Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

wtorek, 28 lutego 2012

Duchowa niespodziewajka

Zupełnym przypadkiem znalazłam dwa dni temu w serwisie youtube:

Nie powiem, zainspirowało mnie na tyle, że audiobook niedługo zawędruje do mnie drogą pocztową przy pomocy kochanych rodziców.
Na marginesie dodam, że uwielbiam kazania tego ojca, jest w nim coś nieprzeciętnego, a urzęduje on w małym, niepozornym Nowym Sączu, gdzie pięć lat temu z hakiem udzielał ślubu jednym takim włóczykijom...:)

poniedziałek, 27 lutego 2012

Wycieczka, że hej!

W Alpach można już poczuć wiosnę. Słońce dotyka połaci śniegu, które nie mają siły stawiać mu oporu. Wieczorami nie chcę się zostawać w domu, bo powietrze jest już tak cudownie ciepłe. I te śpiewające ptaki wokoło! Ja wiem, że do prawdziwej, zielonej, rozkwitłej wiosny jeszcze daleko, ale nie mogę powstrzymać radości, że oto już koniec mrozów! Miejmy nadzieję...;)
Ponieważ pogoda rozpieszcza nas ostatnimi czasy, postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę w góry na całe dwa dni, które łączyłaby noc spędzona na dużej wysokości, w górskim schronisku. Tym razem padło na włoską stronę Alp- mieliśmy udać się przez przełęcz Simplon Pass ( jedna z niewielu, gdzie przejazd drogą pozostaje otwarty) aż do miejscowości Cervinia we Włoszech, która to leży dokładnie naprzeciw słynnego szwajcarskiego Zermattu, i  z której doskonale widać szczyt Cervino i Matterhorn.
Wyjechaliśmy z domu dość wcześnie, bo  już o siódmej rano. Nie przewidzieliśmy jednak, że trasa naokoło,wiodąca małymi, bocznymi drogami i środkami okolicznych miasteczek, z których wyjazd był na tyle kiepsko oznaczony, że gubiliśmy się chyba ze trzy razy, zabierze nam w sumie ponad siedem godzin...Zmęczeni przybyliśmy na miejsce około piętnastej, okolice wioski spowiły ciężkie chmury, nie było widać nawet pierwszej stacji kolejki wyjeżdżającej  pod schronisko, a co dopiero spektakularnych szczytów, a na dodatek wiało i lało:)
Oj, przeżyliśmy w naszym aucie ciężki kryzys. No bo co teraz? Nie ma sensu wyjeżdżać na górę i spać we mgle... W  biurze informacji oznajmili nam, że warunki raczej nie zmienią się do jutra rana... Powrót do domu  też nie wchodził w grę, bo to oznaczałoby kolejnych siedem godzin przez włoskie wsie i miasteczka... Cały dzień towarzyszyła nam piękna pogoda, wychodziliśmy tankować samochód w podkoszulkach, Alpy również prezentowały się pięknie w promieniach słońca, tylko ten jeden cholerny kawałek przykryły chmury... W każdej sprawdzonej przez nas wcześniej prognozie pogody ani słówkiem nie wspominali o takiej możliwości, jednak  w końcu to wysokie góry, które bywają kapryśne i zmienne. Przy okazji wspomnę jeszcze, że na wyjście do innego schroniska, było już o wiele za późno. Ostatecznie postanowiliśmy jechać tam, gdzie świeciło słońce, a mianowicie w stronę parku narodowego Gran Paradisso.
Wybraliśmy jedną ze słabo zabudowanych dróg, u zakończenia której na naszej mapie rysował się camping. Pomyśleliśmy, że może będą mieć na stanie takie turystyczne domki, albo że może trafimy na schronisko górskie położone pięć minut od głównej drogi. Jechaliśmy wzdłuż doliny Valsavarenche, gdzie co jakiś czas naszym oczom ukazywały się maleńkie, stare wioski skupione u brzegu rzeki. Wiele domów było tu doszczętnie zrujnowanych, ale miało to wszystko swój urok; przede wszystkim dało się odczuć dzikość górskich rejonów, co w warunkach szwajcarskich jest właściwie nie do wykonania. Na dodatek oświetlało nam drogę zachodzące słońce, i tak mknęliśmy sobie beztrosko, aż do końca drogi, mijając po drodze pozamykane na trzy spusty campingi i pola namiotowe. U kresu drogi natrafiliśmy na opustoszały hotel, do schroniska było stamtąd jeszcze dwie godziny marszu pod górkę, w międzyczasie natomiast zaczęło już zmierzchać. Na hotel oczywiście nie mieliśmy kasy, bo wymieniliśmy tylko tyle euro, żeby starczyło na schronisko. Obok nas na parkingu w przytulnym campervanie siedziała jakaś rodzinka narciarzy. Ach, jakże chieliśmy w tym momencie mieć takie autko na wyposażeniu!
Niestety, pozostawał nam tylko nasz mały wóz. I pomimo wszelkich niepowodzeń tego dnia, jego końcówka okazała się całkiem przyjemna; układaliśmy się do snu w ciepłych śpiworach, popijając ciepłą herbatkę, przyglądając się wysokim górom i gwieździstemu niebu na ciepłym, wiosennym powietrzu:)
...Co jednak nie przeszkodziło, aby rano obudzić się w stanie totalnego zmęczenia z nosami czerwonymi z zimna:)
Mimo wszystko,postanowiliśmy jednak wykrzesać z siebie trochę energii i poszliśmy na spacer doliną Val di Cogne. I tu wiosna dała czadu, obudziła nas do końca, dodała gratisowej energii do maszerowania i mnóstwo chęci do życia....
Pocztówki z wycieczki

Wodospad w trakcie odmarzania





A potem wróciliśmy do domu olewając siedem godzin drogi, przez płatny tunel Saint Bernard, co zabrało nam może półtorej godzinki....
W tym tygodniu szykuje się nam wyjazd czterodniowy. Ciekawa jestem, co wykombinujemy tym razem;p?

piątek, 24 lutego 2012

Nauka nie idzie w las czyli wybryki dzikiej zwierzyny


Choć mój syn co dzień przyswaja sobie nowe francuskie słówka....
Choć stara się wymawiać je z tym charakterystycznym ,,r", od którego większość Polaków dostaje zapalenia krtani:)...
To i tak jawi się przed nim świetlana kariera solisty metalowego ( ku uciesze ojca i przerażeniu matki):


* A w przypadku solistów metalowych, wszak i tak nieważne o czym i po jakiemu śpiewają...

czwartek, 16 lutego 2012

Wziąć się za siebie czas!

...Ale jak, skoro tak bardzo się nie chce?
Przyznam w sekrecie, że marnotrawię swój czas okrutnie. Czwarty dzień z rzędu siedzę w domu i nawet nie za bardzo ciągnie mnie na spacer. Ćwiczenia i wieczorne bieganie odeszły w siną dal, za to niezwykłymi przywilejami cieszy się popołudniowa czekolada i wieczorne chipsy do filmu. Przypuszczam, że za niedługo będę się bić w piersi i rehabilitować, o ile tylko przyjdzie mi motywacja do zmiany tego paskudnego trybu życia:) Bo żeby ją wykrzesać gdzieś z głębin siebie- nie ma szans.
Inna sprawa, że przydałoby mi się również więcej motywacji w kwestii nauki języka. Podziwiam ludzi, którzy są w stanie uczyć się sami, a takich też już w życiu spotkałam. Nade mną musi stać mentor, zadawać prace do domu, odpytywać z odmian czasowników, wskazywać tematy, o których możemy pokonwersować, trzymać mnie w ryzach. Jak nie ma nikogo takiego, to mi się nie chce. Zapału wystarcza na kilka dni, a potem baj baj kursiku:) Nie motywuje mnie znajomość języka sama w sobie.
Odkąd przybyłam do Szwajcarii, słyszę właściwie same superlatywy w kwestii mojej francuszczyzny. I to bardzo, ale to bardzo cofa mnie w rozwoju. Gdy ktoś mówi mi, że jak na kilka miesięcy radzę sobie całkiem  całkiem, zasiadam na laurach własnej próżności i macham ręką na mrugająca z monitora lekcję do ,,przerobienia". Jednak ostatnio pewna koleżanka z pracy dowiedziawszy się, że moja mama uczy francuskiego, zapytała z niedowierzaniem: ,,I ty mówisz TYLKO na tym poziomie?". Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po usłyszeniu tegoż ,,komplementu" było natychmiastowe nadrobienie zaległości w moim programie do nauki, i przerobienie sporej części nowego materiału. Ale po tygodniu zapał osłabł i porzuciłam naukę...
Ostatnio natrafiłam w pracy na kobitkę, która uczy się angielskiego przez internet. Po krótkiej rozmowie, podczas której zdążyłam ponarzekać na słabą zdolność wzbudzania motywacji w kursach autoedukacyjnych, przekonała mnie ona, by kliknąć sobie w jedną stronkę i spróbować. Ot i cała historia mojego wciągnięcia się w naukę, które wydawać się może istnym cudem:)
Budzę się rano i myślę czegóż by nowego dziś spróbować, jeśli idzie o kurs. Dla zaciekawionych tematem wklejam link:

A obok mnie, mały potomek, przyswaja sobie język w sposób całkiem naturalny, w jego formie potocznej i niezbyt ,,poprawnej politycznie":) ( Potrafi już na przykład nieźle dopiec dzieciakom, gdy dokuczają sobie nawzajem, nazywając je na przykład: ,,sraczką"...) I przy okazji oszczędzone jest mu zamartwianie się skąd wyczarować niezbędną motywację;)

poniedziałek, 13 lutego 2012

Tęsknoty...

Dziś w nocy śniłam sen pod tytułem: ,,Pierwszy spacer wiosenny". Występowałam w nim z moją siostrą- paryżanką, a akcja toczyła się w domu naszych rodziców, który nie wiedzieć czemu zawsze śni mi się lepszy niż w rzeczywistości. I tak przymierzałyśmy, jeden po drugim, zwiewne płaszczyki, aby wybyć na miasto na wspaniałe, ciepłe i rześkie powietrze. A wszystko to było tak realne, że jeszcze przez dobrą chwilę po przebudzeniu zastanawiałam się gdzie tak naprawdę jestem. Ujrzawszy krajobraz za oknem, wkurzyłam się na zimę po raz pierwszy w tym roku.
Potem nadszedł czas na normalne życie, wygramoliliśmy się z Maksem z łóżek, oblecieliśmy do sklepu ( a to pół godziny drogi pod górkę, wiec nie takie znowu byle co), potem zeszły się na obiad dzieci w liczbie dwunastu ( normalnie jest ich czwórka wraz z moim), tak więc zrobienie czterech pizz dla takiej gromadki, i posprzątanie po wszystkich zajęło mi cały poranek i sporo popołudnia...
A teraz znów mnie naszły tęsknoty. Za imprezą rockową, gdzie się skacze bez opamiętania przy pękających od hałasu głośnikach.(jako substytut urządzamy sobie czasem w domu konkurs w trójkę, kto najlepiej trzepie głową i wygrywam zawsze ja, jako posiadaczka najbujniejszej czuprynki:) Za wieczornym bieganiem nad brzegiem jednej rzeki w wiosce u teściów. I za nieszczęsnym spacerem ulicami mojego miasta, gdy wreszcie nadejdzie wiosna...

piątek, 10 lutego 2012

Packt Like Sardines In A Crushd Tin Box

Eh, te nasze czasy. Nasze ciężkie czasy. 
Ostatnio czuję się tak, jakbym wyrwała się z  puszki sardynek. I tak ciężko mi na sercu obserwując tych, którzy pozostali. Macie tak czasem, że poprzez cudowny zbieg okoliczności, poprzez słowa piosenek, filmy, książki i linki w internecie, coś w Was pęka i nic już nie jest jak dawniej? Hę?
Jakiś czas temu pisałam o moim wsiąkaniu w obecną rzeczywistość... Coś z jednej strony nie dawało mi spokoju i kazało ruszyć się z miejsca, z drugiej zaś coś zupełnie przeciwnego ciągnęło za kotwicę poczucia bezpieczeństwa i szeptało: ,,To już czas na stabilizację". 
Ale...ponieważ należę do osób rozmyślających nad sygnałami płynącymi z zewnątrz, dotarło do mnie dzięki mojej zawodowej pracy, jak bardzo jesteśmy krusi i przemijalni. Pracuję w domu starości, w którym odchodzą do wieczności naprawdę wspaniali ludzie. Ludzie, którzy konstruowali sławne szwajcarskie zapory, którzy rozkręcali pomysłowe biznesy, nauczyciele, prawnicy, lekarze, gwiazdy okolicy... U schyłku życia to wszystko, co nazywamy sukcesem, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczy się tylko bliskość drugiego człowieka... Gdy moja codzienność naznaczona jest bliskością śmierci, nie mogę tego nie zauważyć. Świadomość, że to naprawdę nie kasa,zaplanowanie świetnego życia dla Maksa, samochód, dom i ,,poważanie społeczne" liczą się naprawdę, zmienia wszystko. Wydaje mi się, iż w związku z powyższym, za niedługo ( a to pojęcie względne, rzecz jasna) opuścimy miejsce, w którym jesteśmy. Doceniając przy okazji jego rolę w przybliżeniu nas do życia, o jakim tak naprawdę marzymy. ( Przy okazji, czyż to nie dziwne, że odkąd się poznaliśmy, jest to wciąż to samo, ale daliśmy sobie wmówić, że odkąd mamy Maksa, nasze pragnienia powinniśmy zakopać żywcem na jakieś dwadzieścia lat?;)
    Szperałam też ostatnimi czasy w dyskografii moich ukochanych Radiohead, żeby odszukać piosenki z jednej płyty, odsłuchać ich, a następnie przypomnieć sobie czasy własnej młodości. Znalazłam, puściłam w youtoubie, w drugim oknie włączyłam tekst i zamurowało mnie, gdy zobaczyłam:

 After years of waiting nothing came
As your life flashed before your eyes
You realise...

I'm a reasonable man
Get off, get off, get off my case... 

After years of waiting nothing came
And you realise you're looking,
Looking in the wrong place


   Tekst niczym wyjęty z ust ,,rozsądnego" człowieka, który gdzieś u schyłku życia, obudził się z ręką w nocniku. Jeśli dodać do tego system, w jakim egzystują ludzie najbogatszego europejskiego kraju, pułapka staje się jasna jak słońce. 
Ale o tym innym razem, bo ciężko mi sformułować konkretne zarzuty, gdy ciągle jeszcze czerpię soki z kraju- żywicielki. Trochę jak owad, co wszedł na liść rosiczki i mimo, że wszystko wydaje się być w porządku, coś jednak nie daje mu jeść w spokoju...

poniedziałek, 6 lutego 2012

W krainie Królowej Śniegu

   
 Pięknie ci u nas!:)
Słońce i przeszywający mróz. I kryształki śniegu mrugające tu i ówdzie w nieskończonej bieli gór. Z racji powyższego zafundowaliśmy sobie wczoraj wyjazd w nieco wyższe i mroźniejsze partie Alp.
Wyjechaliśmy na szczyt Aiquille du Midi, na wysokości 3842 m.n.p.m.




Stamtąd już tylko osiem kilometrów na dach Europy ( choć mój mąż uważa za najwyższy inny ze szczytów, ale na spory nie czas ani miejsce). Wokół stacji kolejki panował siarczysty mróz, bo choć termometry wskazywały zaledwie dziewiętnaście stopni na minusie, w porównaniu z silnym wiatrem, ludzkie istoty odczuwały tego dnia mróz rzędu sześćdziesięciu stopni(!) W tym i nasza mała istotka, na widok której pani w kasie rzekła stanowczo: ,,Not recommended". Tyle, że pani przekonana była, iż ma do czynienia z dzieckiem mniej niż czteroletnim, a w istocie nasz smyk ma już cztery lata i dwa miesiące ( zaniżyliśmy jego wiek tylko dla potrzeb biletowych, bo jako mniej niż czterolatek miał wyjazd gratis:)
Samo wyjeżdżanie kolejką stanowiło dla niego nie lada gratkę, na górze zachciało mu się spać, ale po zatrzymaniu na postoju położonym nieco niżej, odzyskał siły witalne.


Następnym razem chcemy wyjechać gdzieś kolejką już w lecie, żeby nieco pospacerować, i móc spędzić na powietrzu więcej niż dziesięć minut;)