Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

wtorek, 26 marca 2013

POLSKA!

Nie tak zaraz TERAZ, ale już dziś wieczorem:)
Pracuję od 17.30 do 21, a potem śmigamy...Bagaże są dopiero częściowo gotowe, wczoraj obudziłam się i gnałam pieszo do ubezpieczalni auta po zieloną kartę...Okazało się też, że nie ma wiele czystych ciuchów, toteż zrobiłam wczoraj dwa prania, a dziś rano przed wyjściem do pracy jeszcze jedno, rzeczy nie wyschły i stąd niegotowe bagaże. A tu jeszcze trzeba do banku podejść kasę wybrać, do sklepu kupić coś na drogę, ogarnąć trochę chałupę...
Czy to możliwe w ogóle z moim charakterem wyjechać gdzieś choć raz w życiu na spokojnie, z walizeczkami leżącymi rządkiem na dwa dni przed odjazdem? Bo dotąd, mimo szlachetnych planów, się nie udało...
Ale co tam, cieszę się jak nie wiem:) Mimo, że w Polsce zimniej, niż w Alpach...
No to ahoj drogim Czytelnikom!

środa, 20 marca 2013

Dom- o co właściwie chodzi?


Gdzie jest nasz dom? Nie wiem...
Właściwie od kilku lat nie umiem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Miejsce do życia, jedzenia, spania, zarabiania i spieniężania, jest tutaj, gdzie teraz siedzę, pisząc. Ale czy to prawdziwy dom? Taki, do którego tęskni serce i w którym wszystko wydaje się być lepszym...nie. To nie TEN prawdziwy dom.
Ostatnio w pracy jedna z pielęgniarek opowiadała, że są z mężem dziesięć lat po ślubie i przeprowadzali się dotychczas już dziesięć razy. W drodze do domu, wieczorną porą, pośród uśpionych winnic i pozapalanych świateł w domach, zrobiłam sobie i ja bilans naszych przeprowadzek.
Ku potomności i zaspokojeniu zwykłej ludzkiej ciekawości, wyliczam więc i ja:
1) wzięliśmy ślub we wrześniu 2006 roku, od października, gdy się zaczynał na nowo ruch na studiach dziennych, do grudnia, wynajmowaliśmy pokój w starym, mocno przewiewnym domu w Kobierzynie. Dwie przesiadki, by dotrzeć do centrum Krakowa, upierdliwi współmieszkańcy ( dwa małżeństwa w wieku poprodukcyjnym, o niespełnionych życiorysach), ohydna łazienka i śmierdzące szafki kuchenne- tak wyglądało nasze małżeńskie lokum numer jeden;
2) mój tata kupił garsonierę blisko dzielnicy Azory- mieszkaliśmy tam od grudnia do końca lutego 2007 roku, kiedy to wzięliśmy dziekankę i postanowiliśmy zarobić na życie w Szkocji,
3)końcem lutego zamieszkaliśmy w Edynburgu, w małym pokoiku 4-pokojowego mieszkania, wraz z trójką chłopaków z Polski. Tu począł się nasz synek, tu  Mariusz pracował tyle, że go w ogóle nie było widać w domu.No i mieliśmy myszy! Przechadzały się po salonie, przy każdym wieczornym seansie filmowym. Raz jedna utopiła się w dzbanku krystalicznie czystej wody jednego z lokatorów, inną przygniótł kolega przy kości, zginęła między podłogą, a kanapą, jeszcze inna ugryzła Mariusza w palec. Edynburg to w ogóle była szkoła przetrwania przez pierwszy miesiąc, bo się spłukaliśmy zupełnie, płacąc kaucję. Żywiliśmy się kanapkami z Subwaya ( kolega pracował), kurczakami z czegoś w stylu KFC ( drugi kolega pracował) i czerstwym chlebem z misji od sióstr zakonnych. Zostaliśmy tam do września 2007;
4) po powrocie do Polski, od października do stycznia, mieszkaliśmy u moich rodziców, w Nowym Sączu. Maksiu urodził się końcem listopada, potem trzeba byo wracać na studia do Krakowa;
5) i znów krakowska garsoniera- tym razem na 1,5 roku. Przynajmniej raz na tydzień mieliśmy tu gości do przekimania. Nieraz na powierzchni 20 m2 spaliśmy w pięć, sześc osób. Do tego niemowlak w swoim łóżeczku!
6) na piątym roku studiów, nie mieszkałam już w Krakowie. Przenieśliśmy się do teściów, na piękną i spokojną wieś Rytro obok Nowego Sącza. Okolica jest tam po prostu bajkowa, tyle, że w samym domu nieraz wrzało, że hej:)
7) po skończonych studiach, początkiem listopada 2010 roku, postanowiliśmy spróbować szczęścia w Anglii. Przez miesiąc mieszkaliśmy z jedną Polką w jej małym domku, a potem w pokoju u Anglika-alkoholika... Pracowaliśmy za zmiany- ja w dzień, M. w nocy, ale to był system dość wycieńczający i postanowiliśmy rzucić to wszystko...
8) w maju 2011 roku przyjechaliśmy do rodziny Szwajcarów, zajmując małą garsonierę w ich domu. Przyjechaliśmy szukać pracy, a zostaliśmy prawie rok... No cóż, nie było tam tak różowo, bo pani domu należała do osób bardzo specyficznych...
9) od maja 2012 mieszkamy w małym domku, sami, z sąsiadami odległymi na 50 metrów. Niby jest i ogródek, i garaż, i mała pralnia, ale...jesteśmy ciut za blisko ulicy;)
Nosi mnie więc, aby poszukać kolejnego domu. I pobić rekord koleżanki z pracy:)

wtorek, 12 marca 2013

Czy to...wiosna?

Nono... Przedwczoraj nastąpiła uroczysta inauguracja miejsca posiadowego u góry ogródka. Śnieg się stopił doszczętnie. Stół pobrudził jak cholera. Inaugurowaliśmy wieczór w ciepłych ciuchach zimowych, Maks się stoczył niefortunnie zjeżdżając z małej zjeżdżalni ( po raz pierwszy po zimie), a ja myślałam jakiego koloru obrus trzeba by kupić na ten paskudy stół, żeby go jakoś udomowić. Mariusz planował drewniane schodki do ogrodu (już kilka razy omal sobie zębów nie wybiliśmy schodząc tamtędy po ciemku).
Naokoło nas majaczyły szczyty gór, wciąż zimowe i niedostępne, ale wiemy to już, że nie na długo... Czuć ciepło w powietrzu. Wiosna tuż za rogiem...
We czwartek zaś byłam na wycieczce firmowej, a potem na takiej samej (czyt.firmowej)kolacji. Pojechaliśmy do Anzere, górskiej miejscowości w pobliżu, znanej mi i mojej rodzinie z wypadów na sanki, na łyżwy i na stoki dla początkujących ( mój mąż doskonalił tu jazdę na snowboardzie). Tym razem poszliśmy na basen. Wyjście było grupowe ( było nas jakieś 20 osób, tyle samo spacerowało,a jeszcze inni szusowali na stoku). Basen okazał się luksusowym spa- mogliśmy iść na saunę, na jacuzzi na świeżym powietrzu, na kąpiel z bąbelkami. Przez przypadek trafiliśmy też na gimnastykę we wodzie i bardzo mi się spodobała, nie powiem! Potem mieliśmy obiad w restauracji położonej u kresu wyciągu narciarskiego (ponad 2300 m.n.p.m), a po powrocie do wioski i włożeniu czegoś szykownego, kolację w rosyjskim stylu ( każdego roku w firmie wymyślają jakiś inny nadrzędny motyw). Wytańczyłam się za wszystkie czasy, choć repertuaru nie znałam prawie wcale ( jakieś francuskie przeboje).
Weekend zaczął się średnio pod względem pogodowym, toteż wzięliśmy się za małe sprzątanie i uporządkowaliśmy garaż, taras i kotłownię. Poza tym przebiegłam się pobiłam mój rekord (30 minut bez przerwy!), wieczorem zaś po  raz pierwszy Mariusz i Maks zagrali w piłkę na boisku...
Pomalutku wyciągam lżejsze płaszcze i  kurtki, buty co siedziały dotychczas w ukryciu i tak wszyscy czekamy z nadzieją na wiosnę...
Co do dyplomu- nie mam odpowiedzi.
Co do wakacji- jedziemy do Polski, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło (odbywają się bowiem wtedy dwa podróżnicze festiwale, jeszcze nie wiem, na który się załapiemy), poza tym uzupełnię nieco moje braki w sprzęcie domowym, pochodzę po Beskidach i spędzę kilka nieprzespanych nocy w gronie znajomych i rodziny:)
W niedzielę ruszyliśmy się w góry- Mariusz pojechał na deskę, a my na spacer. Nawet tam, w okolicy nietopniejących lodowców, można już było poczuć zew wiosny. Leżeliśmy na śniegu wygrzewając się w słońcu. Maksiu zajęty zabawą w budowanie białego domu, a ja z termosem herbaty, szczęśliwa chyba po prostu ot tak sobie...
Nadal zazdroszczę niektórym tego, że wiedzą czego chcą, jeśli chodzi o życie w CH, ale może i mnie też kiedyś najdzie złota myśl i sprawa rozwiąże się sama(?) Póki co cieszę się małym szczęściem, widocznym tuż za oknem:)

środa, 6 marca 2013

Nie-dobrze

Wczorajszy wieczór był kiepski, jak żaden inny od dawien dawna.
W pracy przy każdym zgięciu nóg, jęczałam z bólu (zakwasy po zrywie biegowym w niedzielę). Straciłam cierpliwość w obliczu jęczenia jednej z babć, że kok niedobrze spleciony ( powiedziałam jej, że chyba naprawdę nie zdaje sobie sprawy, jak wielkie problemy mogą istnieć w życiu w porównaniu z jej dzisiejszym).
Wróciłam do domu w podmuchach wiatru, który mi non stop ściągał kaptur z głowy, Maks ze mną, cały w błocie, bo się non stop zapuszczał na pobrudzone resztki śniegu przy ulicy.
W skrzynce na listy ( klucz się zepsuł już dawno i wyciągamy korespondencję za pomocą manewrów z palcami i widelcem, co kosztuje czasem trochę bólu) dwie białe koperty. A tam: odmowa wolnego dla Maksia ( poprosiłam o trzy dni) plus niejasności związane z uznaniem mojego dyplomu.
Nie pojedziemy więc nigdzie na Wielkanoc ( tzn najwyżej do Polski) i to mnie przyprawia o wściekłość nieopisaną!!!!
Potem, w przypływie żalu, stanął mi obraz zostania na zawsze w tym samym miejscu, w tej samej pracy. I zrobiło mi się niedobrze, nie żartuję! Nagle znalazłam się w stanie takiego dołka psychicznego, jak nigdy dotąd. Poczułam się w tym kraju jak w więzieniu. Więzieniem mym okazała się kasa, kurde, jestem tu tylko dla niej i to nijak ma się do wartości, które wyznaję (wyznawałam???).
Dziś, po porannym głębokim oddechu, już dużo lepiej. Pozytywne myślenie i nadzieja wracają do mnie jak bumerang. Postanowiłam:
a) wypisać Maksia ze szkoły na drugi rok ( nie jest jeszcze obowiązkowa)
b) powiedzieć dyrektorowi, że wychowują sobie przy pomocy swych chorych zasad nic innego, jak nowe pokolenia konformistów ( to nie wiem czy się odważę)
c) za wszelką cenę uznać dyplom, zadzwonić, wyjaśnić, popytać na forum, a nawet zrobić tu część studiów, żeby zmienić pracę...względnie:
d) olać Szwajcarię w grudniu/ styczniu. Wyjechać stąd i nigdy nie żałować tej decyzji:)
Jak widać, nie jest więc najlepiej.
Na szczęście, gdyby nie było burz od czasu do czasu, nie wiedzieliśmy co oznacza dzień pełen słońca:)

poniedziałek, 4 marca 2013

Zapiski z weekendu

Słońce budzi się na dobre. Cały dzień kapie nam z dachu, kapie z innych dachów wokoło, spływa ulicami... Rano, gdy za dwadzieścia siódma wychodziłam do pracy, szyby aut były pokryte szronem, ale ptaki w krzakach świrowały już ostro. Pracowałam w sobotę i w niedzielę, a Mariusz z Maksiem zwiedzali góry na całodziennych karnetach kolejkowych.
Takie mieli widoki i warunki pogodowe;)
W sobotę przez pięć popołudniowych godzin przerwy w pracy siedziałam sobie w domu i wysiedziałam pomysł pogimnastykowania się. Skończyło się na ponad godzinnym tańcu brzucha z youtubem...
W niedzielę w pracy, mimo nawału zajęć ( to, co normalnie robimy w cztery, trzeba było zrobić w dwie osoby), czułam się jak skowronek. Po powrocie z pracy, poszłam w winogrona...pobiegać. Jak zaczęłam, tak nie przestałam przez trzydzieści minut. Wiem, to nie tak znów wiele, ale w moim przypadku rekord życia ( biegłam prawie bez przerw). Moja ścieżynka jeszcze ciut jest zaśnieżona i zapomniana, ale wszystko wokół i tam zmierza ku wiośnie...
Motywację mam więc wielką:) Za oknem ciepłe słońce. Cały dom czeka na posprzątanie, ale mi się CHCE. Chce mi się wszystko wywietrzyć, poukładać, odnowić, ozdobić. Uwielbiam po prostu tę porę roku i jej nieśmiałe podchody!