W tym roku stuknie mi trzydziestka:)
Myślę, że to najlepszy wiek w życiu. Wiek, w którym ma się pewną dojrzałość, która z kolei pozwala dokonywać mądrych wyborów.
Coś Wam napiszę w sekrecie...Wcale ale to wcale nie zmieniłam się od czasów,powiedzmy, dwudziestki. Nadal mam w głowie te same marzenia. Ciągle lubię te same rzeczy. Tyle, że mam nieodparte wrażenie, że wszystko, co najlepsze, wciąż przede mną:)
Pochłonęłam ostatnio dwie książki Kingi Choszcz ,,Prowadził nas los" o pięcioletniej podróży dookoła świata i ,,Moja Afryka" o podróży na Czarny Kontynent. Teraz czytam ,,Gringo wśród dzikich plemion" Wojciecha Cejrowskiego. I cóż tu dużo pisać...to jest to! To jest to, co mi w sercu gra...
W przerwach czytam też ,,Przez świat" którą to książkę przywiózł mi z Polski mąż ( dostałam gratis, bo się w niej znalazły dwa moje opowiadania) i o bladym poranku odlatuję sobie na Machu Picchu w Peru (moje marzenia do spełnienia), a potem cały dzień upływa mi po prostu cudownie:)
Chce przeczytać raz jeszcze wszystkie książki Ryszarda Kapuścińskiego- uwielbiam!!!
A potem, początkiem lata, po prostu...ruszyć przed siebie...
Jakby tego było mało, znalazłam ostatnio zakurzony w komputerowych archiwach tekst, który pisałam z myślą o studenckiej gazecie, jakieś cztery lata temu. Wklejam go więc, aby nie przepadł na dobre, dodając tylko, że........nic się nie zmieniłam;P
Myślę, że to najlepszy wiek w życiu. Wiek, w którym ma się pewną dojrzałość, która z kolei pozwala dokonywać mądrych wyborów.
Coś Wam napiszę w sekrecie...Wcale ale to wcale nie zmieniłam się od czasów,powiedzmy, dwudziestki. Nadal mam w głowie te same marzenia. Ciągle lubię te same rzeczy. Tyle, że mam nieodparte wrażenie, że wszystko, co najlepsze, wciąż przede mną:)
Pochłonęłam ostatnio dwie książki Kingi Choszcz ,,Prowadził nas los" o pięcioletniej podróży dookoła świata i ,,Moja Afryka" o podróży na Czarny Kontynent. Teraz czytam ,,Gringo wśród dzikich plemion" Wojciecha Cejrowskiego. I cóż tu dużo pisać...to jest to! To jest to, co mi w sercu gra...
W przerwach czytam też ,,Przez świat" którą to książkę przywiózł mi z Polski mąż ( dostałam gratis, bo się w niej znalazły dwa moje opowiadania) i o bladym poranku odlatuję sobie na Machu Picchu w Peru (moje marzenia do spełnienia), a potem cały dzień upływa mi po prostu cudownie:)
Chce przeczytać raz jeszcze wszystkie książki Ryszarda Kapuścińskiego- uwielbiam!!!
A potem, początkiem lata, po prostu...ruszyć przed siebie...
Jakby tego było mało, znalazłam ostatnio zakurzony w komputerowych archiwach tekst, który pisałam z myślą o studenckiej gazecie, jakieś cztery lata temu. Wklejam go więc, aby nie przepadł na dobre, dodając tylko, że........nic się nie zmieniłam;P
Włócz się włócz, bo podróże to potęgi
klucz
-o spełnianiu marzeń słów kilka
Wszystkiemu winne
są mapy, globusy, przewodniki czyhające na mnie w najmniej spodziewanych
momentach. Atakują bez skrupułów. Gdy tylko rzucę nań wzrokiem, zaraz pojawia
się w mojej głowię milion pytań –jak tam jest? Kto tam żyje? Czemu się można
przyglądać z rozdziawioną buzią? I jedno, zasadnicze- Czemu nie można się
rozdwoić i być tam i tutaj jednocześnie? Względnie tylko tam. Na dziwną
przypadłość mą cierpię od lat dziecięcych, ponoć w spadku po pradziadku.
Nigdyśmy się jednak nie spotkali, aby cokolwiek ulżyć swojej niedoli, pradziadek
był więc na tym świecie najprawdopodobniej sam - ja mam na szczęście u boku męża,
któremu na myśl ,,Marzenia” nie przychodzi do głowy nic ponad podróże.
Żyjemy dzieląc
przemijający czas na okresy ,,nicnierobienia” ( tu zaliczą się studia, praca,
zakupy i reszta tak zwanej ,,prozy życia”) i chwile jeżdżenia. Podczas tych
pierwszych zastanawiamy się niemal codziennie jak uczynić drugie przeważającymi
w naszym życiu. Jak dotąd nic skutecznego nie wymyśliliśmy, toteż męczymy się
nieustannie świadomi, iż czas ucieka , a miejsc, gdzie nas jeszcze nie było,
nie ubywa….
Jasne, z każdym
rokiem jest ich mniej, ale zaraz pojawiają się następne, których dotychczas
nikt z nas nie uwzględniał i nikła nadzieję o końcu naszej tułaczki szlag
trafia…Więc się włóczymy, pomimo przeszkód. I zbieramy po drodze wspomnienia
zamykając je szczelnie gdzieś w głębi serca, żeby były na wyciągnięcie ręki,
kiedy trzeba będzie coś powiedzieć wnukom gramolącym się na kolana. Może ze
wszystkich cząstek powstanie w końcu kompletny obraz nas samych i tego, do
czego zostaliśmy przeznaczeni.
Przeszkód na
drodze do jeżdżenia nie trzeba długo szukać. Zapytajcie pierwszego z brzegu
człowieka, jakiego spotkacie, czemu nie był w Honolulu. Jeśli się zdarzy, że
był- czemu nie pojechał do Honk-Kongu. O ile tu również dotarł- zapytajcie o
Dodomę. Albo Grenlandię, Kamczatkę, Saharę. Dane mu było być wszędzie? Musi być
chyba jednym z najszczęśliwszych ludzi pod słońcem…( No, chyba, że pracuje jako
stewardess/a).
Co odpowie? Że nie
ma pieniędzy. Albo czasu. Albo jednego i drugiego. (Może również, rzecz jasna,
odpowiedzieć coś zupełnie innego, że ma chorobę lokomocyjną, nie lubi innych
narodów i języków, że się urodził zbyt leniwy, lub że od czego w końcu ma tę
telewizję(?!), albo, że w erze globalizmu niczym absolutnie nie różnimy się od
innych części świata). Jeśli ktoś zapyta mnie- nie odetnę się od reszty. Mówi
się, że czas to pieniądz- w moim wydaniu zasada ta zyskuje nowy sens- ja zwykle
nie mam czasu, nie mając również pieniędzy. Dlaczego więc, o ironio (!), ciągle
mi w głowie wojaże? Żeby mi chociaż los dal jakieś konkretne predyspozycje-
gdzie tam….Martw się człowieku o wszystko. Nie masz ani specjalnych talentów,
ani medialnej przebojowości, ani tatusia nieco bogatszego- a tu trzeba się
przecież utrzymać, ba, trzeba jeszcze co nieco odłożyć.
Za młodu, gdy
tylko nadchodził czas złotego lata, ani mi w głowie było pracować na lepszą
przyszłość ( czasem zamykającą się w laptopie czy stercie fajnych ciuchów) jak
to czyniły rzesze odpowiedzialnej młodzieży. Mnie chciało się tylko włóczyć,
gdziekolwiek bądź, byle nie we własnym mieście (skąd rodzice jednak usilnie
zaganiali do pracy). Była taka jedna pokrewna dusza, z którą łapałyśmy Bogu
ducha winnych kierowców, aby nas wozili po świecie, nie dostając w zamian nic
oprócz wątpliwej przyjemności rozmowy. Spało się gdzie popadło, jadło to, co dało
się kupić za zebrane do muzycznego kapelusza drobiazgi i jechało dalej, dopóki trwały
upalne dni. Poznałyśmy spory kawałek Polski, czeską Pragę i Amsterdam. Wiele
było przekleństw po drodze, nieprzespanych nocy, braku prysznica na horyzoncie,
ale też ludzi, którzy na zawsze będą naszą cząstką, sytuacji, gdy dobroć
spływała z nieba, miejsc, w których czuło się motylki w brzuchu pomimo braku
ludzkiego obiektu do wzdychania.
Gdy się taki pojawił,
babskie podróże odeszły w zapomnienie. Trzeba było spoważnieć, rozleniwić się
nieco, przyzwyczaić do wygód blokowego życia- wiadomo, każdy wiek ma swoje
prawa. Ale marzenia nie odeszły. Zaatakowały oddziałem zmasowanym- z wielkim
dowódcą na czele- marzeniem podróży do Nowej Zelandii. Nie będę owijać w
bawełnę- pomimo bohaterskiej obrony ze strony wszystkich racjonalnych powodów-
ulegliśmy. Pieniądze zarobione z trudem w Wielkiej Brytanii zamieniły się w
bilet lotniczy, a potem partiami- w walutę tego najodleglejszego od Europy
kraju. Wycięliśmy ponad miesiąc z naszych życiorysów, z czasu pomiędzy pracą a
powrotem na studia. I wreszcie- uporaliśmy się z dziesięciokilogramowym
brzuchem i jego kopiącą zawartością- pakując je w samolot, wypożyczony samochód
i wożąc ze sobą po najpiękniejszym kraju pod słońcem. Piękna było w nim wiele- czynne wulkany otoczone
pustynnymi terenami, gejzery, wysokie wodospady, lodowce schodzące niemal do
poziomu morza, wysokie góry, skaliste i piaszczyste plaże, popularne wśród
turystów fiordy, a wszystko to otoczone charakterystycznym buszem, przez który
nie sposób przedostać się inaczej niż wytyczonymi ścieżkami ( być może dokonałby
tego doświadczony ogrodnik uzbrojony w ostre nożyce). Po powrocie, wbrew
spodziewanemu ustatkowaniu życiowemu, apetyty jeszcze się nam zaostrzyły.
Wakacje
przyniosły ze sobą kolejne podróże- tym razem już we trójkę. Polepszyliśmy
komfort jazdy zamieniając autostop na kilkuletniego Daewoo Tico, który dzielnie
towarzyszył nam w misji dotarcia do Skandynawii i Bałkanów. Korowód kolorowych
marzeń powoli znów wyruszył przed siebie, miejmy nadzieję, że nigdy nie
zatrzyma się, zataczając coraz szersze kręgi na tym pięknym świecie, gdzie przyszło
nam żyć.
Kasy nadal brak.
Perspektyw na horyzoncie też nie widać. Oszczędności na elitarne szkoły dla
synka, szans na kredyt mieszkaniowy, auta z klimatyzacją, rachunku
oszczędnościowego. I tak się żyje z dnia na dzień. Z mapą powieszoną na środku
pokoju. I chyba jednak w szczęściu.