Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

czwartek, 29 marca 2012

Lubię, kiedy mężczyzna...

Wiem, że tytuł dość dziwaczny, zamiast czegoś w stylu: ,,Lubie jeździć tam i tu", ale zostałam wywołana do blogowej zabawy po raz pierwszy w życiu, a że taka okazja nieczęsto się zdarza, to z radością podejmuję się wyzwania pt:
Zaproszenie przyjęłam od Olimpii
Teraz czas na zasady zabawy ( których to już niestety niechlubnie nie spełnię, ale o tym dalej):
1. Wstaw logo zabawy.
2. Napisz kto Cię otagował.
3. Wytypuj 5 innych bloggerów do zabawy.
4. Wybierz 3 rzeczy lub sytuacje które powodują że, Mężczyzna rozpala Twoje zmysły :)
5. Możesz dodać zdjęcia i piosenkę
No to szybciutko do rzeczy:) 
W mężczyznach kręci mnie wiele rzeczy, ponieważ są tak zupełnie niepodobni do nas, kobiet ( założę się o dużą sumę, że na przykład niewielu z nich pozytywnie zareagowałoby na taką wyznaniową zabawę;)
No, ale jeśli trzeba zebrać te ,,kręciki" w trzy stojące na czele piramidy, to będą to:
1) Umiłowanie ryzyka:)
2)  Świetne prowadzenie w tańcu 
3) Przyziemnie i wizualnie- fryzura, którą w naszych okolicach zwykliśmy nazywać ,,łezką"- taki jakby irokez pozostawiony tylko z tyłu głowy ( za młodu zawsze się zakochiwałam w facetach tak ufryzowanych, a i do dziś bezskutecznie marudzę małżonkowi" Zróbże sobie wreszcie łezkę...":)

Zabawy dalej nie pociągnę, ponieważ nie znam adresu AŻ pięciu blogów, które mogłabym wytypować...
Wybaczcie, ale blog mój jest raczej taki rodzinny, malutki, cichutki;)

A co do piosenki, ponieważ zawsze miałam serce romantyczki, kręcą mnie goście, którzy potrafią ubrać w słowa i wyśpiewać takie oto cudo:


(Swoją drogą TEGO artystę spotkałam kiedyś pracując w hotelu w Edynburgu, i mimo iż byłam wcześniej na koncercie Pidżamy Porno, to go nie poznałam...a tak ładnie pytał którędy droga do recepcji:)

środa, 28 marca 2012

Zielono mi

Przewracam się z boku na bok, motywowana przez natarczywy głosik mojego synka: ,,Wstawaj już, dzień jest" (akcja toczy się o siódmej piętnaście rano, tuż po wyjściu Mariusza).
Maks podchodzi do okna i otwiera żaluzje, słońce wpada do wnętrza naszej klitki na parterze...
A to widok, jaki odsłania się moim oczom:)


No i co, kto w mojej sytuacji pozostałby jeszcze w łóżku???

poniedziałek, 26 marca 2012

Just a perfect day...

Wracam pieszo z pracy, a w głowie kołacze mi melodyjka zasłyszana w filmie Trainspotting.... Just a perfect day...Feed animals in the zoo...Oh, it's such a perfect day...I'm glad I spent it with you...itd
Choć przesłanie jej leciutkich słów w filmie jest bardzo ironiczne, to ja i tak śpiewam sobie w myślach i przypisuję je wczorajszej niedzieli:) O której w czasie przeszłym powiem tylko: Perfect day.
Na siódmą do pracy poszłam pieszo, a uśpiony świat witał mnie pierwszym tego dnia ćwierkaniem ptaków. W pracy jak zwykle, choć całkiem miło ( te lepsze dni są wtedy, gdy mnie ktoś doceni, gdy nie mają mnie za językowego imbecyla i gdy jest ktoś fajny do zamiany kilku słów). Potem znów na piechotę do domu, z planem wieczornego wyjścia do kościoła... ( A propos pracy jeszcze :kilka dni temu jeden z kolegów wyposażony w odpowiedni sprzęt policzył, iż przeszedł w ciągu ośmiu godzin pracy ponad osiem kilometrów...Nieźle, nieźle...Tylko czemu w parze z tym codziennym marszem, nie idą u mnie zgubione kilogramy???)
Wróćmy jednak do planów kościelnych...U nas w wiosce msza jest w sobotę o 18 i w niedzielę o 10. Innych opcji brak. Tak więc skończywszy o 16, nie pozostawało nam nic innego jak jechać do miasta na dole. A że samochód jest teraz prawie nietykalny, poszliśmy na piechotę:)
Pięknie ubrani, krętą drogą pomiędzy winnicami, w słońcu totalnie wiosennym, wśród ogromu kwitnących drzew oszałamiających najpiękniejszym w świecie zapachem...Z dzieckiem nawet nie narzekającym ( a droga trwała z czterdzieści pięć minut), aż pod bramy kościoła....Po mszy spotkałam koleżankę z pracy , z mężem i dziećmi, a potem poszliśmy jeszcze w odwiedziny do polskich znajomych... Wszystkie te zdarzenia mają tu miejsce tak rzadko, że aż warto je zapisać. Proste sprawy jak wyjście na miasto, czy pobycie u kogoś, urastają w moim tutejszym życiu do rangi rarytasów...No więc dlatego był to taki mały perfect day, perełka wśród przytłaczającej nieraz monotonii i znak, że trzeba częściej go powtarzać:)

czwartek, 22 marca 2012

Długi weekend w zakochanym mieście

Udało się! Moje marzenie jeszcze z zamierzchłych czasów stało się faktem dokonanym! Cel dwóch autostopowych wypraw sprzed kilku lat, zakończonych w zupełnie innych miejscach, został osiągnięty!
Ostatni weekend spędziliśmy bowiem...w Paryżu!!!
 
Oczywiście ( to u nas normalne) nie obyło się bez drobnych komplikacji....
Pomysł wyjazdu narodził się w czwartek wieczorem, gdy zadzwoniliśmy do Darii ( moja siostra-Paryżanka), która przyjęła nas skypowo z otwartymi ramionami, i gdy lokalne gazety nie zmieniły zdania w sprawie pogorszenia pogody mającego nastąpić w sobotę ( w innym wypadku mój mąż, miłośnik środowiska naturalnego, nigdy nie zgodziłby się na zastąpienie gór ogromną aglomeracją, którą zresztą odwiedził już dwa razy...). 
Niestety, w piątek zorientowałam się, że posiałam gdzieś mój telefon, a że znajdowały się w nim różne ważne informacje, wolny weekend miałam spędzić na poszukiwaniach....
Jadąc o poranku do Sion, na bazar z używanymi artykułami ( po ten telefon!), uzmysłowiliśmy sobie bezsens siedzenia w domu, i zdecydowaliśmy, że jednak uderzamy na Paryż:)
No i uderzyliśmy...
Spisałam na szybko ze skypa numer domowy do mojej siostry, wzięliśmy mały plecaczek najpotrzebniejszych rzeczy, i wyruszyliśmy. Plan trasy rysowałam już na kolanie w aucie, unikając francuskich autostrad.
Nie spodziewaliśmy się po drodze specjalnie urokliwych widoków, ale Jura i Burgundia, które mijaliśmy, miło nas zaskoczyły...
Co tu dużo mówić, wbrew temu, że w komentarzu pod postem o Włoszech, zarzekałam się, iż jestem gorącą przeciwniczką nabijania niezliczonych kilometrów na raz, tak naprawdę lubię jeździć... Obserwować sobie z samochodu domy, pola, drzewa, lasy, jeziora...Podpatrywać życie mijanych ludzi, a raczej sekundy wyrwane z ich życia...Słuchać cichej muzyki, dyskutować z Mariuszem... Chyba oboje to lubimy.
Gdyby było inaczej, nie wypuszczalibyśmy się w siedmiuset kilometrową trasę wiedząc, że już w poniedziałek trzeba nam będzie pokonywać ją w drugim kierunku:)
Do Paryża dotarliśmy w późnych godzinach wieczornych, nie zdążywszy wcześniej kupić karty telefonicznej. Mariusz w zimie ubiegłego roku odwoził raz Darię do domu, więc coś tam pamiętał. Po głowie kołatala mu nazwa: ,,peryferyjka" i zjazd numer D8 lub N8:) Nie mieliśmy jednak na wyposażeniu dokładnej mapy miasta, ani gps-a, ani nawet adresu, pod który mieliśmy się kierować. Ostatecznie udało nam się jednak trafić na objazdówkę ( zakorkowaną nawet o 23!)... Tyle, że zjazdu o numerach zapamiętanych przez Mariusza nie było wcale, zjechaliśmy więc trochę na ślepo, i udaliśmy się na stację benzynową w celu zakupu telefonicznej karty. A tam miły ciemnoskóry pan, dowiedziawszy się, że jedziemy na oślep, użyczył nam swojej komórki, potem pogadał z Darią w celu rozwiania zawiłości drogi prowadzącej pod jej drzwi, zapisał adres, wytłumaczył co i jak, i tym sposobem mogliśmy jechać dalej:)
Cóż, poruszanie się po dużym mieście może być naprawdę skomplikowane, zważywszy na fakt, że potem musiałam zapytać o drogę jeszcze kilku przechodniów, a oni wyciągali swoje komórkowe gps-y , z których  i tak mało jarzyli;) Dotarłszy wreszcie pod blok mojej siostry, zadaliśmy sobie pytanie: tylko który to numer mieszkania(???), ale na szczęście gospodarze usłyszeli turkot naszego silnika, i  wyszli nam na przeciw. No właśnie...Turkot silnika oznaczał dotarcie do końcowego etapu żywotności przez nasz wysłużony samochód, który teraz jeździ już na moto- doktorze:) ( Nam przysporzyło to nieco zmartwień podczas powrotnej drogi, ale skoro jesteśmy przy radosnym momencie spotkania się z rodzinką po paru miesiącach, odpuśćmy sobie to zamartwianie).
Jeśli ktoś z Was chciałby zobaczyć stolicę Francji z zupełnie innego aniżeli turystyczny punktu widzenia, musi koniecznie umówić się z moją siostrą:) Daria i jej mąż znają Paryż od strony ulicy, a ich opowieści to jest istne morze zagmatwanych historii ludzi, którzy przewinęli się przez to miasto. W niedzielę wsiedliśmy w metro i kursowaliśmy:) Co prawda siąpił deszcz, a my mieliśmy dwójkę dzieci u boku, ale i tak było fajnie, tłoczno, kolorowo i magicznie:)
Karuzela na Montmartre

Uliczny artysta, przed którym zwiewał Maks:)


Zabytkowa nowoczesność

Matki z dzieciarnią ( z bazylika Sacre Coeur w tle)
Główne atrakcje placu Pigalle:)
Paryżanka przyłapana
W metrze
Do domu wróciliśmy, gdy zaczęło zmierzchać, dzieci padły do łóżek, a my posiedzieliśmy jeszcze chwilkę przy pysznej kolacji...
A potem przyszło nam jechać w deszczu w drogę powrotną. Gdy wieczorem dotarliśmy do Saviese, ucieszyłam się z tego, że mieszkamy sobie w spokojnej wiosce bez korków, otoczeni wysokimi górami, wśród przyjaźnie usposobionych ludzi ( na ogół!). A jednak Paryż miał w sobie to coś!
Dlatego pewnie to nie był mój ostatni raz w tym mieście:)

czwartek, 15 marca 2012

:(

Tunel, w którym we wtorek wieczorem w wypadku autobusowym zginęło dwadzieścia osiem osób, jest kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym mieszkamy. Ostatnio przejeżdżałam tamtędy tydzień temu, również autokarem, na wycieczce zorganizowanej przez nasz zakład pracy. Ta tragedia, która miała miejsce, nie mieści się w głowie, bo tutejsze drogi są naprawdę bezpieczne, a kierowcy po prostu nie przekraczają dozwolonej prędkości...
Radio wspomina coś na te  temat tylko raz na godzinę, w pracy jest mnóstwo rzeczy, którymi można zająć myśli, ale ja i tak przez cały poranek powracałam do pytania: DLACZEGO?
Jestem teraz w trakcie odsłuchiwania audiobooka, który przyszedł pocztą, i jego motto brzmi, jak uczynić kryzysy czymś, co sprzyja w naszym rozwoju. O ile małe kryzysiki, które mnie dotykają, można jeszcze wyprowadzić na prostą, to tak wielki kryzys jak czyjaś śmierć jest dla mnie zbyt przytłaczający. We wczorajszej rozmowie z Mariuszem stwierdziłam,że ja po prostu nie byłabym w stanie przeżyć śmierci własnego dziecka. On na to mi rzekł, że tak mi się tylko wydaje. I że  z każdą rzeczywistością, choćby i najbardziej koszmarną, można się w końcu oswoić...
I choć u nas słońce, jakiego nie powstydziłby się maj, to gdzieś w sercu tak żal mi tych dzieciaczków...

środa, 14 marca 2012

Ciut aktualności

Wiosna obudziła się na dobre i daje co dzień czadu dwudziestoma stopniami na plusie i słonecznym niebem bez jednej chmurki. Śnieg pozostał już tylko w wyższych partiach gór, w które zamierzamy się wybrać w nadchodzący weekend ( fajnie się złożyło, bo znów nam się kroją trzy dni wolnego). Tymczasem w nieco bardziej przyziemnej rzeczywistości, żyjemy sobie tak, jak zwykle, czyli pracując poza domem, bądź w domu.
Ponieważ w obecnym mieszkaniu jest nam dość ciasno i zupełnie nie-własno, planujemy szybką przeprowadzkę. Planujemy tak już od...początku listopada(!) Wówczas wypatrzyłam w gazecie ogłoszenie, pojechaliśmy na miejsce, jednak ostatecznie odstraszyła nas odległość od miejsca pracy (  nie do pokonania pieszo dwa razy dziennie, gdy odbębniam zmianę ,,pokrojoną") oraz wysokość nad poziomem morza ( 1300 m), którą to przykryła szczelnie na kilka miesięcy warstwa wiecznych śniegów. Potem był grudzień, Święta w świętym spokoju ( właściciele wyjechali do rodziny), wyjazd do Polski i powrót w połowie stycznia z solennym postanowieniem zmiany lokum od lutego:)
Dlaczego więc idzie nam to aż tak opornie? Ano dlatego, że postanowiliśmy zostać we wsi, w której mieszkamy teraz, i w której to znajduje się dom opieki, gdzie pracuję. Wieś nie jest mała, ale rynek mieszkaniowy w jej obrębie jest dość okrojony: otaczają nas bowiem głównie duże, tradycyjne domy. Wynajęcie takiego budynku w całości jest oczywiście kosmicznie drogie. Z drugiej strony okolicę zdobi również kilka bloków, ale mieszkania w nich oscylują wokół od trzech do pięciu pokoi, a w dodatku są dość drogie, jeśli porównać  ich ceny z tymi położonymi w wioskach po drugiej stronie doliny. Nie wiedzieć czemu mieszkańcy Saviese mają swe domostwa za jedne z najcenniejszych w całym kantonie;) Na dole mamy jeszcze miasto Sion, oddalone od nas o jakieś pięć kilometrów, ale przeprowadzka do niego wiązałaby się z koniecznością kupna nowego samochodu ( o poruszaniu się autobusami można tu zapomnieć, kursują, owszem, ale nawet w godzinach szczytu nie częściej niż raz na godzinę), ze zmianą wszystkich papierów dotyczących pozwolenia na pobyt, no i z mieszkaniem w mieście, a za tym nikt z nas nie tęskni...
Wracając do poszukiwań we wsi, kilka razy udało mi się wyszperać ofertę mieszkania w świetnej cenie, dwupokojowego, o metrażu ok. 60 m. Tyle, że po rozmowie z właścicielem, okazywało się, że takie mieszkanie pomieści maksimum 2 osoby, a najlepiej jakiegoś samotnika. No ludzie! To się nazywa względność pojęcia ,,komfortu życia"... Na jego wątpliwości przypomniała mi się opowiastka mojej babci z Krakowa, jak to o mało nie zwariowała z radości, gdy im za czasów komuny przyznali dwa pokoje z kuchnią, na których to potem mieszkali z dwoma dorastającymi synami w tym mniejszym, i jakoś się pomieścili nie tylko bez narzekania, ale w ogromnej wdzięczności, że taaaakie lokum im się trafiło:)
Pozostaje nam więc tylko wynająć porządne trzy pokoje, jak to przystało na standard życia Szwajcarów, jeden dla nas, drugi dla naszego dziecka, a trzeci dla odwiedzających, wydać nań lwią część wypłaty, albo...czekać na bardziej wyluzowanego właściciela i mieszkanko, które będzie naszym wymarzonym, nieco mniejszym, tańszym i bardziej przytulnym. Wybieramy to drugie;)

środa, 7 marca 2012

Migawki z mini-wakacji

Przygotowania do naszego ostatniego wielkiego ( bo czterodniowego!) wypadu,szły nam bardzo opornie. Żaden dokładny plan nie został opracowany, więc wyjechaliśmy w piątkowy ranek trochę w ciemno, spakowani dosyć pobieżnie, z niezbyt dokładną mapą Włoch pod pachą.
Aby przemierzyć łańcuch wysokich gór oddzielających Szwajcarię od Italii, wyjechaliśmy po raz wtóry na Simplon Pass, skąd obraliśmy drogę nad morze- do Genui. Z racji wysokich cen włoskich autostrad, poruszaliśmy  się tylko małymi drogami, przejeżdżając przy okazji przez okoliczne miasta i wioski, co jest bardzo fajnym sposobem na poznanie nowego kraju. Bardzo fajnym...ale też dość ślimaczym, co dostrzega się dopiero w momencie, gdy czas nagli do powrotu, a do domu jeszcze jakieś...bagatela...osiemset kilometrów;)
Zaczęliśmy jednak na zupełnym lajcie, jadąc sobie niespiesznie w gorącym słoneczku, odwiedzając po kolei wszystkie nadmorskie miejscowości, a potem szukając miejsca pod namiot, jak zwykle o wiele za późno, bo grubo po zmroku.
Znaleźliśmy jedno takie na poboczu krętej drogi, w okolicach miasta La Spezia. Wcześniej trzeba było wspiąć się nieco wyżej poziomu morza, co pozwoliło nam podziwiać nadmorską osadę z góry.

Po dniu naznaczonym długą podróżą, wspaniale było wreszcie przytulić głowę do poduszki ( w tej roli niezastąpiony polar) i odpłynąć w krainę snu w cieplutkim namiocie. Jednak tuż po zmrużeniu oczu w głębi lasu dały się słyszeć dziwne odgłosy, które uszom nieobytym z leśną zwierzyną przypominały do złudzenia jęki rodem z horroru. Prawdopodobnie była to sowa, która koncertowała nam tak przez dobrą chwilę. Jako urodzony mieszczuch, przez lata zmagałam się ze strachem przed dzikim lasem. Prawdę powiedziawszy wolę rozbić namiot przy ruchliwej autostradzie w świetle jarzących latarni, niż w głębokiej puszczy, z dala od oka ludzkiego. Ale ponieważ usłyszałam ostatnio takie fajne zdanie z ust ojca, o którym wspominałam w ostatnim poście, że rzeczywistość, która nas otacza, jest dokładnie zaaranżowana przez Boga, a on gdzieś się w niej przyczaja, i czeka na to, aż go znajdziemy, nagle wszystko wokół stało się dla mnie przyjazne. Wiedziałam, że jestem tam całkiem bezpieczna, że leśne zwierzątko nie planuje pożreć mnie na kolację, że przejeżdżających kierowców w ogóle nie będzie obchodzić nasz przenośny dom, że nie zmarznę i że wyśpię się wybornie...Po upływie dwóch minut od nabrania tej pewności, usnęłam jak niemowlę:)
A nad ranem zza chmur nad morzem zaczęło przebijać się słońce...

Trochę później- przyłapani śniadanowicze
O poranku udaliśmy się w dalszą drogę, jadąc wciąż wzdłuż włoskiego wybrzeża. Naszym oczom ukazywały się małe bajeczne wioski ,,wrośnięte" w nadbrzeżne skały.

Po pochmurnym poranku słońce nieco się ośmieliło, obdarzając nas ciepłymi promieniami. Na jednym z przydrożnych termometrów zauważyliśmy dwadzieścia osiem stopni na plusie(!), a mijane okolice, położone coraz głębiej na południe, zieleniały i kwitły już w pełni wiosennie. Miejscowi rolnicy wyjeżdżali na zasiew, w miasteczkach na drzewach wzdłuż głównych alei rosły dojrzałe mandarynki, cytryny i pomarańcze. Przejeżdżaliśmy przez uroczą Toskanię, o której tyle się naczytałam, że aż chciałam tam zostać i odkrywać ją nieco dłużej, jednak mój mąż, gnany wrodzoną chęcią odkrywcy prosił, by jechać nieco dalej....
Około południa zrobiliśmy sobie przerwę na małe leniuchowanie na ciepłym piasku:)




No dobra...nie wszyscy leniuchowali:)

Późnym popołudniem dotarliśmy do Rzymu. I to w sensie dosłownym, bo obwodnica okalająca to miasto widniała na znaku w pięknym zielonym kolorze, oznaczającym we Włoszech drogi płatne. Chcąc nie chcąc musieliśmy więc wjechać w środek aglomeracji, korzystając z niezbyt dokładnej mapy miasta. Na początku szło nam całkiem nieźle; w piętnaście minut przebyliśmy drogę od tabliczki z napisem:,,ROMA" pod bramy bazyliki Świętego Piotra w Watykanie. Jednak tuż za tym punktem orientacyjnym drogi nieco się nam poplątały i nie wiadomo jak i kiedy przejechaliśmy obok znaku zakazu ruchu pojazdów nieuprzywilejowanych, a za nim do ścisłego centrum miasta. Na szczęście dwa patrole policji, które mijaliśmy były zajęte kimś innym, co pozwoliło nam po cichutku zawrócić i jechać na oślep w kierunku południa, dalej nad morze. Po drodze nie obyło się bez dramatycznych zwrotów akcji, ale summa sumarum wyjechaliśmy ze stolicy cali i zdrowi. U celu byliśmy już po zmroku, rozbiliśmy się na średnio urokliwej plaży w towarzystwie rybaków w campervanach.
O poranku, na plaży nieco ładniejszej, mieliśmy śniadanie pod palmą



 Niedziela okazała się dużo bardziej zachmurzona, tak więc wyjeżdżaliśmy w górskie okolice miasta l'Aquila bez nadziei ujrzenia szczytów Apenin, jednak po drodze czekała nas miła niespodzianka ( chmury zebrane w dolinie, a piękna pogoda w wyższych partiach górskich). Jednakże w porze popołudniowej, pogoda popsuła się wszędzie. Wieczorem na naszą przednią szybę spadły pierwsze krople deszczu. A potem jechaliśmy w totalnym gradobiciu, drogą szybkiego ruchu aż do miasta Perugia, gdzie na darmo szukaliśmy noclegu w okolicy, i w końcu przespaliśmy się w samochodzie, obok kierowców tirów odpoczywających w ten sam sposób ( ok, z doświadczenia wiem, że ci mają trochę wygodniej:)
Kilka fotek z gór



W poniedziałek czekała nas już tylko droga powrotna. Około ośmiuset kilometrów, które zebrały się w te okrągłą sumkę nie wiadomo jak i kiedy, podrzędnymi drogami, z ponownym wjazdem w centrum miasta ( tym razem Florencji).
W porze, gdy dzień powoli zmierza ku końcowi, znaleźliśmy się na obrzeżach Mediolanu. Nasz plan zakładał jak zwykle wjazd w środek miasta, lecz powstrzymał nas przed nim skutecznie zakaz dotyczący wszystkich pojazdów bez specjalnej naklejki. Tym sposobem trafiliśmy na autostradę-obwodnicę, mówiąc sobie, że lepiej zapłacić za spokojny przejazd, niż dostać mandat. I tu okazało się, że obwodnica była gratis!!! ( jak zapewne wszystkie inne, ale cicho sza!). Szczęście nasze nie trwało jednak zbyt długo, ponieważ za miastem zaczęło lać i wiać na potęgę. Gdy na nizinie pada, w górach mocno sypie, a co za tym idzie- zamykają nawet przełęcze otwarte cały rok ( na kilka dni, aż zdołają je odmieść). Deszcz nie ustawał ani na chwilę, a byliśmy już coraz bliżej Alp. Po szwajcarskiej stronie informacje o przejezdności przełęczy są wyświetlane dużo wcześniej, ale we Włoszech nie było odpowiednich tabliczek. Zamknięta Simplon Pass oznaczałaby dla nas konieczność nadrobienia dodatkowych kilkuset kilometrów, a było już około dwudziestej drugiej, nazajutrz zaś Mariusz miał wstać do pracy na siódmą rano...
I wtedy pomyślałam o modlitwie. O takim zaufaniu na maksa, jakiego w sumie dawno nie praktykowałam.
Poprosiłam o trzy rzeczy:
-otwartą przełęcz,
-tira jadącego w przeciwnym nam kierunku, jako znak, że przełęcz jest otwarta,
-powrót do domu przed dwudziestą czwartą.
Wokół nadal wiało,a ruch z naprzeciwka powoli ustawał. Przez pół godziny nie minął nas praktycznie żaden samochód. Dziesięć kilometrów od Simplon Pass zobaczyliśmy zielony znak. Otwarte! Teraz wszystko stało się jasne, choć deszcz zastąpiły szalejące białe płatki. Zaraz za pierwszym znakiem zobaczyliśmy i drugi: tym razem czerwony, jednak jak się dalej okazało dotyczył on tylko samochodów ciężarowych. Po przekroczeniu szwajcarskiej granicy, jeszcze przed samą przełęczą, minął nas śmigający z góry tir, a ja uśmiechnęłam się do siebie szeroko:) Na górze wiało okrutnie, podmuchy rzucały nam w szybę masę śniegu, droga była bielutka i oblodzona, ale udało nam się przejechać na drugą stronę.
Do domu przyjechaliśmy ciut po dwudziestej trzeciej:)
A następnego dnia rana Simplon Pass był już zamknięty:)