Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

środa, 7 marca 2012

Migawki z mini-wakacji

Przygotowania do naszego ostatniego wielkiego ( bo czterodniowego!) wypadu,szły nam bardzo opornie. Żaden dokładny plan nie został opracowany, więc wyjechaliśmy w piątkowy ranek trochę w ciemno, spakowani dosyć pobieżnie, z niezbyt dokładną mapą Włoch pod pachą.
Aby przemierzyć łańcuch wysokich gór oddzielających Szwajcarię od Italii, wyjechaliśmy po raz wtóry na Simplon Pass, skąd obraliśmy drogę nad morze- do Genui. Z racji wysokich cen włoskich autostrad, poruszaliśmy  się tylko małymi drogami, przejeżdżając przy okazji przez okoliczne miasta i wioski, co jest bardzo fajnym sposobem na poznanie nowego kraju. Bardzo fajnym...ale też dość ślimaczym, co dostrzega się dopiero w momencie, gdy czas nagli do powrotu, a do domu jeszcze jakieś...bagatela...osiemset kilometrów;)
Zaczęliśmy jednak na zupełnym lajcie, jadąc sobie niespiesznie w gorącym słoneczku, odwiedzając po kolei wszystkie nadmorskie miejscowości, a potem szukając miejsca pod namiot, jak zwykle o wiele za późno, bo grubo po zmroku.
Znaleźliśmy jedno takie na poboczu krętej drogi, w okolicach miasta La Spezia. Wcześniej trzeba było wspiąć się nieco wyżej poziomu morza, co pozwoliło nam podziwiać nadmorską osadę z góry.

Po dniu naznaczonym długą podróżą, wspaniale było wreszcie przytulić głowę do poduszki ( w tej roli niezastąpiony polar) i odpłynąć w krainę snu w cieplutkim namiocie. Jednak tuż po zmrużeniu oczu w głębi lasu dały się słyszeć dziwne odgłosy, które uszom nieobytym z leśną zwierzyną przypominały do złudzenia jęki rodem z horroru. Prawdopodobnie była to sowa, która koncertowała nam tak przez dobrą chwilę. Jako urodzony mieszczuch, przez lata zmagałam się ze strachem przed dzikim lasem. Prawdę powiedziawszy wolę rozbić namiot przy ruchliwej autostradzie w świetle jarzących latarni, niż w głębokiej puszczy, z dala od oka ludzkiego. Ale ponieważ usłyszałam ostatnio takie fajne zdanie z ust ojca, o którym wspominałam w ostatnim poście, że rzeczywistość, która nas otacza, jest dokładnie zaaranżowana przez Boga, a on gdzieś się w niej przyczaja, i czeka na to, aż go znajdziemy, nagle wszystko wokół stało się dla mnie przyjazne. Wiedziałam, że jestem tam całkiem bezpieczna, że leśne zwierzątko nie planuje pożreć mnie na kolację, że przejeżdżających kierowców w ogóle nie będzie obchodzić nasz przenośny dom, że nie zmarznę i że wyśpię się wybornie...Po upływie dwóch minut od nabrania tej pewności, usnęłam jak niemowlę:)
A nad ranem zza chmur nad morzem zaczęło przebijać się słońce...

Trochę później- przyłapani śniadanowicze
O poranku udaliśmy się w dalszą drogę, jadąc wciąż wzdłuż włoskiego wybrzeża. Naszym oczom ukazywały się małe bajeczne wioski ,,wrośnięte" w nadbrzeżne skały.

Po pochmurnym poranku słońce nieco się ośmieliło, obdarzając nas ciepłymi promieniami. Na jednym z przydrożnych termometrów zauważyliśmy dwadzieścia osiem stopni na plusie(!), a mijane okolice, położone coraz głębiej na południe, zieleniały i kwitły już w pełni wiosennie. Miejscowi rolnicy wyjeżdżali na zasiew, w miasteczkach na drzewach wzdłuż głównych alei rosły dojrzałe mandarynki, cytryny i pomarańcze. Przejeżdżaliśmy przez uroczą Toskanię, o której tyle się naczytałam, że aż chciałam tam zostać i odkrywać ją nieco dłużej, jednak mój mąż, gnany wrodzoną chęcią odkrywcy prosił, by jechać nieco dalej....
Około południa zrobiliśmy sobie przerwę na małe leniuchowanie na ciepłym piasku:)




No dobra...nie wszyscy leniuchowali:)

Późnym popołudniem dotarliśmy do Rzymu. I to w sensie dosłownym, bo obwodnica okalająca to miasto widniała na znaku w pięknym zielonym kolorze, oznaczającym we Włoszech drogi płatne. Chcąc nie chcąc musieliśmy więc wjechać w środek aglomeracji, korzystając z niezbyt dokładnej mapy miasta. Na początku szło nam całkiem nieźle; w piętnaście minut przebyliśmy drogę od tabliczki z napisem:,,ROMA" pod bramy bazyliki Świętego Piotra w Watykanie. Jednak tuż za tym punktem orientacyjnym drogi nieco się nam poplątały i nie wiadomo jak i kiedy przejechaliśmy obok znaku zakazu ruchu pojazdów nieuprzywilejowanych, a za nim do ścisłego centrum miasta. Na szczęście dwa patrole policji, które mijaliśmy były zajęte kimś innym, co pozwoliło nam po cichutku zawrócić i jechać na oślep w kierunku południa, dalej nad morze. Po drodze nie obyło się bez dramatycznych zwrotów akcji, ale summa sumarum wyjechaliśmy ze stolicy cali i zdrowi. U celu byliśmy już po zmroku, rozbiliśmy się na średnio urokliwej plaży w towarzystwie rybaków w campervanach.
O poranku, na plaży nieco ładniejszej, mieliśmy śniadanie pod palmą



 Niedziela okazała się dużo bardziej zachmurzona, tak więc wyjeżdżaliśmy w górskie okolice miasta l'Aquila bez nadziei ujrzenia szczytów Apenin, jednak po drodze czekała nas miła niespodzianka ( chmury zebrane w dolinie, a piękna pogoda w wyższych partiach górskich). Jednakże w porze popołudniowej, pogoda popsuła się wszędzie. Wieczorem na naszą przednią szybę spadły pierwsze krople deszczu. A potem jechaliśmy w totalnym gradobiciu, drogą szybkiego ruchu aż do miasta Perugia, gdzie na darmo szukaliśmy noclegu w okolicy, i w końcu przespaliśmy się w samochodzie, obok kierowców tirów odpoczywających w ten sam sposób ( ok, z doświadczenia wiem, że ci mają trochę wygodniej:)
Kilka fotek z gór



W poniedziałek czekała nas już tylko droga powrotna. Około ośmiuset kilometrów, które zebrały się w te okrągłą sumkę nie wiadomo jak i kiedy, podrzędnymi drogami, z ponownym wjazdem w centrum miasta ( tym razem Florencji).
W porze, gdy dzień powoli zmierza ku końcowi, znaleźliśmy się na obrzeżach Mediolanu. Nasz plan zakładał jak zwykle wjazd w środek miasta, lecz powstrzymał nas przed nim skutecznie zakaz dotyczący wszystkich pojazdów bez specjalnej naklejki. Tym sposobem trafiliśmy na autostradę-obwodnicę, mówiąc sobie, że lepiej zapłacić za spokojny przejazd, niż dostać mandat. I tu okazało się, że obwodnica była gratis!!! ( jak zapewne wszystkie inne, ale cicho sza!). Szczęście nasze nie trwało jednak zbyt długo, ponieważ za miastem zaczęło lać i wiać na potęgę. Gdy na nizinie pada, w górach mocno sypie, a co za tym idzie- zamykają nawet przełęcze otwarte cały rok ( na kilka dni, aż zdołają je odmieść). Deszcz nie ustawał ani na chwilę, a byliśmy już coraz bliżej Alp. Po szwajcarskiej stronie informacje o przejezdności przełęczy są wyświetlane dużo wcześniej, ale we Włoszech nie było odpowiednich tabliczek. Zamknięta Simplon Pass oznaczałaby dla nas konieczność nadrobienia dodatkowych kilkuset kilometrów, a było już około dwudziestej drugiej, nazajutrz zaś Mariusz miał wstać do pracy na siódmą rano...
I wtedy pomyślałam o modlitwie. O takim zaufaniu na maksa, jakiego w sumie dawno nie praktykowałam.
Poprosiłam o trzy rzeczy:
-otwartą przełęcz,
-tira jadącego w przeciwnym nam kierunku, jako znak, że przełęcz jest otwarta,
-powrót do domu przed dwudziestą czwartą.
Wokół nadal wiało,a ruch z naprzeciwka powoli ustawał. Przez pół godziny nie minął nas praktycznie żaden samochód. Dziesięć kilometrów od Simplon Pass zobaczyliśmy zielony znak. Otwarte! Teraz wszystko stało się jasne, choć deszcz zastąpiły szalejące białe płatki. Zaraz za pierwszym znakiem zobaczyliśmy i drugi: tym razem czerwony, jednak jak się dalej okazało dotyczył on tylko samochodów ciężarowych. Po przekroczeniu szwajcarskiej granicy, jeszcze przed samą przełęczą, minął nas śmigający z góry tir, a ja uśmiechnęłam się do siebie szeroko:) Na górze wiało okrutnie, podmuchy rzucały nam w szybę masę śniegu, droga była bielutka i oblodzona, ale udało nam się przejechać na drugą stronę.
Do domu przyjechaliśmy ciut po dwudziestej trzeciej:)
A następnego dnia rana Simplon Pass był już zamknięty:)

2 komentarze:

  1. Fajny wypad ;) tylko dla mnie takie objazdówki są dość męczące. ale pokonaliście całkiem sporą trasę. a jakie zmiany klimatyczne po drodze ;) a co do zaufania - tak sobie myślę, że przy Waszym sposobie podróżowania, z noclegami szuaknymi każdego dnia itd. to chyba można się takiego zaufania uczyć. Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też nie przepadam za objazdówkami, ale tak jakoś wyszło... Co do zaufania- w podróży zawsze modliłam się jakoś więcej niż na co dzień, i działy się takie rzeczy, że łohoho:) Co najlepsze a propos ostatniego wypadu- na górze na przełęczy warunki naprawdę były fatalne, śliska bielutka nawierzchnia, a tam trzeba jednak wspiąć się nieźle do góry. Potem, gdy rozmawiałam z Mariuszem mówiąc mu, że nie wiem jakim cudem udało mu się tamtędy przejechać, on przyznał, że przed wyjazdem pomyślał sobie :,, Fajnie, że przełęcz otwarta, ale jeszcze fajniej by było, gdyby przejazd był hardcorowy" ( chciał zobaczyć jak to jest jechać tamtędy w pełni zimy). No i masz! ,,Proście, a będzie wam dane!!!"

      Usuń