Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 31 marca 2014

Na powitanie wiosny- rajd po kilku kantonach


Wiosna przyszła, kwiaty zakwitły i w naszych głowach od razu zrodziła się przeogromna potrzeba powłóczenia się gdziekolwiek, choćby na jeden weekend.
Było to o tyle łatwe, że w zasadzie mieliśmy dwa cele:
Cel numer jeden- sprawdzić czy nasze nowe (ale przecież tak naprawdę bardzo stare) auto nie rozleci się po drodze, przed tym jak pojedziemy nim na Wielkanoc do Polski:)
Cel numer dwa-sprawdzić ile w tym prawdy, że po złożeniu siedzeń w kombi śpi się jak na wygodnym łóżku:):):)

Auto ma się dobrze. Dziewięćset kilometrów nastukanych na liczniku to już całkiem niezła próba. Z tego  siedemset z lewym kołem o niezakręconej ani jednej śrubie ( domowy mechanik-Mariusz zapomniał, po wkręceniu nowej maglownicy, jeśli ktokolwiek z Was wie, co to takiego...)

Nocleg...no cóż. Marzyło mi się ustronnie, w okolicy lasu, ale w zabudowanej Szwajcarii, gdzie każda niemal droga do lasu kończy się hotelem, albo stosownymi znakami zakazu (postoju od 22 do 7) okazało się to mało realne.
Wieczorną porą znaleźliśmy parking przy autostradzie i tam, w niegasnącym hałasie silników, spędziliśmy noc.
Być może jestem nieco dziwna, ale lubię europejskie parkingi.Przypominają mi autostopowe czasy. Te rzędy ciężarówek.... Toalety z zimną wodą...Ławeczki na lunch...Przepełnione śmietniki...Na swój sposób dobrze się tam czuję:)
Tym razem ujrzeliśmy polskie blachy na dwóch przycupniętych obok siebie mini-ciężarówkach. Kierowcy w średnim wieku, Ślązacy. Po chwili siedzieliśmy na pace jednego z wozów, pijąc świeżą herbatę i rozmawiając jak starzy znajomi. Widząc, że jesteśmy ,,z dzieciakiem" zaproponowali nam odstąpienie swojej wygodnej kanapy nad sufitem, ale cel był wszak inny. Mieliśmy sprawdzić NASZ samochód(!) Okazał się średnio wygodny, choć nie wiem czy to przez to źle spałam, czy też przez wyjście z wprawy...

Poza tym widzieliśmy co nie co. Soczyście zielone alpejskie łąki, stare drewniane domy o zielonych okiennicach (kanton Berno), inne szczyty gór, turkusowe jeziora. Szwajcaria jest pięknym miejscem.Gdzieś w myślach już zaczęłam się przeprowadzać na tamte łąki, ale entuzjazm mój szybko zgasł, gdy uświadomiłam sobie, że trzeba by tam porozumiewać się po niemiecku:) Never!!!!






Rozprostowywanie kości:)










czwartek, 27 marca 2014

Wszystko co dobre...

...się kończy:) A jakże!
W naszym przypadku, by przejść w jeszcze lepsze.

Ale po kolei...Nazwa naszego bloga ( no dobra, przyznaję, bardziej mojego, bo Mariusz wcale tu nie zagląda) do czegoś zobowiązuje. Do mieszkania w Szwajcarii mianowicie. A to nasze mieszkanie tu dobiega końca. Data już jasna i klarowna- 31 maja(!)

Już od dawna nosiłam się z zamiarem przeproszenia Was, drodzy Czytelnicy za moją opieszałość w pisaniu o Afryce. A jednak dziś postanowiłam ogłosić koniec zmowy milczenia- PRZEPRASZAM.

Relacji ani zdjęć z Afryki tu nie będzie, bo przygotowuję na nie znacznie milsze dla oka miejsce w sieci. Tym razem obiecuję, że jak tylko będzie gotowe (póki co trwają prace remontowo-budowlane), odeślę Was do niego z radością:)

Wychodzi na to, że w Szwajcarii spędzimy równe trzy lata życia. Dużo to czy mało? Sama nie wiem. Ważne, że minęło jak z bicza strzelił, że wydarzyło się w tym czasie tyle cudownych i mniej cudownych rzeczy i że oszczędzaliśmy aż nazbieraliśmy tyle, żeby wyruszyć przed siebie:)

(...o tym wyruszaniu, rozumiecie sami, nie wypada pisać na blogu, który z samej nazwy narzuca życie w Szwajcarii, więc też będę pisać gdzie indziej- tam,  gdzie teraz istny plac budowy)

Ok, tajemnicza strona w budowie, a życie nasze powszednie w totalnej rozbudowie. Wypowiedzenie pracy, mieszkania, ubezpieczenia, szkoły, internetu...załatwione. Wywalenie mebli- jeszcze nie. Sprzedanie pralki- też nie. Przewertowanie garderoby, wywiezienie zimowego sprzętu do Polski, drobne naprawy zniszczonego przez nas cudzego mienia (!), rozmowy błagalne o oddanie nam syna na nauczanie w drodze:), kilka kontroli zdrowotnych, nowe ubezpieczenie, nowe korzystne konto w banku... Jest tego trochę:)

Wobec powyższego, słabnie mocno moja motywacja do pisania o Szwajcarii CZEGOKOLWIEK. Myślami jestem już na innym kontynencie. A tematów przecież nigdy za wiele:)

Pozostały JEDYNIE dwa miesiące. Odliczacie ze mną???:)




wtorek, 18 marca 2014

Praca wśród staruszków- porażka czy powołanie?

źródło: http://www.kursy.pszczyna.zdz.pl
Wedle raportu ,,Polityki", na który natknęłam się kilka miesięcy temu, ludzie, którzy zajmują się staruszkami w Polsce, dzierżą tytuł najgorzej opłacanych. Trochę to dobijające, zwłaszcza jeśli spojrzeć na charakter tej pracy, łącznie z całą listą cech (psychicznych i fizycznych), które należałoby w  zawodzie posiadać.

Tymczasem obok marnych zarobków, jest jeszcze marna opinia społeczna. To jakby zawód- porażka. Zawód, do którego bierze się każdego i właściwie byle kogo- do Niemiec starsze kobiety, co odchowały już swoje dzieci w Polsce, do Anglii- te, co znają mniej więcej język i powiedzą na wstępnej rozmowie, że opiekowały się chorym dziadkiem lub wujkiem.

Tymczasem wedle danych Eurostat starzejemy się jako społeczeństwo, i starzeć się będziemy nadal.

źródło: http://epp.eurostat.ec.europa.eu
Ktoś, kto zna się na opiece nad starszymi, powinien więc raczej być ceniony na wagę złota. Jasne...

Po niemal trzech latach pracy jako opiekunka w domu starości, piszę o tym właściwie po raz pierwszy. Gdzieś po drodze załapałam nieprzychylne nastroje w powietrzu- twoja praca nie jest nawet  interesująca, co dopiero mówić o pasji, więc przy kolacji o niej wspominać nie będziemy. Straciłam szacunek do tego, co robię, a nawet, po części, do siebie samej.

Szczerze, większość ludzi, z którymi rozmawiałam na temat mojej pracy, mówiła z obrzydzeniem:

,,Jak ty możesz wycierać tyłki tym staruchom ???"

Jedynie ci, którzy pracują wraz ze mną, mogą podejść do tematu na luzie, obiektywnie i z dystansem. Zamykamy się więc w pomieszczeniach służbowych i tkamy grubą nić tajemnic wokół nas, nie pozwalając im przedostać się do zewnętrznego świata, gdzie przecież nie są mile widziane.

A dziś- proszę bardzo. Uchylam rąbka tajemnicy.

Otóż- przede wszystkim praca opiekuna nie kręci się tylko i wyłącznie wokół kwestii higienicznych. Z drugiej strony, nie ma też natury stricte psychologicznej- pełnienia funkcji kogoś, kto wspiera i towarzyszy, wysłuchuje, rozmawia, karci i pociesza.
Jest w gruncie rzeczy swoistą mieszanką dwóch wyżej wspomnianych, plus kilku innych dziedzin; takich jak drobne zabiegi kosmetyczno- fryzjerskie, usługi kelnersko- barmańskie, znajomość obsługi technicznej urządzeń tj wózki, podnośniki, nawilżacze powietrza, butle z tlenem, projektor i ekran...

Jesteśmy obecni w każdym aspekcie życia staruszków zamieszkujących w naszym domu. Wobec czego nieodzowne są w naszej pracy cechy takie jak:

Cierpliwość- można oczywiście uczyć się jej z czasem, lecz bez jako takiej rezerwy początkowej, zakodowanej pewno gdzieś w genach, nie ma co myśleć o tym zawodzie. Ludzie starsi ruszają się i myślą dużo wolniej, więc należy po prostu dostosować się do ich tempa, nie pospieszać, pozwolić układać puzzle przez dwie godziny z rzędu, dać czas na dziesięciominutowe mycie twarzy.

Dystans- ten przydaje się w naszej pracy na każdym kroku, począwszy od śmierci pacjenta, którą zwyczajowo kończy się każdy pobyt w domu starości. Bez dystansu do pracy, nasze życie rodzinne, już dawno leżałoby w gruzach- wziąwszy pod uwagę, że w czasie mojej ,,kariery" opuściło nas już jakieś, lekką ręką licząc, pięćdziesiąt osób. Dystans przydaje się też w przypadku osób cierpiących na zaburzenia psychiczne, których mamy u nas całe spektrum. Bywa, że jakaś błaha sprawa, wytrąca je na dobre z równowagi. Wówczas w praktyce widzimy co oznacza np cierpieć na zaburzenia afektywne dwubiegunowe, i przestajemy patrzeć na problem tylko i wyłącznie z własnego punktu widzenia. Przez co rośnie w nas tolerancja jako taka...

Empatia - ludzie, którymi się zajmujemy to być może obraz kogoś, kim sami staniemy się w przyszłości. Dla nich sytuacja niepełnosprawności i zależności od innych, może być dużo trudniejsza do zaakceptowania niż dla nas, przyzwyczajonych skądinąd do tej pracy. Okazuje się, że większość starszych osób trafia do domów opieki z powodu problemów z nietrzymaniem moczu, które swoją drogą dotyka sporej liczby społeczeństwa  (może na nie cierpieć do 50% kobiet w okresie po menopauzie)* Zamiast zamiatać problem pod dywan, a osoby nim dotknięte zostawiać z poczuciem winy i odrzucenia, może lepiej zdać sobie sprawę, że i my sami będziemy musieli stawić mu czoło w przyszłości, uznać go za coś ludzkiego i normalnego, a wówczas przestanie nam wydawać się tak ,,dyskomfortowy".

Otwartość- tutaj nie ma nawet nad czym gdybać- jeśli jesteś pierwszą osobą, która wchodzi do czyjegoś prywatnego pokoju i towarzyszy mu w każdej najprostszej czynności porannej toalety, to po prostu musisz być w ten czy inny sposób, człowiekiem otwartym. Rozmownym, zagadującym, współczującym, lubiącym przebywać wśród ludzi. Bez dwóch zdań.

Profesjonalizm- na tyle, na ile wymaga tego od ciebie twój statut. W szwajcarskiej rzeczywistości domów opieki istnieje cały szereg różnie wykwalifikowanych pracowników, ale profesjonalizm najniższego stopnia będę rozumieć jako przykładanie się do swoich obowiązków i zwracanie uwagi na rzeczy, które mogą oznaczać coś niedobrego ( czy to np w wyglądzie skóry, czy też zachowaniu podopiecznego) i poinformowanie o tym jednego z większych profesjonalistów;) Ten obszar naszej pracy, dla mnie osobiście, był i będzie zawsze wspaniałą lekcją, ponieważ wcześniej nie miałam pojęcia o wielu zagadnieniach z gruntu medycznych. Mam nadzieję, że jeśli zajdzie taka potrzeba, będę w stanie zająć się moimi bliskimi w domu, bez ryzyka, że po kilku dniach będą musieli trafić do szpitala z powodu odleżyn...

Poczucie humoru- przydaje się bardzo często, także, a może nawet przede wszystkim, w kontaktach z tzw trudnymi pacjentami. Uśmiech łagodzi napięcie. Śmiać można się z wielu rzeczy, niepełnosprawni często śmieją się z własnych ułomności, co im samym pozwala nabrać swoistego dystansu. Dobry żart zamiast wzajemnego udowadniania sobie kto tu rządzi należy do często gęsto praktykowanej ugody w naszym domu opieki.

Odporność na stres - która też przychodzi z czasem i jest tym większa, im więcej trudnych sytuacji się doświadczyło. Zemdlenia, wylewy, ataki epilepsji- to wszystko zdarza się wśród naszych staruszków dość często. Nikt z nas nie panikuje, dzięki czemu możemy przeprowadzić sprawną akcję szybkiej pomocy, z jednoczesnym zapewnieniem bezpieczeństwa i szybkiego powrotu do codzienności tym pensjonariuszom, którzy zatroskani obserwowali zdarzenie...

Kiedy byłam w podróży w Turcji, grupa spotkanych tam rodaków, powątpiewała pod nosem: ,,Aj, tak, tak jak większość ludzi po studiach w Polsce wyjechałaś, żeby zajmować się tymi, których bogate społeczeństwa już nie potrzebują, bezużytecznymi starcami"
A jednak, gdy znalazłam się w Kenii , gdzie starców i chorych praktycznie nie widzi się na ulicach, jedna z towarzyszek podróży w unieruchomionym długie godziny autobusie, powiedziała mi:
,,Masz piękną pracę. Zajmować się tymi, którzy są tak naprawdę bezbronni. Tymi oddalonymi przez własne rodziny. To prawdziwie chrześcijańskie zadanie i praca dana Ci od samego Boga"

Nie wiem jak Wy, ale ja trzymam się tej drugiej wersji:)


*źródło:www.kobieta.wp.pl

piątek, 14 marca 2014

OLANA LASKA- czyli o początkach nauki czytania

Mój Maksiu wkracza powoli i nie bez popychającej siły mamy, w okres nauki czytania i pisania. W szkole jeszcze nie zaczęli, ale to nawet lepiej, bo przy dwóch tak różnych systemach językowych mógłby popaść w niezły zamęt, a tak pozostaje mu tylko ogarnąć wszelkie zawiłości polskiej ortografii, zmiękczeń i dwuznaków, a potem będzie już z górki.

Jak tylko opanował większość liter, od razu wziął się za czytanie wszystkiego i wszędzie, a że większość otaczających go napisów jest po francusku, to musieliśmy tłumaczyć: ,,To zrozumiesz, jak przyjdzie odpowiedni czas" :)

Ostatnio wynalazł w łazience:


Wydukawszy głoskę po głosce, zawołał do mnie:
-Mamo, ale to mydło się dziwnie nazywa. Jak ktoś jest olany, tylko, że to chyba dziewczynka:)

Pochylony nad książką rozwiązywał taki oto rebus:


Gdy zakumał o co chodzi ( a chodzi o ten zaznaczony na czerwono po prawej stronie), wykrzyknął z radością:
-Laska! To tak jak tata na ciebie mówi:)

I tak nam wesoło mijają dni w domowej podstawówce:)



poniedziałek, 10 marca 2014

Jak oszczędzić na emigracji?

Żadne to odkrycie, że wyjeżdżamy za granicę za kasą. Jak większość polskich emigrantów, nie wyróżniamy się z tłumu- główną siłą napędową naszej decyzji o wyjeździe była perspektywa zarobkowa. 

Za granicą stosunkowo łatwo jest dobrze zarobić...

źródło: http://powrotnik.eu


Nasuwa się jednak pytanie: czy równie łatwo zarobione pieniądze oszczędzić?

Gdzieś między rozmowami ze znajomymi, rodziną, dyskusjami w internecie podmalowanymi nutką zazdrości, że przeliczając na złotówki znajdujemy przecież co miesiąc na koncie istną fortunę, postanowiłam napisać jak się sprawy mają w rzeczywistości.

A mają się tak, że niekoniecznie każdy emigrant ma kasę. Znam wielu takich, którzy żyją od pierwszego do pierwszego, ceniąc sobie jedynie możliwość tzw ,,łatwiejszego życia", cokolwiek może ono oznaczać.

Po pierwsze należy pokreślić, że emigranci wraz ze swymi zarobkami oscylują zazwyczaj wokół minimalnej krajowej. Tu również nie wybijamy się ze statystyk. Zarówno ja, jak i mój mąż, pracujemy jako robotnicy niewykwalifikowani. W porównaniu do pensji w Polsce, możemy śmiało użyć popularnego zwrotu: ,,niebo-ziemia"( przy zaznaczeniu, że nasza ojczyzna reprezentowana jest przez stronę bardziej twardą).

A jednak, nie można zapominać, że życie na emigracji kosztuje znacznie więcej niż w ojczyźnie ( postaram się napisać o tym szczegółowo w przyszłości).
Podsumowując: zarabiamy najmniej ile się da w Szwajcarii, a wydajemy, lekką ręką trzy razy więcej niż wydalibyśmy w Polsce.

Jak więc udaje nam się oszczędzać na emigracji?

Po pierwsze: MAMY CEL

Cel ten towarzyszył nam już  od pierwszych dni pobytu w Szwajcarii. Zarabiamy na podróżowanie. Określiliśmy sobie ile am potrzeba i ile jesteśmy w stanie zaoszczędzić każdego miesiąca. Gdyby naszym celem było zbudowanie domu w Polsce, potrzebna suma oscylowałaby wokół tej, którą teraz sobie założyliśmy. A gdyby zamarzył nam się własny dom tu na miejscu, musielibyśmy po prostu popracować nieco dłużej... W każdym razie póki co uniknęliśmy wszelkich kredytów, co bardzo nas cieszy i co mamy zamiar kontynuować.

Po drugie: KONTROLUJEMY NASZE WYDATKI

Pamiętam jak jeszcze na studiach, za radą koleżanki, spisałam sobie na co tak naprawdę wydaję pieniądze ( wypłata zaskakująco szybko znikała zawsze z konta, a potem z mojego portfela). Okazało się, że najwięcej kasy w moim przypadku, pochłaniały tzw ,,dodatkowe wydatki". Kawa z automatu, bułka ze sklepiku, jakiś ciuszek kupiony w super promocji i nigdy później nie noszony:)

Chodzą po tym świecie ludzie,  którzy mają naturalna zdolność kontrolowania tych nieplanowanych wydatków, a rozpoznać ich można po tym, że zawsze wiedzą ile kasy mają w portfelu. Na szczęście ci, którzy do nich z natury nie należą, mogą nauczyć się tej kontroli. I nie chodzi tu o fiksację na punkcie każdej wydanej złotówki, której wszak niedaleko do obrócenia się w zwykłe sknerstwo, ale o szacunek do własnej pracy, do skądinąd ciężko zarabianych pieniędzy.

Jeśli w sklepie A chleb kosztuje 3 złote, a w sklepie B za taki sam zapłacę dwa razy więcej, to chyba lepiej będzie skusić się na pierwszą opcję. Szwajcarscy konsumenci przejawiają nieuzasadnioną miłość do przepłacania w sklepach, które szczycą się tutejszym pochodzeniem, ale wystarczy rzut oka na etykietkę opisującą skład porównywalnych produktów i już wiemy, że różnicy nie widać.

Po trzecie: NIE JADAMY NA MIEŚCIE

Czytałam kiedyś, że właśnie ten sposób żywienia wyciąga z naszych portfeli sporo grosza, a poza tym ponoć trudniej przy nim utrzymać prawidłową wagę. Obok ciężkich argumentów ,,przeciw", niewykluczone, iż wiele tracimy, omijając łukiem dobre, zdrowe, a przede wszystkich cholernie drogie szwajcarskie restauracje. Jasne, raz na ruski rok, coś tam przekąsimy na mieście, ale generalnie wolimy stołować się w domu. Kiedy widzę mrugający do mnie napis :,,kuchnia azjatycka'' i mam ochotę nieco zmienić codzienne menu, kupuję ryż i mleczko kokosowe i wstukuję w google interesujący przepis, aby po chwili cieszyć się oryginalnymi smakami:) Jasne, to nie to samo, ale...czy w restauracji rzeczywiście zjem jak w Azji? Czy nie lepiej wybrać się na miejsce, do dalekich krajów i tam rozpłynąć się w smakach lokalnej kuchni?:)

Po czwarte: SZUKAMY PROMOCJI

Czasem będzie to kilo marchewki, a czasem bilet lotniczy do dalekiej części świata. Albo promocje narciarskie (ostatnio u nas na topie), tak spektakularne, że nawet moi szwajcarscy znajomi są zdziwieni :,,To da się tak tanio na narty?". Promocje w branży odzieżowej, zakupy przez internet, albo towary używane ( narty, sanki, meble). Dzięki promocyjnym biletom, już dwa razy objechaliśmy Szwajcarię pociągiem.
Jasne, nie każda promocja jest taką w rzeczywistości, a główny sens jej istnienia skierowany jest prosto w czułe punkty konsumpcjonizmu (kupię, bo na promocji, a czy potrzebuję- to się dopiero okaże).
Zawsze najpierw zadajemy sobie więc pytanie, na ile potrzebujemy tego czy owego... I do tego chyba sprowadza się istota oszczędzania na emigracji. Nie ma sensu życie w przeczekiwaniu o kromce suchego chleba, byle by tylko oszczędzić ile się da, ale korzystanie z rozsądku i przy okazji czerpanie z życia pełnymi garściami.
Da się tak?
Wychodzi na to, że się da:)




sobota, 8 marca 2014

Karnawał made in CH

Karnawał w Szwajcarii to nie to samo, co w Polsce.
Tutaj można by śmiało się wybrać, aby go z całą parą świętować.
Kiedyś myślałam sobie, że najlepiej uderzać od razu do Rio, albo na Wyspy Zielonego Przylądka, ale okazało się, że wedle znanej zasady, cudze chwaliłam, swego ( mniej lub bardziej swego) nie znając.

W Szwajcarii świętuje każda wioska. Już od czwartku trzeba zacząć wymyślać przebrania, aby w niedzielę wygrać wioskowy konkurs.

Co dzień w sali zabaw i festynów gra skoczna biesiadna muzyka i karmią lokalną strawą popijaną winem z tutejszych winnic. Bawią się wszyscy- od niemowląt po starców. Większość ludzi, skądinąd na co dzień poważnych, maluje twarze, zakłada peruki i kolorowe stroje.

Dzieci mogą liczyć na atrakcje w rozsądnej dla nich porze ( co nie oznacza, że rodzice i tak ich nie ciągają z sobą po nocy). Były dwie dyskoteki, darmowe malowanie twarzy, no i karnawałowe pochody organizowane w piątek zamiast szkoły (je!)



Przy okazji pochodów ( to słowo brzmi tak uroczyście, ale nie wiem czy jest jakieś inne w języku polskim), gra orkiestra, trąbki, bębny i takie sprawy, więc mimo wszystko kolanko się ugina do tańca. A tu śmigają jedne za drugimi coraz to ciekawsze postaci, suną pokolorowane ciężarówki i wszędzie sypie się konfetti.

Jako że pracowałam w tym czasie, ominęła mnie ponoć najlepsza część imprezy, czyli sobotni wieczór, zahaczający o niedzielny poranek. Po pracy została nianią naczelną, która miała za zadanie ułożyć do snu dwóch żwawych chłopaków w jednym pokoju i wyspać się do 6 rano (praca!), podczas gdy reszta towarzystwa- w liczbie 7 osób, z moim mężem jako singlem, poszła w tany.

Na ulicach miasta Sion przechadzali się od sceny do sceny, impreza trwała dosłownie wszędzie, a głównymi ulicami przechadzały się coraz to fajniejsze stwory i dziwy. Z każdym z nich wypadało tego wieczora stuknąć się kieliszkiem ( nie dźwięczał, bo był plastikowy). 
W ogrzewanych namiotach były dyskoteki z prawdziwego zdarzenia, dla każdego coś miłego, wiekowo dopasowanego. 
Jeden gość, Superman, latał ponoć w samych tylko slipach i pelerynce;)

Ale nie żałuję, że go nie widziałam, bo wpadł do mnie sam Jack Sparrow...

W poniedziałek słuchałam relacji koleżanki- Szwajcarki:
-Ale robili zadymy! W kilku miejscach w Sion ci najbardziej zalani dawali sobie po mordzie!

Wcześniej ekipa siedmiu Polaków relacjonowała zgodnie:
-To jest super, piją, bawią się, ale nikt się nie bije! Nie było ani jednego patrolu policji, wszyscy kulturalnie, z każdym można było pogadać, w Polsce to by w ogóle nie miało racji bytu!

No i bądź tu mądry człowieku!
Najwyraźniej punkt widzenia zależy od punktu...pochodzenia.

czwartek, 6 marca 2014

Niebieski cel osiągnięty!

Za oknem piętnaście kresek na plusie. Słońca na co najmniej cztery dni. Dlatego też postanowiliśmy przejechać się w weekend pociągiem. O ile w gminie będą jeszcze promocyjne bilety.

Trzeba też korzystać ze śniegu, póki się całkiem nie roztopi.
W jeden dzień pójdziemy więc pewno na narty.
Ach z tymi nartami!
Udało mi się wczoraj osiągnąć założony cel i zjechać niebieską trasą:)
Najpierw trzeba było przyzwyczaić się do orczyka- przypłaciłam to nieco nadwichniętym ramieniem.
Potem momentami myślałam, że na pewno wyślizgnie mi się spomiędzy nóg i rysowałam czarne scenariusze upadku (wyślizgnął się natomiast Maksiowi, Mariuszowi i znajomej, mi nie).
Na samej górze widoki mieliśmy przecudne- co nie dziwi, gdy uświadomiłam sobie, że zjeżdżać będziemy po zaśnieżonej pokrywie lodowca. Na ten pierwszy raz wybraliśmy ( a raczej wybrała się sama- drogą przypadku) stację w miejscowości Arolla.
Nie ma co owijać w bawełnę- niebieski szlak jest trudniejszy niż ośle łączki i nieprawdą jest, że jedzie się tam po płaskim, odbijając się kijami od śniegu. Takich spadków nie pokonywałam jak dotąd nigdzie, ale szło mi całkiem nieźle, bez wywrotek i co najważniejsze...sprawiało mi to frajdę!
Wieczorem odczuwałam rzeczywistość wszystkimi mięśniami, które najwidoczniej dotychczas odpoczywały w zapomnieniu.
A teraz chce mi się jeszcze! Tyle, że ta wiosna za oknem, a za rok, dwa, nie będzie mnie już prawdopodobnie w Szwajcarii, ani też w innym miejscu, gdzie padałby śnieg.
Cóż, ponoć zjeżdżania na nartach, tak jak i pływania, czy pedałowania, nigdy się nie zapomina.
I tej nadziei się trzymam:)

PS Gdybyście wiedzieli jak jeździ mój syn(!) Trudno to nakręcić bez kamery w ruchu:) To jest ewenement po prostu. Po tygodniu pokonuje już większość tras(!) Chyba nam rośnie sławny sportowiec, a my, niedobrzy rodzice, wyprowadzamy go z alpejskiego kraju;P

wtorek, 4 marca 2014

Biali szaleńcy

Już się pewnie na tym blogu niejeden raz wygadałam, że okropnie, wstrętnie i do granic możliwości zazdroszczę narciarzom. Niby patrzę na takiego jednego z drugim i komentuję:,,No, szaleńcy!", ale w głębi duszy żałuję, ach jak bardzo żałuję, że nie spróbowałam białego szaleństwa za czasów dzieciństwa, kiedy i strach przed upadkami nie byłby tak przeogromny...A przecież pochodzę z gór! Ha! Odkąd pamiętam zjeżdżali do na na narty kuzynka z mężem z Warszawy i się nie mogli nadziwić jak to jest, że my nawet nie mamy ochoty spróbować.

Na szczęście tak się składa, że przy odrobince silnej woli, można nauczyć się szusować po śniegu w wieku trzydziestu lat, co też pomalutku czynimy. Ale o tym za chwilę...

Na szczęście składa się i tak, że białymi szaleńcami mogą zostać nie tylko narciarze! Jesteście ciekawi kto jeszcze? No i w jaki sposób?
Spieszę ze spóźniona relacją z minionego weekendu:)

W sobotni poranek wstaliśmy wcześnie, zapakowaliśmy do plecaka ciepłą herbatę i jakieś przekąski, i wyruszyliśmy naszym oszczędnym samochodem u schyłku żywotności (poszła mu, biedaczkowi, uszczelka pod głowicą, w ostatnim czasie przeżył też dwie stłuczki, obie nie z naszej winy) w kierunku stacji o nazwie Les Rousses, w okolicy wioski Anzere w kantonie Valais.

W tym roku śnieg prawie tu nie pada. Trasa, o której piszę była zamknięta aż do teraz. Po przetestowaniu kilku (nastu?) innych, doszliśmy do wniosku, że jest ona

TRASĄ SANECZKARSKĄ NUMER JEDEN

Bilet na cały dzień kosztuje 25 franków, dzieci do lat 6. wyjeżdżają gratis ( nasz syn niedawno skończył, ale nikt go o dowód tożsamości nie pyta). 
Wyjeżdża się wyciągiem krzesełkowym i na samej górze trzeba już zagryźć zęby i nie dać się wiatrowi dmuchającemu prosto w twarz. Potem, na stacji przesiadkowej należy szybko wyskoczyć i gnać przed siebie ( jeśli nie chce się dostać krzesełkiem w tyłek). Potem trzeba ściągnąć sanki z krzesełek, które podążają za naszymi, usiąść chwilę w słońcu ( to jedyna możliwość ogrzania się), trochę pobiegać bez celu, rozgrzać ręce, zająć pozycje i ruszać przed siebie.

Trasa jest genialnie zaadaptowana pod amatorów saneczkarstwa.Zjazd numer jeden ( przynajmniej w moim przypadku) wygląda tak, że pozwalam sile spadkowej działać na tyle, na ile potrafią zahamować ją moje nogi. Więc...jadę z ugiętymi kolanami, hamując butami ile wlezie ( wielkie jest przy tym moje zdziwienie, że nie wytarłam jeszcze dziur w czubkach- firmie Columbia i jej śniegowcom- wielki szacun). Zjeżdża się tu po prostu na łeb i szyję. Nie wiem ile na godzinę. Przy jednej z ostrych górek, zsiadłam i wahałam się na poboczu. Potem nieco zeszłam i pomyślałam: ,Raz kozie śmierć!", no i zjechałam...

Przez cały dzień wyjeżdżaliśmy kolejką i zjeżdżaliśmy, ech, muszę to sobie samej przyznać- z coraz większą brawurą(!). Z zimna zamknęliśmy się dwa razy w samochodzie na herbatkę z termosu, a potem-dawaj na sanki!

Wspaniały, wariacki i szybki dzień!

Nazajutrz pojechaliśmy na przełęcz Forclaz (1527 m.n.p.m.), tuż obok francuskiej granicy. Na dole mgła- nad śnieżnobiałymi górami słońce-znana historia.I śniegu na pewno z metr!

Na szczęście wychodzili tamtędy narciarze. Na szczęście porobili ubite ścieżki, po których mogliśmy wyjść na spacer. No i wyszliśmy. Minęliśmy pasterski domek, Maks pozjeżdżał z dachu na kopiaste warstwy śniegu. Weszliśmy w las. Obwąchał nas pies jednej z narciarek. Wspięliśmy się nad drzewa- chmury ustąpiły i w oślepiającym słońcu zobaczyliśmy dolinę Valais, usłaną miastem Martigny i mniejszymi wioskami. Wyszliśmy dalej w górę, przy kolejnej chatce wyciągnęliśmy herbatę i wypiliśmy ją w towarzystwie pary narciarzy (oraz ich herbaty).

A potem, schodząc grzecznie szlakiem, wpadliśmy na pomysł, że zjazd wyjdzie nam dużo szybciej i tak jak inni amatorzy białego szaleństwa- zjechaliśmy! Na tyłkach!

Kto wie, czy pod koniec całej tej przygody nie byliśmy najbardziej biali ze wszystkich białych szaleńców?!

Piękny, słoneczny, aktywny dzień!

Po dziś dzień białe szaleństwo trwa.

W środę wypuściliśmy się na narty. Maks, szczerze mówiąc pierwszy raz w życiu. Z rodzicami, którzy zaczynają w tym roku:)


Tak jeździł pierwszego dnia: Maks i narty

Wczoraj pokonał czerwony szlak ( ja jestem wciąż na etapie oślich łączek, ha!)
Ale to przecież wszystko wina tego, że za dużo pracuję:)

Jutro nadrobię zaległości. Strzeż się więc, Slalomie Gigancie!