazdu dodaje mi skrzydeł! Nawet owo składanie z namaszczeniem każdej świeżo uprasowanej koszuli w kącik ,,do pakowania" nie jest monotonne. Mam ochotę na wolność, na wiatr we włosach, na wielką przygodę:)
Tymczasem obok przygotowań, gotujemy się też na letnim upale. Od niedzieli mamy ponad trzydzieści kresek na plusie. Maks chodzi do szkoły, więc o wylegiwaniu się nad jeziorem, można zapomnieć. Choć dziś, lub jutro muszę iść popływać...nie wybaczyłabym sobie zmarnowania takiej okazji:) Otóż i drugi powód, żeby walizy leżały grzecznie spakowane w kącie na długo przed wyjazdem...będę wtedy mogła iść popływać:)
Co do celu podróży- wyjaśnię, jak zwykle, nieco później. Zdradzę tylko, że powinno być ciepło, ale w zasadzie podobnie jak teraz na naszym podwórku:)

piątek, 7 czerwca 2013

La Sicilia:)

W zeszłym tygodniu wykroiliśmy sobie razem pięć dni wolnego. Dla ścisłości cztery i pół. W środę miałam wolne, obudził mnie wicher i deszcz, temperatura na zewnątrz przejmowała do szpiku kości. Poprzedniego wieczoru zastanawialiśmy się:gdzie uderzać? Wyglądało na to, że zimno jest wszędzie, nawet w Hiszpanii i na Korsyce. Do pierwszej popołudniu, gdy wrócił Mariusz, a zaraz po nim miał przyjechać gotowy już do wyjazdu znajomy ze swym synkiem, u mnie wszystko było w proszku: bagaże leżały porozwalane, pranie wirowało w pralce, a podłoga błagała o odkurzenie. W dodatku darliśmy koty o zapodziany gdzieś w tym wszystkim rachunek Miałam wszelkie paskudne objawy PMS-u, nie mogłam na niczym się skoncentrować, wywaliłam moje rzeczy na łóżko stwierdzając, że nigdzie nie jadę ( a w myślach jechałam sobie TGV do Paryża, bo pozostanie w domu na tyle czasu, samą, w dodatku po uprzednio zaplanowanym i dopieszczanym w głowie- wolnym,skończyłoby się zapewne depresją). W końcu nadjechał znajomy, zrobił nam obiad z porozrzucanych tu i ówdzie składników pierwszych (nie żartuję!), wrzuciłam moje rzeczy do plecaka i wyjechaliśmy...
 Jechaliśmy tak gdzieś do trzeciej w nocy, po czym rozbiliśmy się obok stacji benzynowej gdzieś między Rzymem a Neapolem:)
Nad ranem kontynuowaliśmy podróż, aby dotrzeć do celu naszej wyprawy-na Sycylię.
Po drodze mijaliśmy Neapol, podziwialiśmy Wezuwiusza, a także zapuściliśmy się bocznymi dróżkami nad piękne, poszarpane wybrzeże...
Morze z Wezuwiuszem w tle






Polskie klimaty

Pod wieczór drugiego dnia naszej wyprawy załadowaliśmy się wreszcie na prom łączący kontynent z wyspą. Morski wiatr wiał nam prosto w twarz, wpatrywaliśmy się w uderzające o statek fale i podglądaliśmy życie toczące się po tej i tamtej stronie.




Zjechawszy z promowego podestu, dostaliśmy się w sam środek miasta Messina, zjedliśmy w maleńkim fast-foodzie tamtejsze specjały: stożki w bułce tartej, w środku których był gulasz z warzywami, smażone w głębokim oleju i placki -zawijańce z mozarellą i szpinakiem. Gdy uczta się zakończyła, było już dawno po zmroku, toteż postanowiliśmy czym prędzej poszukać miejsca pod namiot...Znaleźliśmy takie na jednej z plaż, kolega z synkiem rozłożyli się wygodnie na złożonych fotelach ich ,,kombiaka", a my na samych karimatach, pod gołym niebem, otoczeni szumem fal i, od czasu do czasu, zimnym podmuchem wiatru dobiegającym znad morza. O wschodzie słońca zwinęliśmy nasze obozowisko, by udać się w kierunku groźnej góry położonej we wschodniej części wyspy...
Wschód słońca nad morzem- czyż istnieje piękniejszy widok na tym świecie?
 Wulkan Etna, który gotuje się w środku i wybucha od czasu do czasu po dziś dzień, jest wysoki na 3340 m n.p.m. Można wyjechać nań kolejką do wysokości ok 2500 m.n.p.m, co też uczyniliśmy. Nie zaopatrzyliśmy się natomiast w bilety ,,zjazdowe", chcąc zadośćuczynić nieco naszym zmęczonym długą podróżą nogom i pozwolić im nieco się rozciągnąć.
Na samej górze wiało nieznośnie. Tu i ówdzie leżały połacie nietopniejącego śniegu. Cóż, aby zobaczyć coś więcej, trzeba było mimo chłodu, ruszyć w drogę. Krajobraz wokół , jak to na wulkan przystało, straszył kompletnym brakiem życia. Wszędzie widzieliśmy czarne warstwy lawy- tej świeższej i nieco starszej. Oprócz tego stożki i kratery i ciekawe skały uformowane przez tę zatrważającą siłę natury.



Po krótkim, może półgodzinnym marszu, zmarzłam na dobre. Miałam na sobie tylko polar i czułam na plecach każdy powiew silnego wiatru. Postanowiłam, że wracam do schroniska przy kolejce linowej. Mój potomek pomknął za mną, choć dotychczas maszerował bez cienia skargi. Trzej starsi faceci poszli dalej:) My tymczasem wypiliśmy pokrzepiającą ciepłą herbatę, a potem wtulaliśmy się w siebie, nieźle przemarznięci. Widoków z wyższych partii można im pozazdrościć, ale od czego jest aparat? Tym sposobem i ja podglądnęłam nieco wyższych części Enty:)




 W drodze powrotnej, słońce nieco się rozochociło, a wiatr zesłabł, także około godzinna wędrówka do samochodu, okazała się całkiem przyjemna.
Tymczasem zapragnęliśmy wreszcie skorzystać z uroków plaży, zaopatrzywszy się w przenośnego grilla, zapas piersi z kurczaka, oliwek, grzybów i suszono-marynowanych pomidorów, znaleźliśmy miejsce na odludnej plaży i urządziliśmy sobie mały piknik. W końcu zanurzyliśmy się też we wodzie, odświeżając się po raz pierwszy od wyjazdu:) Morska piana wkrótce zmieszała się z tę pochodząca z szamponu i żelu do mycia, a ja przebrawszy się w lekką sukienkę, poczułam się jak nowo narodzona. Jak za starych dobrych czasów, w których nie ma pracy ani stabilności, jest tylko wolność i dobra zabawa (no dobra, nie tak do końca, bo studia w końcu tez były...). Dopiero tego dnia poczułam urok całej naszej wyprawy i nie chciałam zbyt szybko z niej powracać...
Wieczorem pojechaliśmy do najbliższego miasta sprawdzić połączenia promowe na Lazurowe Wybrzeże, nie byliśmy jeszcze pewni jakim sposobem wrócimy do domu, lądowym czy wodnym. Promy do Francji nie pływały, a te na północ Włoch były zdecydowanie nieatrakcyjne cenowo, więc pozostało nam wracać samochodem.
Tego wieczora znaleźliśmy nocleg na plaży w otoczeniu kilku campervanów i głośnej hotelowej dyskoteki. Przy okazji zakopaliśmy się też głęboko w piasku, nad ranem na szczęście przechodził obok nas pan będący w posiadaniu jeepa, który wyciągnął nas z opresji przy uzyciu grubej liny.
Kolejny ciepły poranek nad morzem był po prostu urzekający. Zostaliśmy tu na śniadanie i wspaniałe byczenie się do ...ósmej trzydzieści rano...





Nacieszyliśmy się morzem wystarczająco długo, by wsiąść na powrót w samochód i pojechać do jeziora, które mrugało do nas zachęcającym błękitem z dołu, gdy byliśmy na Etnie. Niestety, nie prowadziła doń żadna droga, więc podziwialiśmy je jedynie z odległości. Potem, przez łańcuchy górskie, zupełnie suche po wschodniej i nieco bardziej zazielenione, po północnej stronie, dotarliśmy na północne wybrzeże Sycylii. Po drodze podziwialiśmy widoki, aby w końcu dać się ochłodzić potężnym falom ( o pływaniu nie było tu mowy) na jednej z plaż.
Kamienne miasteczko napotkane gdzieś po drodze

Toń morza-piękna, co?






Popołudniu czas nam było ruszać w drogę powrotną. Wsiedliśmy z powrotem na prom, w Reggio di Calabra, pierwszym miasteczku po stronie ,,kontynentu", zjedliśmy kolację i pojechaliśmy z powrotem przez całe Włochy w stronę Szwajcarii. Kolejną noc kierowcy spędzili za kółkiem, a po części na parkingu ( gdy Red Bulle przestały już działać). W ciągu dnia skoczyliśmy jeszcze raz na plażę, popływaliśmy ile się dało, i znów wsiedliśmy do auta. Okazało się, że poprzedniej nocy odpadła nam tablica rejestracyjna z przodu, także zstąpiliśmy ją kawałkiem tektury:) Zgubiliśmy poza tym korek od wlewu do baku...Szwajcarscy celnicy na szczęście wpuścili nas do domu:) Na miejscu byliśmy około ósmej wieczorem, na szczęście i w Valais pogoda dopisuje, po długim weekendzie pełnym deszczu, mamy lato pełną gębą:)
Szkoda tylko, że nie ma tu w pobliżu morza...