Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 26 maja 2014

Nowe horyzonty


Ostatni dzień w pracy za mną... Nie czułam się jakoś specjalnie...być może uczucie opuszczania dotychczasowego życia dopiero przyjdzie.

Opróżniamy dom, pakujemy zabawki, robimy porządki.

Nie wiem kiedy dokładnie stąd wyjedziemy, bo mamy jeszcze trochę papierkowych spraw na głowie.

Ale wiem, że otwierają się przed nami nowe horyzonty. Wychodząc na podwórko i łapiąc ciepły wiosenny wiatr we włosy, nie mogę się już doczekać tego, co przyniesie nam przyszłość:)

czwartek, 22 maja 2014

No to w drogę- kierunek Jura!


Jesteśmy w Szwajcarii już niemal trzy lata. Bez kilku dni. A jednak pozostało tu jeszcze wiele miejsc, których  nie odwiedziliśmy. Jednym z nich była Jura. Do czasu. Do poprzedniego tygodnia.

Gdzieś w podświadomości to ona właśnie stała się dla mnie symbolem Szwajcarii, wyniesionym jeszcze z lat dzieciństwa i młodości, kiedy byłam tam dwa razy na wakacjach. Pozostały mi w pamięci iglaste lasy, delikatne pagórki, drewniane domy z oknami pełnymi kwiatów, wiejskie dróżki i niewidoczny gołym okiem, a jednak dający się tu odczuć dobrostan ( w latach dziewięćdziesiątych paczka gum do żucia i puszka coli były tu dla nas wydatkiem nie do przełknięcia).

Więc pojechaliśmy. Na wakacjach, rzecz jasna,nie byłam tu w jakimś hotelu, ale u znajomych moich rodziców. Gdy wedle mapy dzieliło nas od ich domu jakieś dziesięć kilometrów, zadwoniłam i umówiliśmy się na spacer nad brzegiem jeziora- rezerwatu, w którym tu latem pływaliśmy.

Na wyciecze w lesie

Jura to obszar, który leży  bardzo wysoko, ok. 1000 m.n.p.m, choć najwyższa góra w tym rejonie wznosi się zaledwie na nieco ponad 1600 m.n.p.m. W związku z wysokością klimat jest tu nieco bardziej srogi, iglaki przeważają nad drzewami liściastymi, mieszka tu mało ludzi i jest na swój sposób pięknie. Nawet bardzo pięknie...

Po spacerze zostaliśmy zaproszeni do domu na kolację, a potem na nocleg. Tak po prostu. Choć, uwierzcie mi, w Szwajcarii cięzko umówić się z kimś z minuty na minutę choćby na kawę:) Ale nasi znajomi to nie są stuprocentowi Szwajcarzy. Nasz syn nazwał ich ,,Szwajcaro-Polakami", bo mówią nieco po polsku, a my nazwalibyśmy ich raczej ,,wolnymi duszami".

Pożegnalne zdjęcie z naszymi gospodarzami
 W latach dziewięćdziesiątych zamieszkali na 9. miesięcy w Polsce, gdzie Hubert studiował na Akademii Sztuk Pięknych. Mieli wtedy dwójkę małych dzieci. On jest malarzem i robi piękne fotografie, więc na cały wieczór zatopiliśmy się w albumach z przeszłości. Cudnie było móc zobaczyć Polskę oczami kogoś z innego kraju. No i nas same- mnie i moej siostry w wieku pięciu, czterech i jednego roku:) I moich młodych rodziców, ich znajomych z dziećmi. 

Widzieliśmy nawet, na moje życzenie, dom, w którym mieszkali, kiedy byłam u nich ostatnio...jakieś piętnaście lat temu. Wyobraźcie sobie, że pochodzi z XVII wieku, tuż za drzwiami jest duża i wysoka kuchnia z półokrągłym osmolonym sufitem.

Ich nowy dom również ma swój klimat- każde pomieszczenie wykończone jest z artystycznym rozmachem- nawet biorąc kąpiel nie wiadomo na czym zawiesić wzrok- tyle u swoistych dzieł sztuki:)


Późnym porankiem pożeganliśmy się, pozjeżdżaliśmy nieco okolicę, pojechaliśmy w kierunku Francji do uroczego miasteczka Saint Ursanne, a potem za granicę po bagietki i owoce ( oraz zatankować tańszego tam- diesla). Niebo nieco się rozchmurzyło, ale towarzyszył nam nieustający wiatr, więc wsiąść na rowery ( które taszczyliśmy w bagażniku) udało nam się dopiero pod wieczór.
Kadry z Saint Ursanne





Postanowiliśmy rozbić namiot we Francji O zmroku szukaliśmy właśnie jakiegoś ustronnego miejsca w lesie, gdy słońce zachodziło za horyzont, obdarzając nas jednym z najpiękniejszych rodzajów świateł. Zatrzymaliśmy się obok zielonego pola uprawnego. A potem bardzo szybko okazało się, że mazista wartswa błota pod kołami samochodu, nie tak szybko nas stamtąd wypuści. Zmierzchało, więc ułożylismy się do snu w samochodzie, rowery zostawiając na zewnątrz.

Nazajutrz wyszłam na drogę w oczekiwaniu na pomoc. Ale miejsce, w którym spaliśmy, należało do naprawdę rzadko uczęszczanych, w ciągu godziny przejechał tędy zaledwie jeden samochód, a jego właścicielka chyba za bardzo się mnie przestraszyła ( mamy z dzieckiem pośrodku głuchego lasu, o siódmej rano). U skraju pola, które tym razem lśniło w porannych promieniach, Mariusz kręcił kierownicą i cisnął na gaz, a także zbierał pod koła iglaste gałęzie, także w końcu jakimś cudem udało mu się wyjechać:) Ruszyliśmy przed siebie. Tym razem naszym celem była rzeka Ren, gdzie urządziliśmy sobie rowerowy wypad nad brzegiem. A potem zajechaliśmy aż do jej przełomu, gdzie zza burty małego statku, podziwialiśmy tony wzburzonej wody, opadającej w dół w kaskadzie wodospadów.

A po drugiej stronie Renu- widać już Niemcy:)

Wróciliśmy do domu po trzech dniach wycieczki. Warto było. To trochę takie nasze ćwiczenia bojowe przed czekającą nas podróżą na poważnie. A obok ćwiczeń mamy okazję przekonać się, że Europa to także fajne miejsce na wakacje ,,na dziko".





sobota, 10 maja 2014

Z praktycznego, męskiego punktu widzenia



Zanim przejdę do sedna ( a jak się okaże- nie będzie ono żadną zawiłą teorią, lecz zaledwie kilkoma scenkami rodzajowymi z życia Małego Mężczyzny), polecę Wam na szybko film, który bardzo mnie zainteresował. Polecę go zwłaszcza rodzicom, choć nie tylko:


Film odnosi się do teorii gender- to tak w skrócie.

A ja na swym własnym podwórku odkrywam praktyczny zmysł widzenia świata mojego syna:)

Pewnego dnia staliśmy w deszczu na przystanku autobusowym. Naprzeciw nas zatrzymała się śmieciarka i dwóch ludzi, podróżujących na schodkach z tyłu wozu, wysiadło, żeby załadować wielki kosz na śmieci i wysypac jego zawartość na pakę. Byli cali mokrzy...

Mówię więc na głos, pełna współczucia:
-Oj, zobacz Maksiu, jak panowie musza pracować. Taka ta praca jest jakaś....( i tu przerwałam, żeby wybrać odpowiedni przymiotnik: niewdzięczna, trudna, niesprawiedliwa....)
-Śmierdząca?- chciał wyręczyć mnie mój syn:)

Innym razem, ,,odrabiając" lekcje w domowej szkole, Maksiu natknął się na wyraz: chłodny. Zapytałam go więc: ,,Co na przykład może być chłodne? Wiesz, co to znaczy chłodzić?"
A on na to: ,,Tata mówi, że jak się zjeżdża Peugeotem z górki, to się chłodzi."

Nie ma zmiłuj, wszystko w świecie mojego dziecka musi być praktyczne!!!

A gdy był mały, mieszkaliśmy chwilkę u moich rodziców i bawił się tam z moją siostrą właściwie tylko jej zabawkami. No to jeżdziły lalki i misie prowadzone w wózku przez tatę- Maksa...niczym kierowcy rajdowych samochodów na największych wertepach w rajdzie Paryż- Dakar:)

wtorek, 6 maja 2014

Jak się zdobywa góry z sześciolatkiem?

Ostatnio usłyszałam z ust jednego z kolegów w pracy ( a dotyczyło ono naszych podróżniczych planów na najbliższy czas) zdanie, że owszem, podróż na kilka miesięcy jak najbardziej by mu odpowiadała, ale gdyby był jeszcze bezdzietnym kawalerem. A potem ślub, dziecko i zwykła proza życia:)

Potem zapytałam samą siebie; jak to jest, że dziecko wcale nam nie przeszkadza? Czy to my wpływamy na nie tak, by dostosowywało się do naszych ( nieraz dość wygórowanych)wymagań, czy też raczej staramy się dopasować do jego potrzeb i oczekiwań?

Szukając odpowiedzi, udaliśmy się wczoraj w wysokie góry.


Górami były oczywiście Alpy, dokładnie ich francuska część, a jeszcze dokładniej- szlak wiodący z Chamonix do lodowca Mer de Glace.Wyjście zajmuje według znaków około dwóch godzin, lecz nie byliśmy pewni jakie warunki czekają nas u kresu. A było tam jeszcze trochę śniegu, miękkiego i niezapadającego się do kolan, którego przyczepność doceniliśmy zwłaszcza przechodząc wzdłuż zeszłej tu zimą sporej lawiny.

Stawiając pierwsze kroki, usłyszeliśmy wyraźne marudzenie Maksia. Może to być doświadczenie bardzo zniechęcające, zwłaszcza, gdy my- rodzice, mieliśmy w sobie niezwykły zapał, żeby dojść do celu. Ale udało nam się przekonać najmniejszego piechura, by podążał przed siebie. Jak tego dokonaliśmy?

Trochę obiecując nagrodę w postaci zjazdu na ,,całorocznych sankach", które znjadowały się tuż przy wejściu na szlak ( to Mariusz).

Trochę dając upływ jego niechęci, potwierdzając: ,,chmm, no wiem, że dziś nie bardzo masz ochotę na góry, wolałbyś zostać tu na dole, ale jak myślisz, może pójdziemy tyle, ile dasz radę?" (to ja).


Stało się tak, że po kilkuset metrach Maksymilian wyprzedzał mnie już na znaczną odległość, siły i ochota mu wróciły, i zaczął nawet wymyślać po drodze różne zabawy: w wojownika, przy użyciu znalezionego kija, w kaskadera, wspinając się na okoliczne skałki i w odkrywcę, wypatrując zwierząt, owadów i nowych roślin.

To naprawdę niesamowite, jak wiele energii ma nasz sześciolatek! Górskie wycieczki nie są dlań nigdy wycieńczające. Marudzenie nie wiąże się zazwyczaj z fizycznym zmęczeniem, choć mogłoby się tak wydawać: przecież dla niego nie ma ,,efektu końcowego" w postaci widoków ze szczytu, jest tylko marsz: ciężki i długi. A jednak mam wrażenie, że on lubi chodzić, czuć, że daje radę...

W każdym razie udało się! Zobaczyliśmy lodowiec z góry, a nawet wewnątrz. A poza tym naoglądaliśmy się piękna co nie miara:)
Na początku szlaku zieleniła się trawa


Potem było już nieco więcej skał


Gładka powierzchnia wewnątrz lodowca

Widoki na najwyższe szczyty

Jedni dają do przodu, inni zostają w tyle

Widok na lodowiec Mer de Glace
Wniosek wydaje się być prosty- z dzieckiem również da się zachować wiele ,,dorosłych" pasji, tyle, że czasem trzeba je specjalnie dla niego nieco ubarwić, sprawić, by i ono mogło poczuć się ważnym członkiem zespołu. Może temu służyć wyznaczenie mu roli niesienia kanapek;) Albo odczytywania mapy czy znaczeń szlaku na drodze. Nie zaszkodzi przy tym dodać, jak bardzo jest dzielny i niesamowity. To komplementy bynajmniej nie na wyrost.
Przecież taki jest w rzeczywistości!

sobota, 3 maja 2014

Czym jest życie ZAPLANOWANE?

Takie pytanie- rzeka kołacze mi ostatnio w głowie. Twierdzi się (jak ja uwielbiam takie ogólnikowe zdania), iż tym, co posiedli zdolność wszechstronnego planowania, jakoś lepiej się wiedzie. Że wiedząc, czego chcą, po prostu to osiągają i wytrwale brną przez życie od punktu A do punktu B.

Nie tak dawno wmawiałam więc sobie i ja: zmienię się, przeciwstawię własnej naturze i też zacznę porządnie planować. Najpierw wyznaczę sobie cel(e), a potem wysunę konkrety i krok po kroczku go (je) osiągnę.

Takie piękny cytat widnieje teraz na naszym w połowie rozebranym mebelku do wywalenia:

,,Każde marzenie dane jest nam wraz z mocą potrzebna do jego spełnienia"

Prawda! Ale cóż z tego, skoro ,,marzenia" to nie to samo, co ,,cele".

Odkąd przeczytałam książkę, której autorka podzieliła ludzkie osobowości na cztery różne typy ( które się czasem zazębiają), dotarło do mnie, że typ ,,planujący" to po prostu nie mój typ. W związku z czym nie ma co się zadręczać i próbować na siłę się zmieniać (zwłaszcza, że według niej pierwsze skrzypce grają tu uwarunkowania genetyczne).

źródło: http://selkar.pl

Szepnę Wam coś w sekrecie: dzień bez niespodzianki to dla mnie dzień stracony:)
Lubię niezapowiedziane wizyty.
Mogę spakować się w kwadrans i wyruszyć przed siebie na kilka dni/tygodni.
Nuży mnie wszelka powtarzalność w pracy i dlatego coraz mniej we mnie ochoty, by budzić się do niej rano ( na szczęście pracuję z ludźmi i wśród ludzi, a ci to przecież istoty nieustannie zmienne).
Uwielbiam podróże na własną rękę, kiedy nie wiem gdzie spędzę kolejną noc, dzikie biwaki, a najbardziej lubię, gdy zaprosi mnie na noc ktoś, kogo nie znam:)....choć to ostatnie może sugerować, że całkiem nieźle mogłabym się odnaleźć wykonując najstarszy zawód świata).

A teraz w szerszym zakresie: zarabialiśmy przez trzy lata, aby teraz nie pracować przez dwa(!) Po dwóch, niewykluczone, znajdziemy się znów w punkcie wyjścia...i to również stanowi dla mnie wyzwanie, dreszczyk emocji...sens życia...

Planowanie emerytury, czy tak zwanej świetlanej przyszłości dla mojego dziecka, nie jest dla mnie. Ja wierzę, że będzie dobrze. Musi być. Żyłam już i bardzo biednie i bardzo bogato, a jednak nie przywiązałam się na dłużej do tego drugiego...

Wedle H.Fisher jestem typem negocjatora pomieszanego z badaczem. Chętnych rozwikłania tajemnicy, odsyłam do lektury.

I jeszcze jedno, żeby nie było, że należę do grona osób wybitnie lekkomyślnych, opierać się zwykłam na tych słowach:

,,Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary?"

Kojarzycie?