Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

sobota, 15 lutego 2014

Włócz się włócz- rozmyślania pewnej prawie-trzydziestolatki

W tym roku stuknie mi trzydziestka:)
Myślę, że to najlepszy wiek w życiu. Wiek, w którym ma się pewną dojrzałość, która z kolei pozwala dokonywać mądrych wyborów.
Coś Wam napiszę w sekrecie...Wcale ale to wcale nie zmieniłam się od czasów,powiedzmy, dwudziestki. Nadal mam w głowie te same marzenia. Ciągle lubię te same rzeczy. Tyle, że mam nieodparte wrażenie, że wszystko, co najlepsze, wciąż przede mną:)
Pochłonęłam ostatnio dwie książki Kingi Choszcz ,,Prowadził nas los" o pięcioletniej podróży dookoła świata i  ,,Moja Afryka" o podróży na Czarny Kontynent. Teraz czytam ,,Gringo wśród dzikich plemion" Wojciecha Cejrowskiego. I cóż tu dużo pisać...to jest to! To jest to, co mi w sercu gra...
W przerwach czytam też ,,Przez świat" którą to książkę przywiózł mi z Polski mąż ( dostałam gratis, bo się w niej znalazły dwa moje opowiadania) i o bladym poranku odlatuję sobie na Machu Picchu w Peru (moje marzenia do spełnienia), a potem cały dzień upływa mi po prostu cudownie:)
Chce przeczytać raz jeszcze wszystkie książki Ryszarda Kapuścińskiego- uwielbiam!!!
A potem, początkiem lata, po prostu...ruszyć przed siebie...

Jakby tego było mało, znalazłam ostatnio zakurzony w komputerowych archiwach tekst, który pisałam z myślą o studenckiej gazecie, jakieś cztery lata temu. Wklejam go więc, aby nie przepadł na dobre, dodając tylko, że........nic się nie zmieniłam;P



Włócz się włócz, bo podróże to potęgi klucz

-o spełnianiu marzeń słów kilka



   Wszystkiemu winne są mapy, globusy, przewodniki czyhające na mnie w najmniej spodziewanych momentach. Atakują bez skrupułów. Gdy tylko rzucę nań wzrokiem, zaraz pojawia się w mojej głowię milion pytań –jak tam jest? Kto tam żyje? Czemu się można przyglądać z rozdziawioną buzią? I jedno, zasadnicze- Czemu nie można się rozdwoić i być tam i tutaj jednocześnie? Względnie tylko tam. Na dziwną przypadłość mą cierpię od lat dziecięcych, ponoć w spadku po pradziadku. Nigdyśmy się jednak nie spotkali, aby cokolwiek ulżyć swojej niedoli, pradziadek był więc na tym świecie najprawdopodobniej sam - ja mam na szczęście u boku męża, któremu na myśl ,,Marzenia” nie przychodzi do głowy nic ponad podróże.

     Żyjemy dzieląc przemijający czas na okresy ,,nicnierobienia” ( tu zaliczą się studia, praca, zakupy i reszta tak zwanej ,,prozy życia”) i chwile jeżdżenia. Podczas tych pierwszych zastanawiamy się niemal codziennie jak uczynić drugie przeważającymi w naszym życiu. Jak dotąd nic skutecznego nie wymyśliliśmy, toteż męczymy się nieustannie świadomi, iż czas ucieka , a miejsc, gdzie nas jeszcze nie było, nie ubywa….

    Jasne, z każdym rokiem jest ich mniej, ale zaraz pojawiają się następne, których dotychczas nikt z nas nie uwzględniał i nikła nadzieję o końcu naszej tułaczki szlag trafia…Więc się włóczymy, pomimo przeszkód. I zbieramy po drodze wspomnienia zamykając je szczelnie gdzieś w głębi serca, żeby były na wyciągnięcie ręki, kiedy trzeba będzie coś powiedzieć wnukom gramolącym się na kolana. Może ze wszystkich cząstek powstanie w końcu kompletny obraz nas samych i tego, do czego zostaliśmy przeznaczeni.

     Przeszkód na drodze do jeżdżenia nie trzeba długo szukać. Zapytajcie pierwszego z brzegu człowieka, jakiego spotkacie, czemu nie był w Honolulu. Jeśli się zdarzy, że był- czemu nie pojechał do Honk-Kongu. O ile tu również dotarł- zapytajcie o Dodomę. Albo Grenlandię, Kamczatkę, Saharę. Dane mu było być wszędzie? Musi być chyba jednym z najszczęśliwszych ludzi pod słońcem…( No, chyba, że pracuje jako stewardess/a).

    Co odpowie? Że nie ma pieniędzy. Albo czasu. Albo jednego i drugiego. (Może również, rzecz jasna, odpowiedzieć coś zupełnie innego, że ma chorobę lokomocyjną, nie lubi innych narodów i języków, że się urodził zbyt leniwy, lub że od czego w końcu ma tę telewizję(?!), albo, że w erze globalizmu niczym absolutnie nie różnimy się od innych części świata). Jeśli ktoś zapyta mnie- nie odetnę się od reszty. Mówi się, że czas to pieniądz- w moim wydaniu zasada ta zyskuje nowy sens- ja zwykle nie mam czasu, nie mając również pieniędzy. Dlaczego więc, o ironio (!), ciągle mi w głowie wojaże? Żeby mi chociaż los dal jakieś konkretne predyspozycje- gdzie tam….Martw się człowieku o wszystko. Nie masz ani specjalnych talentów, ani medialnej przebojowości, ani tatusia nieco bogatszego- a tu trzeba się przecież utrzymać, ba, trzeba jeszcze co nieco odłożyć.

    Za młodu, gdy tylko nadchodził czas złotego lata, ani mi w głowie było pracować na lepszą przyszłość ( czasem zamykającą się w laptopie czy stercie fajnych ciuchów) jak to czyniły rzesze odpowiedzialnej młodzieży. Mnie chciało się tylko włóczyć, gdziekolwiek bądź, byle nie we własnym mieście (skąd rodzice jednak usilnie zaganiali do pracy). Była taka jedna pokrewna dusza, z którą łapałyśmy Bogu ducha winnych kierowców, aby nas wozili po świecie, nie dostając w zamian nic oprócz wątpliwej przyjemności rozmowy. Spało się gdzie popadło, jadło to, co dało się kupić za zebrane do muzycznego kapelusza drobiazgi i jechało dalej, dopóki trwały upalne dni. Poznałyśmy spory kawałek Polski, czeską Pragę i Amsterdam. Wiele było przekleństw po drodze, nieprzespanych nocy, braku prysznica na horyzoncie, ale też ludzi, którzy na zawsze będą naszą cząstką, sytuacji, gdy dobroć spływała z nieba, miejsc, w których czuło się motylki w brzuchu pomimo braku ludzkiego obiektu do wzdychania.

     Gdy się taki pojawił, babskie podróże odeszły w zapomnienie. Trzeba było spoważnieć, rozleniwić się nieco, przyzwyczaić do wygód blokowego życia- wiadomo, każdy wiek ma swoje prawa. Ale marzenia nie odeszły. Zaatakowały oddziałem zmasowanym- z wielkim dowódcą na czele- marzeniem podróży do Nowej Zelandii. Nie będę owijać w bawełnę- pomimo bohaterskiej obrony ze strony wszystkich racjonalnych powodów- ulegliśmy. Pieniądze zarobione z trudem w Wielkiej Brytanii zamieniły się w bilet lotniczy, a potem partiami- w walutę tego najodleglejszego od Europy kraju. Wycięliśmy ponad miesiąc z naszych życiorysów, z czasu pomiędzy pracą a powrotem na studia. I wreszcie- uporaliśmy się z dziesięciokilogramowym brzuchem i jego kopiącą zawartością- pakując je w samolot, wypożyczony samochód i wożąc ze sobą po najpiękniejszym kraju pod słońcem. Piękna  było w nim wiele- czynne wulkany otoczone pustynnymi terenami, gejzery, wysokie wodospady, lodowce schodzące niemal do poziomu morza, wysokie góry, skaliste i piaszczyste plaże, popularne wśród turystów fiordy, a wszystko to otoczone charakterystycznym buszem, przez który nie sposób przedostać się inaczej niż wytyczonymi ścieżkami ( być może dokonałby tego doświadczony ogrodnik uzbrojony w ostre nożyce). Po powrocie, wbrew spodziewanemu ustatkowaniu życiowemu, apetyty jeszcze się nam zaostrzyły.

      Wakacje przyniosły ze sobą kolejne podróże- tym razem już we trójkę. Polepszyliśmy komfort jazdy zamieniając autostop na kilkuletniego Daewoo Tico, który dzielnie towarzyszył nam w misji dotarcia do Skandynawii i Bałkanów. Korowód kolorowych marzeń powoli znów wyruszył przed siebie, miejmy nadzieję, że nigdy nie zatrzyma się, zataczając coraz szersze kręgi na tym pięknym świecie, gdzie przyszło nam żyć.

      Kasy nadal brak. Perspektyw na horyzoncie też nie widać. Oszczędności na elitarne szkoły dla synka, szans na kredyt mieszkaniowy, auta z klimatyzacją, rachunku oszczędnościowego. I tak się żyje z dnia na dzień. Z mapą powieszoną na środku pokoju. I chyba jednak w szczęściu.  



   

 


wtorek, 11 lutego 2014

Co lubię w szwajcarskim życiu

Post dla równowagi, tę wszak zachować trzeba. A nawet warto przechylić się w życiu na stronę pozytywów, przynajmniej ja taką wędrówkę o pochyłym nachyleniu preferuję:)
Zwłaszcza, kiedy jest się emigrantką z własnego, nieprzymuszonego wyboru...
To, co absolutnie najbardziej UWIELBIAM w Szwajcarii, to góry. Dostarczają zajęć w każdą porę roku i niemal każdą pogodę.
Według portali turystycznych, w Valais, gdzie mieszkamy, można liczyć na 300 słonecznych dni w roku (!) Gdy spaceruję sobie po korytarzach w domu starości, który usytuowany jest ciut wyżej niż nasz dom, często zatrzymuję się i patrzę z zachwytem na piękno Alp wokół nas. Jeśli wiecie co oznacza ,,zapierać dech w piersiach" to tego właśnie doświadczam. I to niezmiennie od niemal trzech lat. Nie da się tego piękna opisać, sfotografować, ba, nawet wchłonąć:) Zimą czysta biel okrywająca szczyty, latem ciemne burze przewalające się nad głowami, o każdej porze roku purpurowe zachody słońca...


Góry dały nam wspaniałą możliwość aktywnego spędzania czasu. Najczęściej po prostu się po nich włóczymy i to niezależnie od pory roku. Wybieramy paluchem szlak na mapie, wstajemy rano i jedziemy...W zasadzie o górskich wędrówkach ciężko napisać coś konstruktywnego, bo ci co nie chodzą nie rozumieją w czym rzecz, a ci, co owszem, chodzą, to już to wszystko przeżyli i poczuli na własnej skórze...i zachęcać ich przecież nie trzeba.
Dla mnie w każdym razie to cudowne zaspokojenie potrzeby odetchnięcia od hałasu terenów zamieszkanych przez ludzi. Uwielbiam wprost  patrzeć na przyrodę w miejscach, gdzie trudno o przetrwanie. Lubię posiedzieć i popatrzeć wokoło, gdy jestem już na szczycie. Albo...poleżeć:)
Obok wędrówek odkryliśmy dzięki naszemu pobytowi w Szwajcarii...sanki. W tym roku cienko ze śniegiem i nasza ulubiona trasa jest niestety zamknięta, ale i tak wypuściliśmy się już na kilka innych zjazdów (ostatnio w sobotę)... Mogłabym nawet rzec, że nasze kompetencje z roku na rok się udoskonalają i nawet ja, jako osoba najbardziej ostrożna (jeszcze rok temu bywało, że zsiadałam z sanek i ciągnęłam je za sobą drogą okrężną, omijającą trasę), jeżdżę już całkiem szybko i wprawnie. Poza tym ten kraj to raj dla narciarzy! I jak się okazuję i w tej dziedzinie sportu jest miejsce na naukę około 30-stki. Mariusz jeździ na snowboardzie zaledwie od roku, ale za to jak! A ja tej zimy przełamałam się wreszcie i wsiadłam na narty:) Nasza latorośl próbowała na jednym i drugim:)

Nie dalej jak dziś rano usłyszałam, że Polacy emigrujący do Anglii zaskoczeni byli uprzejmością tamtejszych mieszkańców. Z mojego punktu widzenia (mieszkałam trochę w Anglii i w Szkocji) Szwajcarzy są uprzejmi jeszcze bardziej:) To znaczy uprzejmi w urzędach, na poczcie, przez telefon. Nie prezentują swą postawą potocznie u nas (czyt. w Polsce) okazywanego poczucia wyższości. Policjant także będzie miły (do czasu!), szefowa w pracy i pani nauczycielka też ( i to wszystko również do czasu, o czym osobiście się już przekonałam).
Tak czy siak Szwajcarzy cenią sobie dobrą kuchnię, dobre spotkania, dobrą zabawę...Planują to wszystko wściekle na długo przed terminem, ale trzeba im przyznać, że imprezują sporo w tzw. lokalnym gronie ( klubie motorowców, wsi, gminie, ulicy, tego samego rocznika urodzin itp). Nie robiąc przy tym, jakże znanego z zakrapianych spotkań w naszej ojczyźnie, bydła.
Bo piją też sporo. Wina z tutejszych okolic.
To, dzięki czemu w Szwajcarii żyje się dobrze przeciętnemu obywatelowi, to w miarę sprawiedliwy podział dóbr. Pensja dyrektora nie będzie więc pięć dziesięciokrotnością zarobku sprzątaczki w tej samej firmie. A pracodawca nie będzie niemiłosiernie wykorzystywał swego pracownika ( że tak nawiążę do sceny z Polski: chłopak mojej siostry w pracy- coś nawaliło i dostawca spóźnił się dwie godziny z materiałem, więc chłopakom szef uciął potem z pensji ten dwie godziny...jak również koszty kupna farelki agregatu prądotwórczego i energii przezeń zużytej, o ile dobrze to wszystko zrozumiałam). Pod tym względem Szwajcaria mogłaby świecić przykładem dla innych krajów ( a kto wie czy mnie już nie oślepiła, tak że nawet dostrzegam czarnej strony mocy).
To właściwie dość zastanawiające, że taki mikroskopijny górzysty kraj potrafi ekonomicznie mocno trzymać się na nogach i zapewnić swoim obywatelom świetne wypłaty ( począwszy od tych najniższych). Polska ma w sobie z pewnością większy potencjał niż Szwajcaria, ale dlaczego nie wpływa on nijak na życie przeciętnego Kowalskiego, tego nie wiem (jak ktoś wie na pewno to proszę mnie uświadomić).
Do pozytywów można więc zaliczyć wysoki poziom życia, osiągalny dla osób o najniższych dochodach (oczywiście to wszystko w porównaniu do Polski), tzw spokój o przyszłość, umowy na czas nieokreślony, bezpłatne szkolnictwo (wow, już od 4. roku życia!), mnóstwo atrakcji w pakiecie pt ,,czas wolny" zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych, aktywny styl życia promowany przez rzesze tutejszych obywateli (emeryci w trakcie joggingu lub na wysokich przełęczach na rowerze to widok dość powszechny).

Tyle, że do mnie te ,,pozytywy" nie przemawiają. Co nie znaczy, że do innych też nie:)

Obok tego wszystkiego jest bezcenna możliwość poznania języka i liźnięcia kultury. To będzie dla mnie cenne w każdym kraju, w którym jeszcze się znajdę. Żadna szkoła w Polsce nie oferuje tak intensywnego kursu językowego, jaki jest wliczony gratis  w cenę życia na emigracji. Bo to język żywy, pełen skrótów i żargonu i non stop podlegający procesowi ewolucji. Moja siostra z Paryża, gdy tu do nas zawitała, była oczarowana jakże inaczej od Francuzów wysławiają się Szwajcarzy. ( jest miłośniczką badania tego języka, stąd to oczarowanie). Ale przecież...myśmy wszyscy powinni się właśnie tak oczarowywać, zamiast załamywać ( przyznam szczerze, że jeden raz znalazłam się na granicy tych dwóch przeciwnych uczuć, a było to wtedy, gdy wydawało mi się, że potrafię mówić po angielsku, a znalazłam się w Szkocji, ci co tam byli wiedzą o czym mówię). A teraz sobie myślę...że to była wspaniała okazja, żeby zacząć mówić po angielsku na szkocki sposób. W przyszłości chciałabym pobyć dłużej w kraju, gdzie mówi się po hiszpańsku, dokładnie z tego samego powodu. Cóż, ponoć najtrudniej nauczyć się pierwszych dwóch języków, a potem już idzie coraz lepiej (miejmy nadzieję:)

Na zakończenie przychodzi mi na myśl tylko jedno: aby się przekonać, czy warto czy też nie spróbować życia w Szwajcarii trzeba tu po prostu przyjechać i go...spróbować. Odkrywcze, prawda?:P Są tu tacy, co ten kraj uwielbiają, są tez i tacy, co by ciut w nim zmienili, a także i ci, którzy raczej go nie lubią.

Z punktu widzenia emigranta jeszcze ciężej, bo gdzieś tam przecież została ojczyzna, swojskie strony, w których dorastaliśmy i nawet gdy się odetnie drastycznie tę wiążącą pępowinę, to nie wierzę, aby coś tam jednak w sercu nie zostało. I wołało...

...Chociażby na parę dni w ciągu roku:)

poniedziałek, 3 lutego 2014

Co mi nie gra w Szwajcarii

No to dziś będzie subiektywnie.
O tym, dlaczego nie mogę zostać w Szwajcarii do końca życia;P
Właściwie to nie lubię poruszać tego tematu, bo ile razy próbuję, moi znajomi wywalają kontrargumenty z rękawa i wychodzi jak byk, że ten kraj to raj do życia....
Że jego wspaniałe funkcjonowanie okupione jest pewnymi wyrzeczeniami, a tym należy się podporządkować, aby lepiej się żyło. Kółko się zamyka. Bez wyjścia. Bez możliwości małego bunciku. Bez tlenu dla myślących inaczej...

Szwajcaria to kraj emigrantów. W roku 2010 stanowili oni 23% populacji. Tymczasem wychodząc na ulicę mojej małej wioski, widzę przy drodze wielki billboard z napisem:

,,Nadmiar szkodzi Szwajcarii- zatrzymać masową imigrację"
 Tu i ówdzie wisi też coś takiego:


Być może to tylko ,show" jednej z partii (nie wszystkie są za..), ale przechodząc obok plakatu, i będąc jednocześnie imigrantką, czuję się nieco...nieswojo...
W jednym z artykułów przeczytałam, że to  nikt inny jak imigranci winni są nadmiernemu zagospodarowaniu przestrzeni, wzrostowi cen mieszkań, zakorkowanym ulicom i środkom transportu, bezrobociu ( które w grudniu 2013 roku osiągnęło zawrotne 3,5%).

Jakiś czas temu w telewizji leciał reportaż. Nie widziałam osobiście (nie mam telewizora z wyboru), ale koleżanka streściła mi, że sytuacja opisywała dyskryminację na rynku pracy. Było sobie trzech gości: Szwajcar, o szwajcarskim nazwisku, Szwajcar, o innych korzeniach (urodzony tu, obywatelstwo tutejsze, rodzice z innej części świata), i nie-Szwajcar. Postulowali na jakieś wyższe stanowisko- wszyscy skończyli te same kierunki studiów (z czego tylko trzeci- za granicą), mieli to samo doświadczenie, kompetencje...
Dyrekcja skontaktowała się jedynie z pierwszym, od razu odsyłając odpowiedzi odmowne dwóm pozostałym...

Z mojego dialogu z szefową:
- Odkąd mój syn chodzi do szkoły, nie mogę dostać wolnego dla niego, pomimo, że ma niecałe 5 lat i właściwie tylko się tam bawią.
-No wiesz, Natalia, u nas tak jest i trzeba się dostosować, a jak ci się nie podoba, to wracaj do Polski...

W ,,winiarnii" za rogiem, rozmowa z jednym podstarzałym tutejszym facetem;
-No, proszę jacy my jesteśmy otwarci. Przyjechaliście z Polski i pracę dobrą macie, dziecko w szkole, żyjecie jak u siebie...
-Owszem, pracę mamy, ale to nie łatwa praca. Nie każdy chciałby ją wykonywać. Zajmowanie się starszymi bywa ciężkim zajęciem.
- Ach, w takim razie możecie zawsze wrócić skąd przyjechaliście...
Bez ogródek odsyłają mnie do domu:)
Wczoraj jedna z babć:
- Natalia, popchaj proszę moją koleżankę na wózku, żebyśmy mogły zagrać w karty... Bo wiesz, jak nie, to cię do Polski wyślemy (pół żartem-pół serio)
-Lizette, co tam do Polski mnie będziesz wysyłać. Wyślij od razu do Ameryki Południowej. Przynajmniej będziesz mieć pewność, że nie wrócę:)

W kantonie Valais, gdzie mieszkamy, ognisko uprzedzeń skupia się wokół jednej grupy emigrantów:wokół Portugalczyków.
A mnie po cichu marzy się społeczeństwo, gdzie to, skąd jesteś nie gra aż tak zasadniczej roli. Być może jest ono zwykłą utopią, choć słyszałam, że gdzieś tam, za Oceanem, możesz zostawić cisnący kostium  pochodzenia i zaprzyjaźniać się z ludźmi nie pytając o nie w pierwszej kolejności:)
Tymczasem w mojej pracy, wśród ludzi z całego świata, trzymam bliższe relacje jedynie z obcokrajowcami, od większości Szwajcarów dzieli mnie jakiś mur nie do pokonania. Nie do opisania, więc skończę w tym momencie...

Wyższe wykształcenie jest w Szwajcarii niezwykle cenione. Dyplomy z innych krajów UE są tu uznawane. A jednak, gdy zaczęłam starania o uznanie własnego, skończyło się na pisemnym potwierdzeniu, że owszem, mam tytuł magistra równoważny tutejszemu...i na tym zakończyło.

Wysłałam już wiele podań, wiele pięknych listów motywacyjnych, z dołączonym tłumaczeniem całego przebiegu studiów w Polsce i owym szwajcarskim papierkiem...wszystkie odpowiedzi, które znalazłam w pocztowej skrzynce były jednak odmowne. Nie zaproszono mnie ani na jedną rozmowę kwalifikacyjną, więc trzeci już rok pracuję jako opiekunka osób starszych...

Zastanawiałam się nad kontynuacją studiów tutaj, lub  nad przekwalifikowaniem się, ale czuję, że teraz nie na to czas. Powoli uświadamiam sobie, że należę do grona osób lubiących być w ruchu... I tenże ruch opisujących. Co z tego wyjdzie dalej, zobaczymy:)

W mojej pracy spędzam niemało czasu, kosztem świąt i weekendów. W czasie letnich wakacji nie mogę wziąć więcej niż dwa tygodnie urlopu z hakiem, co zwyczajnie nie wystarcza, aby choć ,,liznąć" nowe, dalekie kraje.

Perspektywa zmiany zawodu jest nieco zamazana, choć nie niemożliwa, lecz póki co ją sobie odpuszczam.

Jak widać jest to mój bardzo osobisty powód opuszczenia Szwajcarii...

Poza tym jest szkoła. Szkoła, z której tak ciężko Maksiowi urwać się choć na chwilkę. Dyrektor już mi zastrzegł (przy okazji około 2 tygodni wolnego, na które się zgodził w 2012 roku), że o dodatkowym wyjeździe mogę tylko pomarzyć. Nie i koniec. Bo były nadużycia ze strony obcokrajowców (jakże by inaczej). Znajome mamy nie widzą w jego postawie nic dziwnego. Wszak najlepiej już od najmłodszych lat (szkołę zaczynają, co prawda nieobowiązkowo, już czterolatki) wdrażać się w system posłuszeństwa. Łapać o co chodzi w pojęciu ,,obowiązkowość".

Dzieci, które skończą podstawówkę, powinny też już w zasadzie wiedzieć czym będą się parać w przyszłości. Spora ich liczba wybiera system nauki zawodu, który zaczyna się stażem, szukaniem placówki, gdzie będą pracować uczęszczając jednocześnie na zajęcia i w końcu podjęciem nauki. Do szkoły idą wtedy dwa razy w tygodniu, resztę czasu pracują.

W moim zakładzie pracy jest kilku takich pracujących uczniów. Zaczynali stażem w wieku około 15 lat, szkołę kończą mając lat 19,20. Przez trzy lata pracują trzy, cztery dni w tygodniu, przysługuje im bodajże 6 tygodni wakacji na rok, dwa dni idą na zajęcia, które ściśle dotyczą przedmiotów związanych z zawodem (np. u nas jest to asystent opieki i zdrowia publicznego). Inne dziedziny wiedzy czekają na swą kolej, o ile tylko młodym będzie się chciało siąść nad nimi i uczyć się samemu. W czasie, gdy ich mózgi są najbardziej chłonne, spędzają całe dnie na powtarzalnej pracy (wiem, co mówię, wszak sama pracuję tam już trzy lata!), popołudnia na sjestach, wieczory na nauce, lub na imprezach, za które potem słoną płacą pracując wycieńczeni do granic możliwości. No i zarabiają grosze! Dobrze, że choć obiady mają gratis...

Jednakże tutejsze mamy wydają się zadowolone, gdy ich pociechy wybierają szkoły zawodowe. Gospodarka nie doświadcza załamań, fach w ręku to duży atut, raz zdawszy egzamin zawodowy, człowiek może być nieomal pewien, że znajdując pracę, dotrwa w niej do emerytury.

Do collegu, czyli czegoś w stylu liceum, idą jedynie najzdolniejsi. Słyszałam niestety, że trzeba staczać bitwy, jeśli twoje dziecko i ty sam jesteście z zagranicy. Owszem, nie mam na to dowodów, bo wszystkie znajome twierdzą, że jeśli masz w domu zdolniachę z dobrymi stopniami, to nauczyciel nie ma tu nic do gadania i bez problemu może on kontynuować ścieżkę świetlanej kariery. Bez uprzedzeń ze względu na pochodzenie.

No i jeszcze system zdrowotny, na temat którego wyrażać się mogę jedynie z punktu widzenia zwykłego zjadacza chleba. Próbowałam podpytywać kolegów i koleżanki z pracy co o tym sądzą, lecz dla nich najwyraźniej jest dobrze, jak jest. Ba, wręcz najlepiej. Każdy mieszkający tu jest zobowiązany opłacać prywatne ubezpieczenie, w minimalnej wysokości ok 150 CHF za osobę dorosłą, przy tzw. franczyzie maksymalnej wynoszącej 2500 CHF. w praktyce oznacza to, że płacąc rocznie ok. 1800 CHF mojemu ubezpieczycielowi, idę do lekarza i cenę za wizyty nie przekraczającą 2500CHF w ciągu roku, płacę z własnej kieszeni. Dopiero po osiągnięciu tej sumy,  ubezpieczyciel łoży za mnie ( i tak pozostaje mi zapłacić 10% wartości, poza tym w cenę ubezpieczenia podstawowego nie wlicza się zupełnie opieka dentystyczna, no chyba, że wykupię dodatkową polisę).

W praktyce zjadacza chleba, do lekarza nie chodzę więc w ogóle, ponieważ...żal mi na to kasy. Zważywszy, że wizyta kosztuje lekko 100CHF, a z udzieloną pomocą różnie bywa. Mój mąż był tu u lekarza, który pomacał go, powiedział, że przejdzie, zapisał środki przeciwbólowe i za to skasował owe 100 CHF, potem pojechaliśmy do Polski i odtąd tam kontynuuje on leczenie. Owszem, prywatne, ale reakcja lekarki i zalecone przez nią badania, były dużo bardziej kompetentne.

W Szwajcarii istnieje tez problem z dostaniem się do lekarza pierwszego kontaktu, a w szpitalu, na pogotowiu, pewnego dnia, gdy mój syn nie mógł stanąć na nogę, spędziliśmy ładnych sześć godzin w oczekiwaniu na prześwietlenie...

Ponoć mało kto chodzi tu do dentysty, bo za drogo.

Owszem, mają tu również najlepsze kliniki pod słońcem, nie ma też mowy o traktowaniu pacjentów z góry, ale jak dla mnie najlepszym rozwiązaniem pozostaje nie chorować i tego póki co się trzymam:) ( o ile może to zależeć tylko i wyłącznie ode mnie).

W kwestii ubezpieczeń szerzej pojętych jest tutaj wielkie halo. Koleżanki wytrzeszczają oczy ze zdumienia, że nie ubezpieczyłam się jeszcze od odpowiedzialności cywilnej, od wypadków w górach, od nieszczęść, jakie mogą zdarzyć się w domu.. Dawniej istniało tu tez osobne ubezpieczenie od jazdy rowerem...

Ubezpieczeni z każdej strony, żyją więc planując swoją przyszłość od A do Z. Nie można nie pracować, bo nie dostanie się emerytury. Ta wszak i tak nie wystarczy, więc trzeba założyć ubezpieczenie na stare lata.
A gdy się zamarzy o własnym domu, bez kredytu jest on właściwie nieosiągalny (ceny są tu naprawdę horrendalne). Więc się go spłaca zazwyczaj dłużej niż trwa twoje ...życie. I takie są fakty.

Napisałam ten post z niemałą trudnością, bo ja tak mam, że nie lubię wpadać w tragiczno- narzekający ton i biadolić bez końca. Właściwie to, co postrzegam jako minus dla innych może być dużym plusem- ustabilizowanie, pewna przyszłość, ochrona własnych interesów...

Szwajcaria nie jest natomiast krajem skrojonym na miarę dla mnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że mam egoistyczne wymagania, aby to otoczenie dopasowywało się do mych wymagań i podstawiało mi pod nos najlepsze kąski, jakich można tylko oczekiwać:) Nie.
Ja po prostu postanowiłam poszukać gdzie indziej. Albo inaczej:zrobić sobie przerwę w poszukiwaniach ustatkowanego życia.
Czując jednak niedosyt, jakąś lekką niesprawiedliwość, że tak tu wyjechałam z argumentami ,,przeciw" życiu w Szwajcarii, następnym razem obiecuję napisać o plusach tutejszej egzystencji:)