Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

wtorek, 4 marca 2014

Biali szaleńcy

Już się pewnie na tym blogu niejeden raz wygadałam, że okropnie, wstrętnie i do granic możliwości zazdroszczę narciarzom. Niby patrzę na takiego jednego z drugim i komentuję:,,No, szaleńcy!", ale w głębi duszy żałuję, ach jak bardzo żałuję, że nie spróbowałam białego szaleństwa za czasów dzieciństwa, kiedy i strach przed upadkami nie byłby tak przeogromny...A przecież pochodzę z gór! Ha! Odkąd pamiętam zjeżdżali do na na narty kuzynka z mężem z Warszawy i się nie mogli nadziwić jak to jest, że my nawet nie mamy ochoty spróbować.

Na szczęście tak się składa, że przy odrobince silnej woli, można nauczyć się szusować po śniegu w wieku trzydziestu lat, co też pomalutku czynimy. Ale o tym za chwilę...

Na szczęście składa się i tak, że białymi szaleńcami mogą zostać nie tylko narciarze! Jesteście ciekawi kto jeszcze? No i w jaki sposób?
Spieszę ze spóźniona relacją z minionego weekendu:)

W sobotni poranek wstaliśmy wcześnie, zapakowaliśmy do plecaka ciepłą herbatę i jakieś przekąski, i wyruszyliśmy naszym oszczędnym samochodem u schyłku żywotności (poszła mu, biedaczkowi, uszczelka pod głowicą, w ostatnim czasie przeżył też dwie stłuczki, obie nie z naszej winy) w kierunku stacji o nazwie Les Rousses, w okolicy wioski Anzere w kantonie Valais.

W tym roku śnieg prawie tu nie pada. Trasa, o której piszę była zamknięta aż do teraz. Po przetestowaniu kilku (nastu?) innych, doszliśmy do wniosku, że jest ona

TRASĄ SANECZKARSKĄ NUMER JEDEN

Bilet na cały dzień kosztuje 25 franków, dzieci do lat 6. wyjeżdżają gratis ( nasz syn niedawno skończył, ale nikt go o dowód tożsamości nie pyta). 
Wyjeżdża się wyciągiem krzesełkowym i na samej górze trzeba już zagryźć zęby i nie dać się wiatrowi dmuchającemu prosto w twarz. Potem, na stacji przesiadkowej należy szybko wyskoczyć i gnać przed siebie ( jeśli nie chce się dostać krzesełkiem w tyłek). Potem trzeba ściągnąć sanki z krzesełek, które podążają za naszymi, usiąść chwilę w słońcu ( to jedyna możliwość ogrzania się), trochę pobiegać bez celu, rozgrzać ręce, zająć pozycje i ruszać przed siebie.

Trasa jest genialnie zaadaptowana pod amatorów saneczkarstwa.Zjazd numer jeden ( przynajmniej w moim przypadku) wygląda tak, że pozwalam sile spadkowej działać na tyle, na ile potrafią zahamować ją moje nogi. Więc...jadę z ugiętymi kolanami, hamując butami ile wlezie ( wielkie jest przy tym moje zdziwienie, że nie wytarłam jeszcze dziur w czubkach- firmie Columbia i jej śniegowcom- wielki szacun). Zjeżdża się tu po prostu na łeb i szyję. Nie wiem ile na godzinę. Przy jednej z ostrych górek, zsiadłam i wahałam się na poboczu. Potem nieco zeszłam i pomyślałam: ,Raz kozie śmierć!", no i zjechałam...

Przez cały dzień wyjeżdżaliśmy kolejką i zjeżdżaliśmy, ech, muszę to sobie samej przyznać- z coraz większą brawurą(!). Z zimna zamknęliśmy się dwa razy w samochodzie na herbatkę z termosu, a potem-dawaj na sanki!

Wspaniały, wariacki i szybki dzień!

Nazajutrz pojechaliśmy na przełęcz Forclaz (1527 m.n.p.m.), tuż obok francuskiej granicy. Na dole mgła- nad śnieżnobiałymi górami słońce-znana historia.I śniegu na pewno z metr!

Na szczęście wychodzili tamtędy narciarze. Na szczęście porobili ubite ścieżki, po których mogliśmy wyjść na spacer. No i wyszliśmy. Minęliśmy pasterski domek, Maks pozjeżdżał z dachu na kopiaste warstwy śniegu. Weszliśmy w las. Obwąchał nas pies jednej z narciarek. Wspięliśmy się nad drzewa- chmury ustąpiły i w oślepiającym słońcu zobaczyliśmy dolinę Valais, usłaną miastem Martigny i mniejszymi wioskami. Wyszliśmy dalej w górę, przy kolejnej chatce wyciągnęliśmy herbatę i wypiliśmy ją w towarzystwie pary narciarzy (oraz ich herbaty).

A potem, schodząc grzecznie szlakiem, wpadliśmy na pomysł, że zjazd wyjdzie nam dużo szybciej i tak jak inni amatorzy białego szaleństwa- zjechaliśmy! Na tyłkach!

Kto wie, czy pod koniec całej tej przygody nie byliśmy najbardziej biali ze wszystkich białych szaleńców?!

Piękny, słoneczny, aktywny dzień!

Po dziś dzień białe szaleństwo trwa.

W środę wypuściliśmy się na narty. Maks, szczerze mówiąc pierwszy raz w życiu. Z rodzicami, którzy zaczynają w tym roku:)


Tak jeździł pierwszego dnia: Maks i narty

Wczoraj pokonał czerwony szlak ( ja jestem wciąż na etapie oślich łączek, ha!)
Ale to przecież wszystko wina tego, że za dużo pracuję:)

Jutro nadrobię zaległości. Strzeż się więc, Slalomie Gigancie!

1 komentarz: