Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

czwartek, 6 września 2012

Wieczory i poranki

Dwa miesiące temu  koleżanka bawiąca u nas w Szwajcarii zamawiała przez internet bilet do Polski. Wydrukowaliśmy papiereczek na potwierdzenie zakupu, a tam jako cel podróży widniało: ,,Kraków. Dworzec Główny. Ulica Bosacka.Płyta Górna." Rozpływałam się nad tymi literkami. Roztaczałam wizję powrotu do Krakowa, przyspieszonego bicia serca, ogarniania wzrokiem wszystkich znajomych miejsc, budek z obwarzankami, trzeszczących tramwajów, ludzi, którzy spieszą się do pracy, bezdomnych włóczęgów, autobusu numer sto trzydzieści na Azory, którym jeździłam przez pięć lat. Szmat czasu! Jak można nie związać się z miastem, oddychając jego powietrzem ( vel.spalinami) przez pięć lat(?!)
Tak myślałam środkiem lata, a potem-rach ciach- kupiłam bilet w poniedziałek, we wtorek rano wyruszyłam w drogę, a w środę o ósmej byłam już w Krakowie. Widoki ściskały za serce. Przejeżdżaliśmy Opolską, a tam proszę-estakada, z którą bawili się dość spory szmat czasu, gdzie się stało w  korkach po kilkadziesiąt minut, już gotowa! Pamiętam, że jechałam tamtędy po obronie pracy magisterskiej, w eleganckich ciuszkach, spokojna i szczęśliwa, że już po wszystkim ( a tak naprawdę wszystko się przecież dopiero zaczynało, no nie?) . Za estakadą osiedle nowych bloków, gdzie mieszkaliśmy przez półtora roku, wiecznie pachnące cementem, na którym pełno było tyle co założonych rodzin z małymi dziećmi, a gdzie się nudziłam jak mops siedząc w gorącu poddasza z oknami dachowymi. Kilka bloków dalej mieszkanie moich dziadków, w pokolorowanym komunistycznym bloku, z kwadratami żywopłotów na zewnątrz. Tu mieszkałam trzy lata, tu spędziłam najfajniejsze studenckie czasy, gdy się nie ma rodzinki na głowie, ma się setkę znajomych, milion zajęć, gorące pasje i brak potrzeby, aby to wszystko odespać... Teraz z perspektywy autobusowej szyby mogłam obserwować to wszystko, park, wieżowce, zsypy śmieci otoczone chmarą gołębi;przetaczały się szybko przed oczami. Kraków. Tak bardzo za nim tęskniłam, ale na miejscu nie byłam w stanie wchłonąć wszystkiego naraz, więc postanowiłam sobie tylko nie wczuwać się za bardzo w polskie klimaty, żeby potem nie wpaść w deprechę ( to była środa, a w niedzielę miałam autobus powrotny).
Dworzec przy Bosackiej. Ósma rano. Mocno sfatygowani dotarliśmy na przystanek sto trzydziestki. Kantor w Galerii Kraków był jeszcze zamknięty, więc pojechaliśmy na gapę. Wysiedliśmy też nieco wcześniej, pod wiaduktem na Azorach, a stamtąd ciągnęliśmy z buta. Był piękny, słoneczny poranek. Tę samą drogą szłam kiedyś pieszo z jakiegoś Wielkiego Wydarzenia na Błoniach, z randek na kolejowym przystanku z Mariuszem, ze świetnie wyposażonych krakowskich bibliotek... Przyszliśmy do dziadków, a tam wciąż tak samo spokojnie i stabilnie. Telewizor ogłuszający nowinkami ze świata, kawa- zalejawka i dwudaniowy obiad z kotletem i ziemniaczkami. Potem wyszliśmy na spacer, ja-aby nie zasnąć, mały- aby zgubić nieco balastu energetycznego. Plac zabaw przy Opolskiej, na połaciach rozległej miejskiej zieleni, miał multum drabinek do zaoferowania. Maks przemierzał najtrudniejsze z nich, a ja rozpamiętywałam czasy, gdy ledwo co chodził i musiałam mu pomagać wspinać się na maleńkie schodki prowadzące do maleńkiej zjeżdżalni, które teraz zupełnie go nie interesowały. Mój dziadek, który poszedł z nami ( nawiasem mówiąc to on nauczył mnie czytać, pisać, pływać, i wszczepił we mnie zamiłowanie do chodzenia jako takiego), nie pamiętał drogi na plac zabaw. Często gubi się teraz w mieście, które znał jak własną kieszeń. Nie chcę sobie wyobrażać dnia, w którym zgubi się na dobre.
Popołudniu pojechaliśmy do Sącza. W moim rodzinnym mieście było dużo cieplej. Tata wyjechał po nas na dworzec, od tamtego momentu przywitaniom i uściskom nie było końca. W domu czekała mama, Daria z mężem i dwulatkiem z Paryża, Kamila, Zuzia, Antek i Lilka...Kuzynka Justyna ze swoim roczniakiem...Ciotka, wujek i babcia Mila, mieszkający w sąsiednim domu... I jeszcze kuzyni z Lwowskiej, a także okoliczne dzieciaki, które nie wiadomo kiedy przerosły mnie o głowę:)
O zmierzchu usiadłyśmy przy stole na tarasie, i przy butelce wina Pinot Noir ( szwajcarski akcent) rozmawiałyśmy do drugiej w nocy.
Nazajutrz wsiadłam na rower i pojechałam ,,załatwiać sprawy". Był piękny słoneczny dzień. Na Jagiellońskiej grała cygańska orkiestra, a ja jechałam czując wiatr we włosach. To uliczne jeżdżenie zawsze miało dla mnie posmak prawdziwej wolności, smakowało tak samo  jak dwa late temu, gdy wywalili mnie z pracy, a ja mimo to zamiast załamania nerwowego, przeżywałam właśnie narodzenie do wolności. Nikt i nic nie trzymało mnie już na miejscu. Mogłam zrobić to, czego dusza zapragnie...I wybrałam emigrację...
Popołudniu poszłam do dentystki, a stamtąd pod drzwi w bloku mojej przyjaciółki. Zadzwoniłam, zeszła na dół i umówiłyśmy się na wieczór. Maksiu w tym czasie został porwany do Rytra przez babcię i ciocię, więc wieczór był tylko nasz;) Kupiłyśmy po piwie w Żabce i poszłyśmy nad Dunajec. Rozmawiałyśmy, siedząc na ławce, a potem z racji policji krążącej jak sępy nad potencjalnymi ofiarami mandatu za picie w miejscu publicznym, zmyłyśmy się pod parasolki do Rynku. I tak przyszła północ, wróciłyśmy pieszo do domów, w poczuciu cudownie spędzonego wieczoru...
Rano znów sprawy na głowie. Wyrabianie dowodu i prawa jazdy. Zmiana danych kontaktowych w banku. Króciutka spotkanie z kuzynką, jej synkiem i ciocią na Lwowskiej. Jakaś przypadkowa znajoma na ulicy, która pytała o pracę w Szwajcarii dla swojego męża.
Tym razem wieczór w Rytrze. W domu, gdzie mieszkaliśmy prze jakiś rok z hakiem. W domu całym w przebudowie i permanentnym remoncie, ale ciągle tak samo bliskim. Z całą świadomością stwierdzam, że jest tam dużo piękniej niż w Szwajcarii. Góry to gąszcz nieprzemierzonych lasów, wokół nie ma sąsiadów, a auto przejeżdża raz na ruski rok. Płynie strumyk, który nocą usypia do snu, czasem dzikie zwierzęta wychodzą z lasu na wyciągnięcie ręki. Odwiedziłam rodzinkę, która była u nas w Szwajcarii, wróciłam o północy i przed snem, wyszłam na balkon, na który wychodziłam w nocy tysiące razy...Dopiero tutaj mnie złamało. Pomyślałam w duchu, jaka to spokojna noc...I nie znalazłam odpowiedzi na pytanie, dlaczego mieszkam tak daleko, wśród obcych ludzi, na nie-swojej ziemi. Popłakałam sobie cicho mając za świadka dyskretną noc...
O poranku poszliśmy na krótki spacer. Chmury wisiały nad wioską, roniąc od czasu do czasu po kropli deszczu. Pojechaliśmy na inną wieś, do babci na imieniny. Babcia ma mały pokój pełen wrażliwych na dzieci dóbr, więc Maks siedział na balkonie, nudząc się niepomiernie. Tymczasem na dole okoliczne dzieci zjeżdżały na kawałku tektury z wielkiego drzewa powalonego przez piorun. Zapytał tylko: ,,A oni mówią po polsku czy po francusku?", i gdy już wiedział, że to Polacy, koniecznie chciał do nich dołączyć. tymczasem rodzina nie kryła swych obaw. Dom babci to stary dom wypoczynkowy, gdzie mieszkają raczej biedni ludzie. Jest kilka rodzin, w których tańczą tango alkohol z bezrobociem. Jest wiele dzieci jednych rodziców, które wychowują się na ulicy... Trochę zaczepiają ludzi, trochę proszą o uwagę, a trochę wymyślają tak świetne zabawy, jak ta z tekturową zjeżdżalnią...
Zeszliśmy na dół. I jakoś tak wyszło, że od razu do dzieci:) Jako dorosła osoba, zaczęłam gadkę. Od razu znaleźliśmy nić porozumienia. Jedna urocza dziewczynka zaczęła opowiadać mi o wakacjach, plecaku do szkoły, o tym, jak była u nich kuzynka... Wszystkie dzieci interesowały się Maksem, no to im  opowiadałam ile ma lat, jak ma imię, co lubi robić, do kogo tu przyjechał. Maks był zamknięty w sobie, i zauważyłam, że przy pierwszym kontakcie, potrzebuje dodać sobie animuszu. Mówił coś w tym stylu :,,A ja jestem bardzo szybki", ,,A ja umiem z tego drzewa zeskoczyć"...A potem to udowadniał....
Jeden mały chłopak przejawiał oznaki buntu. Wiedziałam, że zaraz może być nie wesoło, więc zerkałam na niego, kontrolując sytuację... Po sugestiach rodzinki gdzieś w mojej głowie paliła się czerwona lampka- ,,Uwaga! To przecież patologia!" W pewnym momencie ten mały popchnął Maksa. Mój syn, bo nie bardzo to bolało, krzyknął tylko, ale nie oddał. Zareagowałam natychmiast mówiąc: ,,Nie rób tak, bo zaraz stąd pójdziemy, a myślałam, że możemy pobawić się w coś fajnego". Potem były wyścigi, wspinaczka na nieczynną fontannę i różne takie, aż tu znad ciekawej rozmowy z dziewczynką słyszę płacz. Ten mały ucieka do domu wołając: ,,Powiem mamie!!!!Łeeee!" Mój Maks tymczasem stoi nieruchomo. ,,Co się stało?"-pytam, a starsze chłopaki odpowiadają : ,,Teraz to Maks go uderzył". Żądam wyjaśnień , a dziecko mi na to: ,,Bo powiedział, że jestem SŁABY, a ja nie jestem" Męska duma czy ki pieron? W każdym razie powiedziałam głośno, że biją się tylko głupole, a mądrzejsi zawsze znajdą sposób żeby dogadać się bez użycia pięści. No wiem, trochę mnie poniosło, ale dzieci słuchały i kiwały głowami na TAK:)
Czego mnie nauczyło to doświadczenie? Że patologiczne dzieci to tylko wytwór naszej wyobraźni. I że bardzo, ale to bardzo chciałabym pracować z takimi dziećmi... Zawsze to lubiłam, bo jest to coś dużo bardziej prawdziwego i bliższego mi, niż przesiadywanie z wszystkowiedzącymi kulturalnymi ludźmi, krytykującymi wszystko, co ,,patologiczne"...
Wieczorem wróciłam do Sącza, gdzie pogadałam trochę z mamą, kuzynką i siostrą. A potem nadeszła niedziela, wsiadłam w autobus do Lozanny, Maks był jak aniołek tym razem, nawet odgłosy silnika wydawał jakby przytłumione. Nie chciał wracać do Szwajcarii. Nie nacieszył się Polską...
Dla mnie ten wyjazd był mozaiką kolorowych wieczorów i poranków, przeżytych do granic możliwości. Wydaje mi się, że czas w Polsce płynie zupełnie inaczej, że więcej w nim sensu i prawdziwej radości, ale niewykluczone, że to tylko i wyłącznie twór mej utęsknionej za ojczyzną psychiki.

1 komentarz:

  1. rany, ile wrażeń w tak krótkim czasie - intensywne dni mieliście bardzo. ja na wygnaniu w większym mieście zawsze żałuję, że Jerz nie ma na co dzień własnych osobistych cioć, wujków i babć...
    dobrze że możecie się czasem wyrwać.
    a poza tym zajrzyj do mnie, bo mam coś fajnego ;)

    OdpowiedzUsuń