Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 24 września 2012

Weekendzik

Dziś za oknem słota, która ma potrwać cały tydzień, ale za to jaki fantastyczny był miniony weekend! Mieliśmy go w całości dla siebie, w planach noc w górskiej chatce, no i szóstą rocznicę ślubu w niedzielę, która znów nadeszła nie wiadomo kiedy...Różne plany imprezowe snułam sobie wcześniej, wygrał jednak ten zakładający pobyt na łonie natury. Tymczasem sobotni poranek bynajmniej nie zachęcał do wyściubiania nosów za drzwi. Zwlekliśmy się z łóżek późnym rankiem, po czym pojechaliśmy do szefa od winogron, który obiecał mi pracę dla szwagra, a potem zapadł się pod ziemię, nie odpowiadając na maila i telefony. Pisałam już kiedyś, że nie lubię sytuacji, w których trzeba coś wziąć w swoje ręce i doprowadzić sprawę do końca, narażając przy tym na szwank jakość dotychczasowych relacji. W Szwajcarii tak się nie robi. Nie jeździ się do ludzi bez uprzedzenia. Nie dzwoni się namolni po kilkanaście razy dziennie. Z drugiej strony musieliśmy wiedzieć na czym stoimy, toteż pojechaliśmy.
Szef otworzył i był mocno zdziwiony. Zaczął się tłumaczyć, że nie wiem do końca jak będzie z tą pracą, że nie może mi zapewnić trzech tygodni jak przedtem, a jedynie tydzień.... Powiedziałam mu, że mógł mi to powiedzieć. Bez ogródek. Stwierdził, że się obawiał mojego obrażenia się;) Dziwny gość, nieprawdaż?
W końcu podpisał papiery i umówiliśmy się, że szwagier może przyjechać do pracy. Potem posiedzieliśmy u niego gadając o pierdołach ( Mariusz na końcu powiedział mi na ucho:, Dobra, kończmy już tę farsę i spadajmy stąd"), potem zaproponował mi świetlaną karierę agentki pośredniczącej w pracy ( jasne, od razu kupię sobie rewolwer i będę terrorem zmuszała szwajcarskich pracodawców do przyjmowania Polaków), a potem zmyliśmy się z deszczem na zakupy...
Po południu wyszło słońce. Wraz ze znajomymi , którzy mają syna ośmiolatka wyszliśmy w góry. Na miejsce dotarliśmy ok 19, zachwyceni faktem, że oprócz nas nikt nie postanowił tej nocy spać w darmowej chatce. Dzieci bawiły się w budowanie garaży i baz z drewna a myśmy siedzieli i  gadali do północy. Noc była przepiękna, a poranek po prostu upalny. O dziewiątej rano mogliśmy już paradować w podkoszulkach... Tak bardzo brakowało  mi górskiej ciszy i kontaktu z naturą... Napaliliśmy się wszyscy na poszukiwania innych schronisk lub na spanie pod namiotem następnym razem. Było po prostu przepięknie!
Do domu zeszliśmy wczesnym popołudniem, zjedliśmy pyszne serowe fondue a potem kolega pokazał nam drogę do ciepłych źródeł w dzikich jaskiniach... Końcem września wskoczyliśmy więc w stroje kąpielowe i chlup do wody. To miejsce jest super romantyczne; w jaskiniach nie widać prawie nic tu i ówdzie palą się świeczki, jest bardzo płytko, a jeśli ma się dobrą latarkę można nurkować i przepływać do kolejnych okrągłych grot pozostało nam na następny raz, bo latarki właśnie nie mieliśmy, a bez niej było trochę strasznie:)
Także piękny weekend za nami... Jutro zjeżdża do nas rodzinka: mama i brat Mariusza i, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, nastawiam się na super spędzone razem chwile:) A Maksiu nie będzie musiał zrywać się na nogi wraz z pierwszymi kogutami przez kilka ładnych tygodni. Żyć nie umierać:)

czwartek, 20 września 2012

Różne różności

Dziwny tydzień za mną....
Po pierwsze zrobiło się jesiennie. Zdecydowanie za szybko... W środę dwunastego września:) Kiedy byłam w Polsce tato dał mi dmuchany basen dla Maksia który jednak ostatecznie nie zmieścił się do bagażu, i został oczekując przywiezienia następnym razem. Wyjeżdżając byłam pewna, że spokojnie bym go jeszcze poużywała tego roku, ale jednak nie...Lato przepadło bezpowrotnie. Schodząc wczoraj i przedwczoraj pieszo do Sion, widziałam osuszony już odkryty basen, w którym pływaliśmy latem...Na ulicach coraz więcej liści. I coraz częściej mgła nad głowami... A u nas mgła zawsze przynosi śnieg w górach.
W środę lało cały dzień. Mariusz nie wziął niczego ciepłego, a pracowali na zewnątrz, w związku z czym rozchorował się na noc. Miał już prawie czterdzieści stopni gorączki, a wszystko w wiosce było pozamykane na cztery spusty ( ja przy tym wciąż bez prawa jazdy, odkąd mi zwędzili torebkę w kwietniu;). Co najlepsze, w domu nie mamy w ogóle lekarstw. Zrobiliśmy jakiś mały zapasik ostatnim razem w Polsce ( styczeń!), ale jak się okazało ten się już wyczerpał. O dziesiątej wieczorem zapukałam więc do sąsiadów ( jak to dobrze że nawet w tak nowoczesnym państwie można na nich liczyć!)
Nazajutrz szykował mi się wyjazd firmowy nad jezioro Genewskie. Miał być rejs statkiem i obiad w restauracji, ale widząc męża w opłakanym stanie zostałam w domu i zrobiłam kurs po owoce i lekarstwa:)
Po drugie pracowałam dwa weekendy pod rząd, czego nie znoszę. Wyskoczyliśmy w niedzielę do znajomych a potem musiałam wracać do pracy na 17.30...Coraz bardziej uwiera mnie ten system zmian, pociętych w ciągu dnia... Niby można odpocząć i ogarnąć dom ( a także kurs językowy i blogi;) ale ta konieczność powrotu po południu w ryzy zdyscyplinowanych pracowników...( bo dyscyplina, nawiasem mówiąc, to w Szwajcarii rzecz święta).
Jak już jesteśmy przy pracy, w poniedziałek wszyscy troje ZASPALIŚMY(!)
Wysiadła komórka i zwlekliśmy się z łóżka o siódmej zero osiem ( zaczynam o siódmej). Dwanaście minut później byłam już na miejscu, Maks w przedszkolu, a Mariusz w drodze do firmy...Niezły wynik...Tyle, że po drodze nakrzyczałam się i napsioczyłam jak głupia...Takie stresowe sytuacje to zdecydowanie mój słaby punkt. Nie mogłam dojść dlaczego pod presją czasu totalnie wysiada mi mechanizm samokontroli. Do dziś nie wiem. Kilka chwil później  bezpieczna, bo niezauważona przez szefową, czułam się po prostu łyso...
We wtorek miałam za to wolne. Opadły mgły i wyszło słońce zezwalając nam na krótkie rękawy i nogawki. Poszliśmy na szkolne boisko, z rowerem pod pachą. Założyłam sobie plan pt: ,,Maksiu potrafi jeździć" i udało mi się (nam, przepraszam) zrealizować bardzo szybciutko. Najpierw trzymałam kierownicę i siodełko, potem tylko to drugie, później koszulkę Maksa, a potem biegłam za nim krok w krok. Jego mina gdy zobaczył, że niczego już nie trzymam0 BEZCENNA! Miał w oczach czystą radość! Potem usiadłam sobie na ławeczce, a on bez końca robił okrążenia po boisku. I to z jaką szybkością! Potem malowaliśmy kredą po naszym betonowym tarasie, a wieczorem poszliśmy zaprezentować nową umiejętność tacie...Rodzice wsiedli w rolki, a syn na rower, po raz pierwszy udało nam się obrócić w czyn przekładaną od X czasu rodzinną rekreację sportową. No, szkoda tylko, że już tak blisko jesień:)
Wczoraj znów wolne. Zeszliśmy pieszo do miasta, zrywając po  drodze całkiem już słodkie winogrona. Na dole zgarnął nas Mariusz i pojechaliśmy na mecz w polskim gronie, gdzie mój mąż pokopał trochę w piłkę czego nie robił chyba od trzech lat....
Kolejny weekend wolny!!!! Strzeżcie się Alpy, nadchodzę!
A potem...Początkiem listopada....Dwa tygodnie wakacji!!!!( z hakiem)
I kolejna podróż, jak i gdzie, to zależy do połączeń samolotowych. Z taką perpektywą nie starszna mi nawet najbardziej ponura jesień:)

poniedziałek, 10 września 2012

Mój nie taki mały Maks

Od dwudziestego sierpnia Maksymilian chodzi do szkoły.
Jest w pierwszej klasie oddziału przedszkolnego, potem czeka go jeszcze druga, a za nią - nooo tak- podstawówka.
W klasie jest może szesnaścioro dzieci. Budynek szkoły znajduje się raptem pięć minut drogi pieszo od naszego domu, ale idziemy do niej wzdłuż bardzo ruchliwej ulicy ( to duży mankament tych górskich wiosek, gdzie ciasno okalają drogę, a ludzie nie przeżyją bez kilku samochodów dla jednego gospodarstwa).
Skończyły się więc beztroskie czasy. System dosięgnął i nas. Cztery dni w tygodniu na dwie godziny dziennie- to nie tak dużo, ale gdy jest szkoła, o wypadzie na basen czy karmieniu kaczek, mogę raczej zapomnieć...
Maksymilian nie lubi szkoły. Choćbym nie wiem jak kolorowała jej przeznaczenie, nie lubi i już. Wyraża się jasno- chciałby chodzić do szkoły, gdzie uczą po polsku. Kuleje z językiem, więc rozumiem go doskonale... W jego wieku nie ma się jeszcze ambicji, żeby znać wszystkie języki świata. On przede wszystkim chce sam zostać zrozumiany...
Daję mu więc prawo nie lubienia szkoły. Wychodzimy z domu ociągając się, jeszcze przed wejściem ,,na lekcję" pyta mnie dziesięć razy, czy po niego przyjdę, i czy będzie to trwało tylko chwilkę...
Wszyscy wkoło powtarzają mi: ,,Zobaczysz, dobrze będzie. Dzieci uczą się szybko. Będzie mówił lepiej niż ty..."itp. I wiem to. A mimo wszystko widzę, jak wiele stresu go to kosztuje....
Nasza droga do szkoły wygląda natomiast tak:
Obowiązkowy wodopój



I dumny uczeń pozuje, żeby pokazać babci, jak już wyrósł...Szkoła to ten duży różowy budynek w tle
Ach...I najważniejsze! Wraz z obowiązkiem szkolnym nasz syn nie może pozwolić sobie odtąd na żadne wagary. Żeby wyjechać z nim do Polski, musiałam słać pismo do dyrektora kilku oddziałów szkolnych, a ten uroczyście odpowiedział mi (pisemnie, z pieczątką!), że się zgadza, lecz po raz ostatni.... W tym roku mam jeszcze wciąż dwa tygodnie urlopu, Maks ma wolne końcem października, lecz szefowa nie zgodziła się na ten termin... No i zonk. Wygląda na to, że Mariusz z Maksiem wyjadą sobie gdzieś razem (męska podróż życia;), a ja sama - w innym terminie....
Ktoś chętny na babskie wakacje pod palemką, z dala od mężów i dzieci???:)

czwartek, 6 września 2012

Wieczory i poranki

Dwa miesiące temu  koleżanka bawiąca u nas w Szwajcarii zamawiała przez internet bilet do Polski. Wydrukowaliśmy papiereczek na potwierdzenie zakupu, a tam jako cel podróży widniało: ,,Kraków. Dworzec Główny. Ulica Bosacka.Płyta Górna." Rozpływałam się nad tymi literkami. Roztaczałam wizję powrotu do Krakowa, przyspieszonego bicia serca, ogarniania wzrokiem wszystkich znajomych miejsc, budek z obwarzankami, trzeszczących tramwajów, ludzi, którzy spieszą się do pracy, bezdomnych włóczęgów, autobusu numer sto trzydzieści na Azory, którym jeździłam przez pięć lat. Szmat czasu! Jak można nie związać się z miastem, oddychając jego powietrzem ( vel.spalinami) przez pięć lat(?!)
Tak myślałam środkiem lata, a potem-rach ciach- kupiłam bilet w poniedziałek, we wtorek rano wyruszyłam w drogę, a w środę o ósmej byłam już w Krakowie. Widoki ściskały za serce. Przejeżdżaliśmy Opolską, a tam proszę-estakada, z którą bawili się dość spory szmat czasu, gdzie się stało w  korkach po kilkadziesiąt minut, już gotowa! Pamiętam, że jechałam tamtędy po obronie pracy magisterskiej, w eleganckich ciuszkach, spokojna i szczęśliwa, że już po wszystkim ( a tak naprawdę wszystko się przecież dopiero zaczynało, no nie?) . Za estakadą osiedle nowych bloków, gdzie mieszkaliśmy przez półtora roku, wiecznie pachnące cementem, na którym pełno było tyle co założonych rodzin z małymi dziećmi, a gdzie się nudziłam jak mops siedząc w gorącu poddasza z oknami dachowymi. Kilka bloków dalej mieszkanie moich dziadków, w pokolorowanym komunistycznym bloku, z kwadratami żywopłotów na zewnątrz. Tu mieszkałam trzy lata, tu spędziłam najfajniejsze studenckie czasy, gdy się nie ma rodzinki na głowie, ma się setkę znajomych, milion zajęć, gorące pasje i brak potrzeby, aby to wszystko odespać... Teraz z perspektywy autobusowej szyby mogłam obserwować to wszystko, park, wieżowce, zsypy śmieci otoczone chmarą gołębi;przetaczały się szybko przed oczami. Kraków. Tak bardzo za nim tęskniłam, ale na miejscu nie byłam w stanie wchłonąć wszystkiego naraz, więc postanowiłam sobie tylko nie wczuwać się za bardzo w polskie klimaty, żeby potem nie wpaść w deprechę ( to była środa, a w niedzielę miałam autobus powrotny).
Dworzec przy Bosackiej. Ósma rano. Mocno sfatygowani dotarliśmy na przystanek sto trzydziestki. Kantor w Galerii Kraków był jeszcze zamknięty, więc pojechaliśmy na gapę. Wysiedliśmy też nieco wcześniej, pod wiaduktem na Azorach, a stamtąd ciągnęliśmy z buta. Był piękny, słoneczny poranek. Tę samą drogą szłam kiedyś pieszo z jakiegoś Wielkiego Wydarzenia na Błoniach, z randek na kolejowym przystanku z Mariuszem, ze świetnie wyposażonych krakowskich bibliotek... Przyszliśmy do dziadków, a tam wciąż tak samo spokojnie i stabilnie. Telewizor ogłuszający nowinkami ze świata, kawa- zalejawka i dwudaniowy obiad z kotletem i ziemniaczkami. Potem wyszliśmy na spacer, ja-aby nie zasnąć, mały- aby zgubić nieco balastu energetycznego. Plac zabaw przy Opolskiej, na połaciach rozległej miejskiej zieleni, miał multum drabinek do zaoferowania. Maks przemierzał najtrudniejsze z nich, a ja rozpamiętywałam czasy, gdy ledwo co chodził i musiałam mu pomagać wspinać się na maleńkie schodki prowadzące do maleńkiej zjeżdżalni, które teraz zupełnie go nie interesowały. Mój dziadek, który poszedł z nami ( nawiasem mówiąc to on nauczył mnie czytać, pisać, pływać, i wszczepił we mnie zamiłowanie do chodzenia jako takiego), nie pamiętał drogi na plac zabaw. Często gubi się teraz w mieście, które znał jak własną kieszeń. Nie chcę sobie wyobrażać dnia, w którym zgubi się na dobre.
Popołudniu pojechaliśmy do Sącza. W moim rodzinnym mieście było dużo cieplej. Tata wyjechał po nas na dworzec, od tamtego momentu przywitaniom i uściskom nie było końca. W domu czekała mama, Daria z mężem i dwulatkiem z Paryża, Kamila, Zuzia, Antek i Lilka...Kuzynka Justyna ze swoim roczniakiem...Ciotka, wujek i babcia Mila, mieszkający w sąsiednim domu... I jeszcze kuzyni z Lwowskiej, a także okoliczne dzieciaki, które nie wiadomo kiedy przerosły mnie o głowę:)
O zmierzchu usiadłyśmy przy stole na tarasie, i przy butelce wina Pinot Noir ( szwajcarski akcent) rozmawiałyśmy do drugiej w nocy.
Nazajutrz wsiadłam na rower i pojechałam ,,załatwiać sprawy". Był piękny słoneczny dzień. Na Jagiellońskiej grała cygańska orkiestra, a ja jechałam czując wiatr we włosach. To uliczne jeżdżenie zawsze miało dla mnie posmak prawdziwej wolności, smakowało tak samo  jak dwa late temu, gdy wywalili mnie z pracy, a ja mimo to zamiast załamania nerwowego, przeżywałam właśnie narodzenie do wolności. Nikt i nic nie trzymało mnie już na miejscu. Mogłam zrobić to, czego dusza zapragnie...I wybrałam emigrację...
Popołudniu poszłam do dentystki, a stamtąd pod drzwi w bloku mojej przyjaciółki. Zadzwoniłam, zeszła na dół i umówiłyśmy się na wieczór. Maksiu w tym czasie został porwany do Rytra przez babcię i ciocię, więc wieczór był tylko nasz;) Kupiłyśmy po piwie w Żabce i poszłyśmy nad Dunajec. Rozmawiałyśmy, siedząc na ławce, a potem z racji policji krążącej jak sępy nad potencjalnymi ofiarami mandatu za picie w miejscu publicznym, zmyłyśmy się pod parasolki do Rynku. I tak przyszła północ, wróciłyśmy pieszo do domów, w poczuciu cudownie spędzonego wieczoru...
Rano znów sprawy na głowie. Wyrabianie dowodu i prawa jazdy. Zmiana danych kontaktowych w banku. Króciutka spotkanie z kuzynką, jej synkiem i ciocią na Lwowskiej. Jakaś przypadkowa znajoma na ulicy, która pytała o pracę w Szwajcarii dla swojego męża.
Tym razem wieczór w Rytrze. W domu, gdzie mieszkaliśmy prze jakiś rok z hakiem. W domu całym w przebudowie i permanentnym remoncie, ale ciągle tak samo bliskim. Z całą świadomością stwierdzam, że jest tam dużo piękniej niż w Szwajcarii. Góry to gąszcz nieprzemierzonych lasów, wokół nie ma sąsiadów, a auto przejeżdża raz na ruski rok. Płynie strumyk, który nocą usypia do snu, czasem dzikie zwierzęta wychodzą z lasu na wyciągnięcie ręki. Odwiedziłam rodzinkę, która była u nas w Szwajcarii, wróciłam o północy i przed snem, wyszłam na balkon, na który wychodziłam w nocy tysiące razy...Dopiero tutaj mnie złamało. Pomyślałam w duchu, jaka to spokojna noc...I nie znalazłam odpowiedzi na pytanie, dlaczego mieszkam tak daleko, wśród obcych ludzi, na nie-swojej ziemi. Popłakałam sobie cicho mając za świadka dyskretną noc...
O poranku poszliśmy na krótki spacer. Chmury wisiały nad wioską, roniąc od czasu do czasu po kropli deszczu. Pojechaliśmy na inną wieś, do babci na imieniny. Babcia ma mały pokój pełen wrażliwych na dzieci dóbr, więc Maks siedział na balkonie, nudząc się niepomiernie. Tymczasem na dole okoliczne dzieci zjeżdżały na kawałku tektury z wielkiego drzewa powalonego przez piorun. Zapytał tylko: ,,A oni mówią po polsku czy po francusku?", i gdy już wiedział, że to Polacy, koniecznie chciał do nich dołączyć. tymczasem rodzina nie kryła swych obaw. Dom babci to stary dom wypoczynkowy, gdzie mieszkają raczej biedni ludzie. Jest kilka rodzin, w których tańczą tango alkohol z bezrobociem. Jest wiele dzieci jednych rodziców, które wychowują się na ulicy... Trochę zaczepiają ludzi, trochę proszą o uwagę, a trochę wymyślają tak świetne zabawy, jak ta z tekturową zjeżdżalnią...
Zeszliśmy na dół. I jakoś tak wyszło, że od razu do dzieci:) Jako dorosła osoba, zaczęłam gadkę. Od razu znaleźliśmy nić porozumienia. Jedna urocza dziewczynka zaczęła opowiadać mi o wakacjach, plecaku do szkoły, o tym, jak była u nich kuzynka... Wszystkie dzieci interesowały się Maksem, no to im  opowiadałam ile ma lat, jak ma imię, co lubi robić, do kogo tu przyjechał. Maks był zamknięty w sobie, i zauważyłam, że przy pierwszym kontakcie, potrzebuje dodać sobie animuszu. Mówił coś w tym stylu :,,A ja jestem bardzo szybki", ,,A ja umiem z tego drzewa zeskoczyć"...A potem to udowadniał....
Jeden mały chłopak przejawiał oznaki buntu. Wiedziałam, że zaraz może być nie wesoło, więc zerkałam na niego, kontrolując sytuację... Po sugestiach rodzinki gdzieś w mojej głowie paliła się czerwona lampka- ,,Uwaga! To przecież patologia!" W pewnym momencie ten mały popchnął Maksa. Mój syn, bo nie bardzo to bolało, krzyknął tylko, ale nie oddał. Zareagowałam natychmiast mówiąc: ,,Nie rób tak, bo zaraz stąd pójdziemy, a myślałam, że możemy pobawić się w coś fajnego". Potem były wyścigi, wspinaczka na nieczynną fontannę i różne takie, aż tu znad ciekawej rozmowy z dziewczynką słyszę płacz. Ten mały ucieka do domu wołając: ,,Powiem mamie!!!!Łeeee!" Mój Maks tymczasem stoi nieruchomo. ,,Co się stało?"-pytam, a starsze chłopaki odpowiadają : ,,Teraz to Maks go uderzył". Żądam wyjaśnień , a dziecko mi na to: ,,Bo powiedział, że jestem SŁABY, a ja nie jestem" Męska duma czy ki pieron? W każdym razie powiedziałam głośno, że biją się tylko głupole, a mądrzejsi zawsze znajdą sposób żeby dogadać się bez użycia pięści. No wiem, trochę mnie poniosło, ale dzieci słuchały i kiwały głowami na TAK:)
Czego mnie nauczyło to doświadczenie? Że patologiczne dzieci to tylko wytwór naszej wyobraźni. I że bardzo, ale to bardzo chciałabym pracować z takimi dziećmi... Zawsze to lubiłam, bo jest to coś dużo bardziej prawdziwego i bliższego mi, niż przesiadywanie z wszystkowiedzącymi kulturalnymi ludźmi, krytykującymi wszystko, co ,,patologiczne"...
Wieczorem wróciłam do Sącza, gdzie pogadałam trochę z mamą, kuzynką i siostrą. A potem nadeszła niedziela, wsiadłam w autobus do Lozanny, Maks był jak aniołek tym razem, nawet odgłosy silnika wydawał jakby przytłumione. Nie chciał wracać do Szwajcarii. Nie nacieszył się Polską...
Dla mnie ten wyjazd był mozaiką kolorowych wieczorów i poranków, przeżytych do granic możliwości. Wydaje mi się, że czas w Polsce płynie zupełnie inaczej, że więcej w nim sensu i prawdziwej radości, ale niewykluczone, że to tylko i wyłącznie twór mej utęsknionej za ojczyzną psychiki.

wtorek, 4 września 2012

Autobus do Polski

Wtorkowego poranka, po ciężkiej nocy naznaczonej głośnym filmem i jego echem odbijającym się w myślach aż do świtu, spakowałam do końca mały i duży plecak, i założywszy jeden z przodu, a drugi z tyłu, pojechałam na dworzec kolejowy w Sion. Potem był pośpiech, bo ostatnie pięć minut przed odjazdem, bo to w końcu pierwszy raz, a bilet można kupić jedynie w automatycznych maszynach, a potem nie wiadomo czy go skasować, jak to czynią inni, czy nie... Dojechaliśmy do Lozanny, a tam wpadłszy prosto w wir wielkiego miasta, jak zagubione owieczki, daliśmy się strzelić na kasę jednemu włóczędze, który ,,nie pił jeszcze swej porannej kawy", a przydał się na wskazanie autobusu na parking Velodrome, skąd odjeżdżał autobus do Polski...
W Nowym Sączu usiadłam przed komputerem i zatytułowałam nowego posta właśnie :,,Autobus do Polski", bo to nie był on bynajmniej pierwszym lepszym autobusem, jak setki innych, lecz sprzęt działał odrobinę za wolno, więc się poddałam. Autobus tymczasem pełen był Polaków. Pomyślałam sobie, że wykorzystam podróż, aby pobyć dłużej i bliżej ze swoim dzieckiem. Zajęliśmy tylne siedzenia i od dziewiątej rano do pierwszej popołudniu, opowiadaliśmy sobie bajki, śmialiśmy się, bawiliśmy się w wyścigi małych samochodów. Pewnie już nieraz zdążyłam wspomnieć, że mój syn to nie jest spokojne, ułożone dziecko. Gdybyśmy wzięli pod lupę znaczenie słowa ,,grzeczny", on na pewno nie posłużyłby za przykład. A jednak ja kocham właśnie tę jego ,,niespokojność":) Myślę, że daje mu ona solidne podstawy do oparcia się konformizmowi kiedyś tam, w dalekiej przyszłości. Wracając do autobusu- Maks przy wyścigach turkotał naśladując silnik ( robi to tak, że słychać nawet zasysanie paliwa charakterystyczne dla szybkich samochodów przy zmianie biegów, genialne!), przy opowiadaniu bajek wczuwał się niesamowicie, tak, że pasażerowie przed nami z trudem powstrzymywali tamowany śmiech, używał śmiesznych wyrażeń, a jak już się raz nakręcił, to gadał tak przez dwie godziny (bite!). Ja tylko jego monolog podsycałam...byłam z boku...podpytywałam...podjudzałam. Piękne chwile!
Aż do momentu, gdy jedna z pań jadących w autobusie, nawet nie stary babsztyl czy coś w tym stylu, ale młoda, ładna i zadbana, wstała i oznajmiła na półobrocie w tył: ,,Jadę z panią już od początku i to się staje nie do zniesienia. Nie słyszałam, aby choć raz zwróciła pani uwagę temu młodemu człowiekowi, że jest w AUTOBUSIE, nie w domu".... Zatkało mnie. Dosłownie. Ktoś ( a nawet kilku Ktosiów) stanęło w mojej obronie, rzucając jej coś o konieczności zakupu zatyczek dousznych i o tym, że taki monolog to nie złe zachowanie, a objaw super inteligencji małego ( posłodźmy sobie, a co...). Ja powiedziałam tylko, że owszem, mogę mu uświadomić, że jest w AUTOBUSIE, jednak obawiam się, że na niewiele się to zda, bo chłopak chodzi podniecony faktem jechania tymże autobusem, jak również wcześniejszym pociągiem do babć i dziadków w Polsce, także doskonale wie, gdzie jest....
Potem to ja przejęłam pałeczkę, opowiadałam swoją część historii, cichutko, powoli, aż mi biedak zasnął na kolanach i spał tak przez kolejne cztery godziny...
Ta krótka historia, gwarantuję Wam, nie mogła wydarzyć się gdzie indziej. Musiała mieć miejsce w AUTOBUSIE DO POLSKI. Tak dawno nie byłam wśród rzeszy przyjacielskich i otwartych Polaków, że przeżyłam niezły szok termiczny w przejściu z jednego klimatu ( szwajcarskiego i nie tylko), na drugi. Maks podróżował autobusami w Omanie, gdzie było pięćdziesiąt stopni na plusie, a w zatłoczonych pojazdach sami faceci, robotnicy z licznych budów, Hindusi i Omańczycy. W Turcji przejechał wszystkie trasy turystyczne, co mają po kilkaset kilometrów, od Istambułu do Denizli, stamtąd do Kapadocji, a potem na sam wschód ku granicom kraju. Nie mieliśmy z nim większych problemów. To zaprawiony w boju włóczęga, która narzeka mniej niż ja. A ludzie, którzy nas spotykali, od razu chcieli poznać go bliżej. To dziecko było głównym powodem ich zainteresowania, nie my...
Nie chciałabym, aby każdy uwielbiał dzieci, rozpływał się nad nimi, dawał im fory z powodu ich dziecięcości i powtarzał na przykład: ,,Ależ ty jesteś dzielny!". To byłoby sztuczne i cukierkowe, aż niedobrze. Sama mam znajomych, którzy nie darząc dzieci większą sympatią mówią mi: ,,Spotkajmy się, ale małego nie bierz":)OK. Tylko dlaczego bezczelne narzucanie komuś swojej woli i swojego poglądu na sprawę, jest tak dobitnie, prawdziwie i głęboko POLSKIE? Nie zdarzyło mi się to raz, ani dwa, potem podczas pobytu na co dzień byłam korygowana i uświadamiana przez mniej lub bardziej bliskich mi ludzi. W Polsce każdy niemal WIE NAJLEPIEJ. Pani w urzędzie, babcia i prababcia, koleżanka i ktoś, kto się akurat przypałętał w odpowiedniej chwili ( dla pouczenia każda chwila jest wszak odpowiednia). To w Polsce czepiali się mnie o mój sposób życia z dzieckiem ( że będzie bardzo skrzywdzone emocjonalnie ze względu na brak stabilizacji, o której piszą a poradnikach), o sposób urządzania pokoju, w którym mieszkaliśmy ( słownictwo i argumenty przemilczę), o podróże w ciąży, o wycieczki w góry, bo za zimno, za gorąco i w dodatku Święto, więc się nikt nie włóczy, o długość i kolor moich włosów oraz o zapuszczoną brodę mojego męża. Tutaj, gdzie jesteśmy teraz, oddychamy swobodnie.... Ludzi na serio nie obchodzi jak żyjemy. Jesteśmy wolni od tych ciągłych poszukiwań usterek w ekranie naszej codzienności....
Mariusz, gdy mu się wczoraj żaliłam, powiedział krótko: ,,Człowiek, który koryguje w kółko innych po prostu nie czuje się sam spełniony w swoim życiu". Może to i racja, choć czasem ci wszechwiedzący, wydają się tacy fantastycznie spełnieni....Jeszcze piosenka w temacie i kończę narzekanie:
Nie zabrakło przecież i drugiej strony medalu....Z trzema gośćmi siedzącymi tuż obok mnie przegadałam niemal całą noc, potem nad ranem wzięli w obroty Maksa i mieli ubaw po pachy, bo ten wali prosto z mostu, były więc dysputy o piciu piwa (panowie takim dysponowali), o jedzeniu obiadów w domu i przedszkolu, o szybkich i najszybszych samochodach świata... A potem polewali wiśnióweczkę na trzęsących się siedzeniach, i to było takie typowo polskie, bezpośrednie i proste...W końcu najbardziej ukochani przeze mnie ludzie, wszyscy są Polakami. Coś w tym wszakże musi być...;)