Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 1 września 2014

Nowa strona i nowe wyzwania

Niniejszym zapraszam wszystkich Czytelników, którzy zaglądali na tego bloga w czasie naszego życia w Szwajcarii na tyle co powstałą stronę, na której publikować będziemy zapiski i zdjęcia ( i jeszcze sporo innych rzeczy, miejmy nadzieję) z naszej podróży do Ameryki Środkowej i Południowej:)


To co...to by było na tyle? Żegnamy się na dobre z tym miejscem, nie szczędząc mu skądinąd sentymentów... 
A poza tym, kto wie...może tu jeszcze kiedyś wylądujemy?;) 

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Zdjęcia i podsumowania (tradycyjnie) następnym razem;)

Mam wrażenie, że napisać relację z podróży W CZASIE podróży jest rzeczą bardzo ciężką.
A jednak powoli wypadało by się wprawiać ( wciąż aktualna jest nasza długotrwała podróż rozpoczynająca sie we wrześniu). Choć wokół głośno ( korzystamy z darmowego wi-fi w pubie w Reykjaviku, gdzie oglądamy mecz), choć przez siedem dni z hakiem CELOWO unikaliśmy kontaktu z tzw. cywilizacją, w tym internetem też i choć jeździliśmy we dwójkę nabijając kilometrów jak szaleni, to jednak COŚ malutkiego napiszę.
A zdjęcia i relacja następnym razem;)

Przeczytawszy na blogu Mary w plecaku rowerowe wspomnienia z Islandii pewnych bardzo odważnych rodziców z córą, napiszę Wam dlaczego my wybraliśmy jednak opcję JEEPOWĄ:)

  • mieliśmy nieco ponad tydzień na Islandii, a to zdecydowanie za mało. Dlatego liczyła się dla nas swoboda poruszania;
  • chcieliśmy przejechać się po szutrowych drogach, dlatego wynajęliśmy najtańszego z jeepów, marki Suzuki Jimmy, który jednak okazał się posiadać zawieszenie podniesione wystarczająco, by przejechać przez rzeki siegające maksymalnie do kolan, szutrowych dróg, o których mowa jest na Islandii całe mnóstwo i właściwie nie warto wypożyczać tu osobówki;
  • niegasnące dzienne światło pozwalało nam na jazdę ile dusza zapragnie, zazwyczaj kładliśmy się spać po północy, a wstawaliśmy około siódmej rano;
  • pierwszego dnia, gdy padało, nie zmókł nas deszcz, a dwie noce z rzędu wykorzystaliśmy nasz samochód jako noclegownię, przy czym okazało się, że jego przednie siedzenia składają się na płasko, pozwalając nam wypocząć niemal jak w sypialni ( obejrzeliśmy nawet jeden film z laptopa)
  • na Islandii są darmowe myjnie ( a raczej myjki) samochodowe, a odkurzacz kosztuje grosze lub też bywa darmowy.
Tymczasem zostaliśmy bez jeepa. Poruszamy się okazją i nadal nocujemy na dziko. I też jest fajnie!

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Z Bieszczad wspomnienia


Żeby zapomnieć się i zatracić w tułaczym życiu potrzeba mi zwykle kilku dobrych dni, podczas których odczuwam dziwny niepokój i tęsknotę, za tym co pewne, stałe i swojskie. Największy strach jest w chwili wyjazdu, zwłaszcza, gdy wyjazd zdarza się być wylotem i gdy od celu podróży dzieli mnie tysiące kilometrów. A potem jest już coraz lepiej, aż w końcu zaczynam czuć, że mój dom jest wszędzie. I że wszędzie mogę poznać wspaniałych ludzi.

Tym razem pojechaliśmy w Bieszczady. Bez szczegółówych wytycznych gdzie będziemy spać i co dokładnie robić, ani na ile dni tam zostaniemy.
Pierwszego dnia wyszliśmy ( tzn. nasza trójka, bo szwagier z dziewczyną ostro ruszyli na Małą i Wielką Rawkę, a potem dołączyli do nas na Połoninie Caryńskiej) na niemal dwugodzinny szlak. Drugiego maszerowaliśmy już cały dzień, zdobyliśmy Tarnicę, zeszliśmy do Ustrzyków Górnych, przenieślismy bagaże do schroniska w Wetlinie i po meczu poszliśmy na imprezę do nowo poznanych ludzi. Trzeciego dnia ledwie żywi wyszliśmy jedynie na szczyt Jawornik ( nie dotyczy to szwagra z dziewczyną, którzy zdobyli Połoninę Wetlińską, ale że byli w Bieszczadach po raz pierwszy, nie należy im się dziwić, że chcieli,,zaliczyć" wszystkie kluczowe tarsy). Potem było ognisko w gronie harleyowców i kolejny mecz w schroniskowej baro-świetlicy.

Zapach ogniska- cudowny! (nawet jak ma się tylko jeden średnio już czysty polar)
Rozmowy z ludźmi właściwie nieznajomymi, ale jakby znanymi od lat- bezcenne!
Słońce na połoninach, silny wiatr i ,,odrabianie" lekcji z Maksiem na łonie natury- wspaniałe!

Jednym słowem- zachciało mi się wolności, wakacji, włóczęgi- czyli tego, co mnie właściwie czeka, ale w sens czego zaczęłam już powątpiewać zapuszczając korzenie w moim kraju, gdzie tak wielką rolę odgrywa to czy ma się własny dom i to, jak ten dom powinien w każdym centymetrze sześciennym wyglądać:)

No to co?- trochę zdjęć z mojego ,,domu"?:):):)








Nasze chodzenie po górach znacznie zwolniło tempo, odkąd Maks przemierza szlaki o własnych siłach...Kondycyjnie nie idzie mu najgorzej, ale mozolne pięcie w górę bywa dla niego nudne, więc próbujemy pokazać mu ile tylko się da po drodze. Póki co organizujemy w terenie przypadkowe lekcje biologii. W Bieszczadach widzieliśmy: żaby, myszki polne i zaskrońca.




Poza tym chyba sami z siebie wrzuciliśmy na luz...Lubimy poleżeć na szczycie góry, albo na łące. Obfotografować po drodze kwiaty. Iść i chłonąć, zamiast iść i zdobywać. Cóż, muszę przyznać, że kiedyś wyglądało to inaczej;)

Co do poczucia wolności- nad Soliną ( tak, tak, tez byliśmy, choć jedynie przelotem) spotkaliśmy zupełnie przypadkiem naszych znajomych z Wetlliny. Od razu nakreśliśmy plan kolejnego wspólnego wieczoru, no i jeszcze kolejnego ( w Rzeszowie szykował się fajny koncert), ale dziewczyna szwagra nie mogła dłużej zostać...
My tymczasem uświadomiliśmy sobie, że w naszej przyszłej podróży nie będą wiązały nas żadne konkretne terminy i pewnie nieraz pozwolimy rzeczom po prostu się dziać:) Gdybyśmy byli sami- no problem- moglibyśmy zostać dzień, dwa, a nawet tydzień dłużej! Szepnę Wam w sekrecie- życie bez pracy zaczyna mi się podobać:)

A! W scenerii takiej oto zabytkowej cerkwii:
...spotkaliśmy parę starszych Francuzów, którzy campervanem przemierzają Polskę:)
I tym oto sposobem wczoraj zjedliśmy z nimi kolację i obejrzeliśmy mecz w domu moich rodziców:)
Dzięki temu, że zgodzili się zaprosić pod swój dach nieznajomych- zyskali fajny wieczór i zaproszenie w Alpy, gdzie nasi goście mieszkają tuzobok wyciągu narciarskiego na wysokości 1600 m.n.p.m.

A my, w zaciszu ryterkiego domku,, szykujemy się tymczasem na podróż tylko we dwójkę, która zdarza nam się trochę przypadkiem, trochę za sprawą zrządzenia losu, trochę z powodu wspólnych marzeń by zobaczyć tamten niedostępny kawałaek świata- w przyszłym tygodniu wyruszamy na Islandię!:)

środa, 4 czerwca 2014

Jak to jest powracać?

Wróciliśmy. Po trzech latach- jak ten czas leci!
Wróciliśmy i  nie za bardzo umiemy poskładać życie do kupy- czymś się zająć, zaplanować jakiś wyjazd. Póki co dni mijają nam raczej leniwie, z deszczem i chłodem za oknem, na spotkaniach przy kawie ze znajomymi i rozmowach do późna wieczorem. Na grillach przy polskiej kiełbasie, na którą już patrzeć nie mogę ( właściwie to ja nigdy nie lubiłam kiełbasy:). Na próbach przywrócenia Maksiowi szkolnego porządku ( uczę go od kilku miesięcy z książek dla pierwszaków).
Nasz wyjazd w świat opóźni się na 99%. Toteż musimy w międzyczasie zorganizować sobie ,,wakacje zastępcze". Mamy bilety do Anglii, a stamtąd wszak już rzut beretem na północ Szkocji ( kochamy te rejony), lub jeszcze gdzieś dalej:) Poza tym zostają jeszcze całe połacie nieodkrytej Polski:)

Ruszymy się stąd akurat jak nadejdzie jesień, początkiem września:)

Tymczasem już od tygodnia nie pracuję. Niby fajnie, ale czasem miałabym ochotę za coś się wziąć i coś zarobić. Czyżby to szwajcarska mentalność pracusiów aż tak mi się udzieliła? Poza tym załapałam model planowania wszystkiego z wyprzedzeniem i dziwi mnie czemu inni nie podzielają tegoż modelu;) Wysyłam maile i wiadomości na fb i spodziewam się natychmiastowych odpowiedzi, których nie ma:) Polacy chyba żyją sobie bardziej na lajcie. Korzystam też z uroków niezapowiedzianych wizyt ( albo tych zapowiedzianych pięć minut przed) i cieszę się nimi niesamowicie!

I tak mijają pierwsze dziwaczne adaptacyjne dni w mojej ojczyźnie:)

poniedziałek, 26 maja 2014

Nowe horyzonty


Ostatni dzień w pracy za mną... Nie czułam się jakoś specjalnie...być może uczucie opuszczania dotychczasowego życia dopiero przyjdzie.

Opróżniamy dom, pakujemy zabawki, robimy porządki.

Nie wiem kiedy dokładnie stąd wyjedziemy, bo mamy jeszcze trochę papierkowych spraw na głowie.

Ale wiem, że otwierają się przed nami nowe horyzonty. Wychodząc na podwórko i łapiąc ciepły wiosenny wiatr we włosy, nie mogę się już doczekać tego, co przyniesie nam przyszłość:)

czwartek, 22 maja 2014

No to w drogę- kierunek Jura!


Jesteśmy w Szwajcarii już niemal trzy lata. Bez kilku dni. A jednak pozostało tu jeszcze wiele miejsc, których  nie odwiedziliśmy. Jednym z nich była Jura. Do czasu. Do poprzedniego tygodnia.

Gdzieś w podświadomości to ona właśnie stała się dla mnie symbolem Szwajcarii, wyniesionym jeszcze z lat dzieciństwa i młodości, kiedy byłam tam dwa razy na wakacjach. Pozostały mi w pamięci iglaste lasy, delikatne pagórki, drewniane domy z oknami pełnymi kwiatów, wiejskie dróżki i niewidoczny gołym okiem, a jednak dający się tu odczuć dobrostan ( w latach dziewięćdziesiątych paczka gum do żucia i puszka coli były tu dla nas wydatkiem nie do przełknięcia).

Więc pojechaliśmy. Na wakacjach, rzecz jasna,nie byłam tu w jakimś hotelu, ale u znajomych moich rodziców. Gdy wedle mapy dzieliło nas od ich domu jakieś dziesięć kilometrów, zadwoniłam i umówiliśmy się na spacer nad brzegiem jeziora- rezerwatu, w którym tu latem pływaliśmy.

Na wyciecze w lesie

Jura to obszar, który leży  bardzo wysoko, ok. 1000 m.n.p.m, choć najwyższa góra w tym rejonie wznosi się zaledwie na nieco ponad 1600 m.n.p.m. W związku z wysokością klimat jest tu nieco bardziej srogi, iglaki przeważają nad drzewami liściastymi, mieszka tu mało ludzi i jest na swój sposób pięknie. Nawet bardzo pięknie...

Po spacerze zostaliśmy zaproszeni do domu na kolację, a potem na nocleg. Tak po prostu. Choć, uwierzcie mi, w Szwajcarii cięzko umówić się z kimś z minuty na minutę choćby na kawę:) Ale nasi znajomi to nie są stuprocentowi Szwajcarzy. Nasz syn nazwał ich ,,Szwajcaro-Polakami", bo mówią nieco po polsku, a my nazwalibyśmy ich raczej ,,wolnymi duszami".

Pożegnalne zdjęcie z naszymi gospodarzami
 W latach dziewięćdziesiątych zamieszkali na 9. miesięcy w Polsce, gdzie Hubert studiował na Akademii Sztuk Pięknych. Mieli wtedy dwójkę małych dzieci. On jest malarzem i robi piękne fotografie, więc na cały wieczór zatopiliśmy się w albumach z przeszłości. Cudnie było móc zobaczyć Polskę oczami kogoś z innego kraju. No i nas same- mnie i moej siostry w wieku pięciu, czterech i jednego roku:) I moich młodych rodziców, ich znajomych z dziećmi. 

Widzieliśmy nawet, na moje życzenie, dom, w którym mieszkali, kiedy byłam u nich ostatnio...jakieś piętnaście lat temu. Wyobraźcie sobie, że pochodzi z XVII wieku, tuż za drzwiami jest duża i wysoka kuchnia z półokrągłym osmolonym sufitem.

Ich nowy dom również ma swój klimat- każde pomieszczenie wykończone jest z artystycznym rozmachem- nawet biorąc kąpiel nie wiadomo na czym zawiesić wzrok- tyle u swoistych dzieł sztuki:)


Późnym porankiem pożeganliśmy się, pozjeżdżaliśmy nieco okolicę, pojechaliśmy w kierunku Francji do uroczego miasteczka Saint Ursanne, a potem za granicę po bagietki i owoce ( oraz zatankować tańszego tam- diesla). Niebo nieco się rozchmurzyło, ale towarzyszył nam nieustający wiatr, więc wsiąść na rowery ( które taszczyliśmy w bagażniku) udało nam się dopiero pod wieczór.
Kadry z Saint Ursanne





Postanowiliśmy rozbić namiot we Francji O zmroku szukaliśmy właśnie jakiegoś ustronnego miejsca w lesie, gdy słońce zachodziło za horyzont, obdarzając nas jednym z najpiękniejszych rodzajów świateł. Zatrzymaliśmy się obok zielonego pola uprawnego. A potem bardzo szybko okazało się, że mazista wartswa błota pod kołami samochodu, nie tak szybko nas stamtąd wypuści. Zmierzchało, więc ułożylismy się do snu w samochodzie, rowery zostawiając na zewnątrz.

Nazajutrz wyszłam na drogę w oczekiwaniu na pomoc. Ale miejsce, w którym spaliśmy, należało do naprawdę rzadko uczęszczanych, w ciągu godziny przejechał tędy zaledwie jeden samochód, a jego właścicielka chyba za bardzo się mnie przestraszyła ( mamy z dzieckiem pośrodku głuchego lasu, o siódmej rano). U skraju pola, które tym razem lśniło w porannych promieniach, Mariusz kręcił kierownicą i cisnął na gaz, a także zbierał pod koła iglaste gałęzie, także w końcu jakimś cudem udało mu się wyjechać:) Ruszyliśmy przed siebie. Tym razem naszym celem była rzeka Ren, gdzie urządziliśmy sobie rowerowy wypad nad brzegiem. A potem zajechaliśmy aż do jej przełomu, gdzie zza burty małego statku, podziwialiśmy tony wzburzonej wody, opadającej w dół w kaskadzie wodospadów.

A po drugiej stronie Renu- widać już Niemcy:)

Wróciliśmy do domu po trzech dniach wycieczki. Warto było. To trochę takie nasze ćwiczenia bojowe przed czekającą nas podróżą na poważnie. A obok ćwiczeń mamy okazję przekonać się, że Europa to także fajne miejsce na wakacje ,,na dziko".





sobota, 10 maja 2014

Z praktycznego, męskiego punktu widzenia



Zanim przejdę do sedna ( a jak się okaże- nie będzie ono żadną zawiłą teorią, lecz zaledwie kilkoma scenkami rodzajowymi z życia Małego Mężczyzny), polecę Wam na szybko film, który bardzo mnie zainteresował. Polecę go zwłaszcza rodzicom, choć nie tylko:


Film odnosi się do teorii gender- to tak w skrócie.

A ja na swym własnym podwórku odkrywam praktyczny zmysł widzenia świata mojego syna:)

Pewnego dnia staliśmy w deszczu na przystanku autobusowym. Naprzeciw nas zatrzymała się śmieciarka i dwóch ludzi, podróżujących na schodkach z tyłu wozu, wysiadło, żeby załadować wielki kosz na śmieci i wysypac jego zawartość na pakę. Byli cali mokrzy...

Mówię więc na głos, pełna współczucia:
-Oj, zobacz Maksiu, jak panowie musza pracować. Taka ta praca jest jakaś....( i tu przerwałam, żeby wybrać odpowiedni przymiotnik: niewdzięczna, trudna, niesprawiedliwa....)
-Śmierdząca?- chciał wyręczyć mnie mój syn:)

Innym razem, ,,odrabiając" lekcje w domowej szkole, Maksiu natknął się na wyraz: chłodny. Zapytałam go więc: ,,Co na przykład może być chłodne? Wiesz, co to znaczy chłodzić?"
A on na to: ,,Tata mówi, że jak się zjeżdża Peugeotem z górki, to się chłodzi."

Nie ma zmiłuj, wszystko w świecie mojego dziecka musi być praktyczne!!!

A gdy był mały, mieszkaliśmy chwilkę u moich rodziców i bawił się tam z moją siostrą właściwie tylko jej zabawkami. No to jeżdziły lalki i misie prowadzone w wózku przez tatę- Maksa...niczym kierowcy rajdowych samochodów na największych wertepach w rajdzie Paryż- Dakar:)

wtorek, 6 maja 2014

Jak się zdobywa góry z sześciolatkiem?

Ostatnio usłyszałam z ust jednego z kolegów w pracy ( a dotyczyło ono naszych podróżniczych planów na najbliższy czas) zdanie, że owszem, podróż na kilka miesięcy jak najbardziej by mu odpowiadała, ale gdyby był jeszcze bezdzietnym kawalerem. A potem ślub, dziecko i zwykła proza życia:)

Potem zapytałam samą siebie; jak to jest, że dziecko wcale nam nie przeszkadza? Czy to my wpływamy na nie tak, by dostosowywało się do naszych ( nieraz dość wygórowanych)wymagań, czy też raczej staramy się dopasować do jego potrzeb i oczekiwań?

Szukając odpowiedzi, udaliśmy się wczoraj w wysokie góry.


Górami były oczywiście Alpy, dokładnie ich francuska część, a jeszcze dokładniej- szlak wiodący z Chamonix do lodowca Mer de Glace.Wyjście zajmuje według znaków około dwóch godzin, lecz nie byliśmy pewni jakie warunki czekają nas u kresu. A było tam jeszcze trochę śniegu, miękkiego i niezapadającego się do kolan, którego przyczepność doceniliśmy zwłaszcza przechodząc wzdłuż zeszłej tu zimą sporej lawiny.

Stawiając pierwsze kroki, usłyszeliśmy wyraźne marudzenie Maksia. Może to być doświadczenie bardzo zniechęcające, zwłaszcza, gdy my- rodzice, mieliśmy w sobie niezwykły zapał, żeby dojść do celu. Ale udało nam się przekonać najmniejszego piechura, by podążał przed siebie. Jak tego dokonaliśmy?

Trochę obiecując nagrodę w postaci zjazdu na ,,całorocznych sankach", które znjadowały się tuż przy wejściu na szlak ( to Mariusz).

Trochę dając upływ jego niechęci, potwierdzając: ,,chmm, no wiem, że dziś nie bardzo masz ochotę na góry, wolałbyś zostać tu na dole, ale jak myślisz, może pójdziemy tyle, ile dasz radę?" (to ja).


Stało się tak, że po kilkuset metrach Maksymilian wyprzedzał mnie już na znaczną odległość, siły i ochota mu wróciły, i zaczął nawet wymyślać po drodze różne zabawy: w wojownika, przy użyciu znalezionego kija, w kaskadera, wspinając się na okoliczne skałki i w odkrywcę, wypatrując zwierząt, owadów i nowych roślin.

To naprawdę niesamowite, jak wiele energii ma nasz sześciolatek! Górskie wycieczki nie są dlań nigdy wycieńczające. Marudzenie nie wiąże się zazwyczaj z fizycznym zmęczeniem, choć mogłoby się tak wydawać: przecież dla niego nie ma ,,efektu końcowego" w postaci widoków ze szczytu, jest tylko marsz: ciężki i długi. A jednak mam wrażenie, że on lubi chodzić, czuć, że daje radę...

W każdym razie udało się! Zobaczyliśmy lodowiec z góry, a nawet wewnątrz. A poza tym naoglądaliśmy się piękna co nie miara:)
Na początku szlaku zieleniła się trawa


Potem było już nieco więcej skał


Gładka powierzchnia wewnątrz lodowca

Widoki na najwyższe szczyty

Jedni dają do przodu, inni zostają w tyle

Widok na lodowiec Mer de Glace
Wniosek wydaje się być prosty- z dzieckiem również da się zachować wiele ,,dorosłych" pasji, tyle, że czasem trzeba je specjalnie dla niego nieco ubarwić, sprawić, by i ono mogło poczuć się ważnym członkiem zespołu. Może temu służyć wyznaczenie mu roli niesienia kanapek;) Albo odczytywania mapy czy znaczeń szlaku na drodze. Nie zaszkodzi przy tym dodać, jak bardzo jest dzielny i niesamowity. To komplementy bynajmniej nie na wyrost.
Przecież taki jest w rzeczywistości!

sobota, 3 maja 2014

Czym jest życie ZAPLANOWANE?

Takie pytanie- rzeka kołacze mi ostatnio w głowie. Twierdzi się (jak ja uwielbiam takie ogólnikowe zdania), iż tym, co posiedli zdolność wszechstronnego planowania, jakoś lepiej się wiedzie. Że wiedząc, czego chcą, po prostu to osiągają i wytrwale brną przez życie od punktu A do punktu B.

Nie tak dawno wmawiałam więc sobie i ja: zmienię się, przeciwstawię własnej naturze i też zacznę porządnie planować. Najpierw wyznaczę sobie cel(e), a potem wysunę konkrety i krok po kroczku go (je) osiągnę.

Takie piękny cytat widnieje teraz na naszym w połowie rozebranym mebelku do wywalenia:

,,Każde marzenie dane jest nam wraz z mocą potrzebna do jego spełnienia"

Prawda! Ale cóż z tego, skoro ,,marzenia" to nie to samo, co ,,cele".

Odkąd przeczytałam książkę, której autorka podzieliła ludzkie osobowości na cztery różne typy ( które się czasem zazębiają), dotarło do mnie, że typ ,,planujący" to po prostu nie mój typ. W związku z czym nie ma co się zadręczać i próbować na siłę się zmieniać (zwłaszcza, że według niej pierwsze skrzypce grają tu uwarunkowania genetyczne).

źródło: http://selkar.pl

Szepnę Wam coś w sekrecie: dzień bez niespodzianki to dla mnie dzień stracony:)
Lubię niezapowiedziane wizyty.
Mogę spakować się w kwadrans i wyruszyć przed siebie na kilka dni/tygodni.
Nuży mnie wszelka powtarzalność w pracy i dlatego coraz mniej we mnie ochoty, by budzić się do niej rano ( na szczęście pracuję z ludźmi i wśród ludzi, a ci to przecież istoty nieustannie zmienne).
Uwielbiam podróże na własną rękę, kiedy nie wiem gdzie spędzę kolejną noc, dzikie biwaki, a najbardziej lubię, gdy zaprosi mnie na noc ktoś, kogo nie znam:)....choć to ostatnie może sugerować, że całkiem nieźle mogłabym się odnaleźć wykonując najstarszy zawód świata).

A teraz w szerszym zakresie: zarabialiśmy przez trzy lata, aby teraz nie pracować przez dwa(!) Po dwóch, niewykluczone, znajdziemy się znów w punkcie wyjścia...i to również stanowi dla mnie wyzwanie, dreszczyk emocji...sens życia...

Planowanie emerytury, czy tak zwanej świetlanej przyszłości dla mojego dziecka, nie jest dla mnie. Ja wierzę, że będzie dobrze. Musi być. Żyłam już i bardzo biednie i bardzo bogato, a jednak nie przywiązałam się na dłużej do tego drugiego...

Wedle H.Fisher jestem typem negocjatora pomieszanego z badaczem. Chętnych rozwikłania tajemnicy, odsyłam do lektury.

I jeszcze jedno, żeby nie było, że należę do grona osób wybitnie lekkomyślnych, opierać się zwykłam na tych słowach:

,,Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary?"

Kojarzycie?

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wiosną w Polsce...



Po Wielkanocy w Polsce, a raczej tych kilku dniach, które trwały w sumie o wiele za krótko i minęły jak błogi sen, po którym znów trzeba się obudzić, dotarło do mnie, że tak cudownej wiosny jak tam, nie ma w Szwajcarii.
Ktoś rzekłby: ach, sentymenty...Ale ja wiem, że to coś więcej, że to najczystsza prawda.

W sercu Beskidu Sądeckiego, skąd pochodzi Mariusz, wiosna jest przepełniona rosą i wilgocią, rozkosznymi promieniami słońca, najzieleńszą trawą i pachnącymi kwiatami i ziołami. Wychodząc na podwórko, można oddychać pełną piersią.

W klimacie alpejskim całe nadchodzenie wiosny podszyte jest zimnem. Mrozi z rana i wieczorem, w ciągu dnia zaś grzeje nieprzyzwoicie, dając w rezultacie taką niby wiosnę, niby nie- wiosnę.Kwiaty i owady właściwie te same, a jednak nie. O, już mam! W Beskidzie Sądeckim wiosna była po prostu sielankowa...

Poszliśmy na jeden jedyny spacer, w okolice Żeleźnikowej, by obejrzeć pole w Popradzkim Parku Krajobrazowym, które wpadło w oko Mariuszowi.


Podczas każdego z moich poprzednich pobytów w Polsce działał u mnie niezawodnie mechanizm racjonalizacji, wyświetlający w mojej głowie film pt ,,Przecież lepiej żyje ci się w Szwajcarii". Teraz gwarancja wygasła i mechanizm się schrzanił. Zostaję tu tylko jeden miesiąc i nie żałuję tej decyzji ani trochę.
Dni spędzone w Polsce były cudowne. W środę , tuż przed wyjazdem, udało nam się zrealizować slajdowisko z Afryki, na które wpadła też Olimpia wraz ze znajomą, w związku z czym po raz pierwszy miałam okazję poznać kogoś, kogo znałam jedynie wirtualnie:) Poza tym było wielu znajomych z reala, wspólnie z Kamilą i Sabiną ( polecam blog kulinarny o tu: Notes Kulinarny Figa) już poprzedniego wieczoru przygotowałyśmy afrykańskie przekąski i herbatkę na bazie hibiskusa...no i oczywiście umówiłyśmy się na grillowanie w czerwcu.
Tak wyglądały gotowe przekąski, fot. Sabi 

A tak, w kameralnym nastroju Kawiarni Prowincjonalnej wyglądał pokaz slajdów:)
Właściwie był to nasz pierwszy raz, jeśli chodzi o taki sposób dzielenia się wspomnieniami z podróży. I mam nadzieję, że nie ostatni;) Już rysują się nam pewne mgliste plany podobnych pokazów przed kolejną podróżą...

Tymczasem jednak jeszcze miesiąc pracy, przygotowań, skomplikowanej papierologii oraz równie skomplikowanego, aczkolwiek dużo przyjemniejszego, procesu tworzenia strony internetowej...

W Szwajcarii dziś deszcz... Przynajmniej nie będę mieć wyrzutów sumienia, że siedzę przed komputerem, zamiast biegać w imię zgubienia tych pięciu nadprogramowych kilogramów:):):)

Zgubi się latem na Kordowcu, prawda, Olimpio?:):):)

środa, 9 kwietnia 2014

Na stopa


Z jazdą na stopa jest trochę tak, jak z noszeniem kokard z czerwonej tasiemki oplecionych wokół dwóch warkoczy- w pewnym wieku po prostu nie wypada tego robić.

A może nawet nie w pewnym wieku, co w pewnej sytuacji- gdy na ten przykład ma się już dziecko.
Dla mnie jazda okazją jest synonimem wolności. I w miarę możliwości praktykuje ją po dziś dzień.
Wczoraj, aby zjechać do miasta, wyciągnęłam kciuka w górę. Zatrzymał się dla mnie pierwszy nadjeżdżający kierowca. Tak samo było, gdy jechałam na polską mszę, do znajomej na kawę, albo do domu, gdy Mariusz i Maks chcieli nieco dłużej pojeździć na łyżwach pewnego zimowego popołudnia. Jednym zdaniem, jeżdżę okazją, kiedy tylko mam okazję.

W Szwajcarii jest to zajęcie całkowicie bezpieczne. Tutaj, włócząc się nocą po winnicach, można spotkać jedynie amatorów ruchu na świeżym powietrzu. Jakaś tam zbuntowana młodzież też popala w krzakach papierosy i pije piwo, ale jest zupełnie niezaczepliwa.
Kierowcy zatrzymują się chętnie i z serdecznością wypytują skąd jestem, gdzie mieszkam, kogo znam- zawsze wówczas dochodzimy do wniosku, jaki ten świat mały(!)

Kiedy jeszcze nie miałam dziecka, jeździłam w ten sposób dużo częściej. Pamiętam nasz pierwszy wyjazd z Mariuszem na Wyspy- dojechanie do Edynburga zajęło nam cztery dni. Z Belgii, przez ponad tysiąc kilometrów, jechaliśmy z tym samym kierowcą- Hindusem, który handlował jakimiś ubraniami też w Polsce i miał z naszego kraju tylko ciepłe wspomnienia. Zawiózł nas wówczas do centrum miasta, zbaczając jakieś sto kilometrów z własnej trasy... Inny pan, właściciel sieci sklepów z kołdrami i produktami około- łóżkowymi, dowiedziawszy się, że za chwilę bierzemy ślub, wręczył nam gotówkę na butelkę wina, swoją wizytówkę, a pół roku później- także dwie posady w jednym ze swych sklepów:)
Za panieńskich czasów zatrzymywało się dla nas wielu kierowców ciężarówek opatrzonych logiem ,,Raben"- do dziś widząc je przemykające tu i ówdzie, czuję ciepło w sercu;) Raz spałyśmy w kabinie takiej właśnie rabenowej ciężarówki, we dwie na górze, kierowca na dole. Jedząc desery Monte ( były na pace), rozmawialiśmy bardzo szczerze, jak prawdziwi przyjaciele. Kierowca miał poważne problemy rodzinne i o wszystkim nam powiedział. To była jedna z tych rozmów jakie zdarzają się raz na milion lat, gdy widzisz przed sobą prawdziwego człowieka, a nie tylko jego maskę skrojoną na potrzeby życia w społeczeństwie.

Ile się nasłuchałam o niespełnionych nadziejach, i że czasy studenckie to najlepszy okres w życiu. Ilu bogatych gości z fajnymi autami zaczynało od jazdy okazją na Zachód i pracy przy konstrukcji dachów... Ilu z nich prosiło :,,Dziewczyny, teraz cichutko bo żona dzwoni":), ilu z nich cierpiało rozłąkę dzień i noc spędzając w tirach, a ilu nie było w stanie wydobyć z siebie ani słowa, w związku z czym trudno było odgadnąć czemu właściwie się dla nas zatrzymali. Miałyśmy na tę okazję przygotowaną listę pytań pomocniczych, jak w jakiejś profesjonalnej ankiecie: ,,skąd pan jest?", ,,ile lat tak pan pracuje?", ,,czy jeździ pan za granicę czy tylko w Polsce" itp, itd.

Groźnych sytuacji nie pamiętam wcale. Gdy jechałam na egzamin na studiach, zatrzymał się dla mnie van z ośmioma pracownikami budowlanymi, w pierwszej chwili coś mnie odrzuciło, ale w końcu wsiadłam i czułam się, jakbym przez te dwie godziny była wśród grona ojców moich koleżanek i kolegów.

W Europie ciężko pojeździć na stopa z dzieckiem, bo trzeba by było chyba stać z plecakiem i (dość ciężkim wszak) fotelikiem. Ale jest to całkiem realna opcja w innych rejonach świata.

Na zdjęciu autentyczny autostop w wykonaniu Maksia:) Przygoda pierwsza klasa! Nie musieliśmy wyznaczać kolejek- nasze dziecko samo zawsze zgłaszało się na ,,łapacza".

Nie wiem czy podczas kolejnej podróży spróbujemy znowu.

Wiem jedynie, że teraz, gdy jest opcja spaceru pieszo do pobliskiego miasta (kilka kilometrów), to Maks od razu wpada z propozycją:
,,A może jedźmy na stopa?


czwartek, 3 kwietnia 2014

Zapraszamy!!!

W naszym domu totalny chaos. Postanowiliśmy zacząć pakować się przed przeprowadzką już teraz, żeby potem mieć święty spokój. Tyle, że teraz nie mamy go zupełnie.

Spakowałam ciuchy Maksia, te których nie powinien potrzebować przez kolejne dwa miesiące. Bynajmniej nie zimowe! ( liczymy jeszcze na szusy na nartach). Co z tego, skoro wyszło z tego ładnych kilka worów?!?

Ponadto zostawiłam jeszcze kilka:
-do szkoły,
-na podwórko,
-na piłkę nożną i na gimnastykę.

W efekcie jestem przerażona! Skąd tego tyle? Większość z koszul mojego syna wisiała w szafie obrastając w kurz. Właściwie obrastała tak większość ciuchów...

Ale już po wszystkim- teraz będzie to wszystko siedzieć u mojej siostry albo szwagierki.

A ja uśmiecham się tylko na myśl, jakie to będzie błogosławieństwo mieć wszystko, czego potrzeba do życia w jednym plecaku. Mam zamiar pozostać przy zasadzie: ,,jak najmniej i tylko to, co niezbędne" już do końca życia:):):)

To tak na szybko. A tymczasem zapraszamy!!!

...nie, nie do domu. Póki co zrywamy tu stare podłogi, więc i ciasno, i nieestetycznie.

Zapraszamy na POKAZ SLAJDÓW z AFRYKI.

23 kwietnia 2014 o godzinie 18, w Kawiarni Prowincjonalnej w NOWYM SĄCZU

Szczegóły tutaj:


Lub na fb:



Do zobaczenia!

poniedziałek, 31 marca 2014

Na powitanie wiosny- rajd po kilku kantonach


Wiosna przyszła, kwiaty zakwitły i w naszych głowach od razu zrodziła się przeogromna potrzeba powłóczenia się gdziekolwiek, choćby na jeden weekend.
Było to o tyle łatwe, że w zasadzie mieliśmy dwa cele:
Cel numer jeden- sprawdzić czy nasze nowe (ale przecież tak naprawdę bardzo stare) auto nie rozleci się po drodze, przed tym jak pojedziemy nim na Wielkanoc do Polski:)
Cel numer dwa-sprawdzić ile w tym prawdy, że po złożeniu siedzeń w kombi śpi się jak na wygodnym łóżku:):):)

Auto ma się dobrze. Dziewięćset kilometrów nastukanych na liczniku to już całkiem niezła próba. Z tego  siedemset z lewym kołem o niezakręconej ani jednej śrubie ( domowy mechanik-Mariusz zapomniał, po wkręceniu nowej maglownicy, jeśli ktokolwiek z Was wie, co to takiego...)

Nocleg...no cóż. Marzyło mi się ustronnie, w okolicy lasu, ale w zabudowanej Szwajcarii, gdzie każda niemal droga do lasu kończy się hotelem, albo stosownymi znakami zakazu (postoju od 22 do 7) okazało się to mało realne.
Wieczorną porą znaleźliśmy parking przy autostradzie i tam, w niegasnącym hałasie silników, spędziliśmy noc.
Być może jestem nieco dziwna, ale lubię europejskie parkingi.Przypominają mi autostopowe czasy. Te rzędy ciężarówek.... Toalety z zimną wodą...Ławeczki na lunch...Przepełnione śmietniki...Na swój sposób dobrze się tam czuję:)
Tym razem ujrzeliśmy polskie blachy na dwóch przycupniętych obok siebie mini-ciężarówkach. Kierowcy w średnim wieku, Ślązacy. Po chwili siedzieliśmy na pace jednego z wozów, pijąc świeżą herbatę i rozmawiając jak starzy znajomi. Widząc, że jesteśmy ,,z dzieciakiem" zaproponowali nam odstąpienie swojej wygodnej kanapy nad sufitem, ale cel był wszak inny. Mieliśmy sprawdzić NASZ samochód(!) Okazał się średnio wygodny, choć nie wiem czy to przez to źle spałam, czy też przez wyjście z wprawy...

Poza tym widzieliśmy co nie co. Soczyście zielone alpejskie łąki, stare drewniane domy o zielonych okiennicach (kanton Berno), inne szczyty gór, turkusowe jeziora. Szwajcaria jest pięknym miejscem.Gdzieś w myślach już zaczęłam się przeprowadzać na tamte łąki, ale entuzjazm mój szybko zgasł, gdy uświadomiłam sobie, że trzeba by tam porozumiewać się po niemiecku:) Never!!!!






Rozprostowywanie kości:)