Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

środa, 26 października 2011

Szwajcaria okiem pięciomiesięcznej emigrantki:)


Już jutro stuknie nam okrągłe pięć miesięcy pobytu we Szwajcarii. Nie wiem czy to dużo czy mało; porównując się ze ,,starymi wyjadaczami" niewiele, ale dla mnie, mającej za sobą doświadczenie emigracji na Wyspy, które trwało za pierwszym razem sześć miesięcy, za drugim zaś- jedynie dwa, to całkiem sporo... Czas mija mi tu dość szybko, nie licząc dni ,,domowych", które spędzam z Maksem i dziećmi Veronique ( w przerwie na obiad). Wtedy właśnie najbardziej doskwiera mi tęsknota za Polską, za ukochanymi miejscami, za Rytrem, Sączem i Krakowem, za kawką na plotkach u koleżanki,za buszowaniem po ciucholandach, za niezbyt wysokimi, porośniętymi lasem górami. Wkładam na szalę plusy i minusy naszego bycia tutaj i wychodzi mniej więcej tak:
( Zacznijmy od pozytywów)
  • Góry, które nas otaczają, są naprawdę piękne. Co rano budzi nas widok ośnieżonych szczytów, mamy mnóstwo tras do wyboru do koloru na każdy weekend. Nic tylko patrzeć i podziwiać:)
  • Pogoda naprawdę nas rozpieszcza. Końcem października mamy złotą jesień, słońce wciąż daje czadu, owszem, od czasu do czasu popada, ale jest to zjawisko na tyle znikome, że szybko się o nim zapomina. W zimie ponoć nie ma tu prawie śniegu ( oczywiście nie dotyczy to wysokich Alp).
  • Zarobki są dużo, dużo wyższe niż w Polsce ( ależ odkrycie!) Przy obecnym kursie franka, chyba najwyższe w Europie. Poza tym atmosfera w pracy jest całkiem znośna, choć to mogę napisać jedynie z własnego punktu widzenia. Nie ma mowy o zjawisku ,,kablowania" na innych pracowników do przełożonego, które było postrzegane jako wielki plus, gdy pracowałam w domu opieki w Anglii. Poza tym personel jest znacznie wymieszany ,,pochodzeniowo", co ucina zjawisko nacjonalizmu w zarodku; można zaprzyjaźnić się bez większych problemów z większością kolegów z pracy, bez względu na ich wiek, kolor skóry czy pochodzenie. 
  • Język, którym się posługujemy, to zarówno plus, jak i minus mieszkania w Szwajcarii. Plus- bo trzeba iść naprzód z nauką, nawet jeśli solennie postanowimy sobie stanąć w miejscu, to i tak nowe słówka dźwięczą codziennie z tyłu głowy i domagają się zapamiętania, a minus- bo sprawy urzędowe, telefony i inne rzeczy, o niebo lepiej załatwiałoby się po polsku... W kwestii językowej warto dodać ogromny plus dla Maksa- nawet, jeśli kiedyś stąd wyjedziemy, a on do tej pory nie nauczy się mówić płynnie po francusku, to i tak osłucha się z językiem w stopniu wystarczającym, żeby potem siąść nad książkami i się uczyć w swych młodzieńczych czasach ( chyba, że to tylko naiwność niedoświadczonej matki???)
Muszą być i minusy:
  • Wydatki, z którymi trzeba się tu liczyć, bywają niestety wprost proporcjonalne do zarobków... Dlatego właśnie tak ciężko tu przeżyć, gdy pracuje się w rolnictwie. Przedszkole jest drogie, a gdy dzieciaki idą do szkoły, trzeba im zorganizować czas od godziny 11.30 do 13.30. Dla większości pracujących mam- zadanie niewykonalne. Na razie nie martwię się na zapas, ale Maks wedle tutejszego prawa podlega obowiązkowi szkolnemu już od przyszłego roku. No i co wtedy? 
  • System ubezpieczeń, który mają we Szwajcarii, jest dla mnie dość absurdalny. Otóż każdy jest zobligowany do wykupienia ubezpieczenia zdrowotnego, za które następnie płaci co miesiąc odpowiednią stawkę... Jeśli jednak jest chory i idzie do lekarza, musi płacić za wizytę aż do osiągnięcia poziomu tak zwanej ,,franczyzy", którą wcześniej sam sobie wybiera. Podsumowując- płaci się dużo, a nie ma się z tego zbyt wiele. Konkluzja jest jedna- naprawdę nie warto chorować w tym kraju! ( a już zwłaszcza mieć chorych zębów, których leczenia nie pokrywa żadne z podstawowych ubezpieczeń, a które należy do bardzo drogich).
  • I największy minus- jest daleko do domu! Nie mogę wyskoczyć do Polski na weekend, bo nie ma tanich linii lotniczych, a podróż autem zajmuje niemal dobę. I dlatego też siedzę i narzekam na wszystko powyżej;) 

poniedziałek, 24 października 2011

Alpejska jesień

Ponoć za górami już późna jesień. Drzewa pozbawione liści, zimny wiatr i deszcz, plucha. U nas jesień w pełni. Winogrona różnokolorowe, nad nimi pas pięknych liściastych drzew, a wyżej wiecznie zielone choinki i jesienne modrzewie. Potem tylko skały i śnieg, który gdzieniegdzie przeleży pewnie nietknięty aż do wiosny. Miałam jedno marzenie: wejść w stos rozrzuconych liści, nazbierać co ładniejszych i pozwolić małemu poczuć prawdziwą jesień...Ale...jako że mieszkamy w paśmie ,,winogronowym" nie ma u nas gdzie iść na prawdziwy jesienny spacer. Pozostał więc weekend ( na szczęście wolny!). Tyle, że...Mariusz nie lubi przechadzek po zbyt niskich terenach, jak już korzystać, to na maksa, tam, gdzie tylko droga pozwoli dojechać ( a tu jest to zwykle dużo wyżej niż granica drzew liściastych). Ostatecznie doszliśmy więc do kompromisu jadąc na wycieczkę w okolicę jeziora Lac de Tseuzier ( 1777 m.n.p.m.) w pasmo złocistych modrzewi:) I tym oto sposobem bajeczna jesień alpejska została uwieczniona na zdjęciach:





Po wczorajszym muszę przyznać, że dzięki plątaninie jesiennych barw góry nabierają pewnej wyrazistości. Gdziekolwiek by nie odwrócić głowy, mieliśmy przed oczami obrazy wycięte z najpiękniejszych pocztówek. Ogrom kolorów wręcz oszałamiał, a dzięki słońcu  były one wszystkie bardzo jaskrawe i wyraźne. Po prostu czysty cud natury. Mimo wszystko, w powietrzu czai się już chłód. Wystarczy wejść w cień, aby natknąć się na pozostałości śniegu i przykryte nimi badyle bez życia. Gdy słońce chyli się ku zachodowi, przy każdym oddechu z ust leci para. Powoli nadchodzi najsurowsza z pór roku, która to dopiero uwydatni góry w ich pełnej okazałości...

wtorek, 18 października 2011

Codzienność z przedszkolakiem

Kiedy mam wolne ( tak jak dziś na przykład) wypadałoby mi się zaopatrzyć w mały kajecik i biegać z nim wszędzie notując perełki wylatujące z ust mojego syna. Są debeściackie. Czasem trudno mi złapać powietrze ze śmiechu, ale potem, gdy salwy ustają, bardzo szybko i skutecznie zapominam.
Więc dzisiaj to, co nie uleciało z pamięci:)
Maksymilian przegląda swoją książeczkę pod tytułem: ,,Jesienią, jesienią sady się rumienią...". Wskazuje na jabłko i mówi do mnie: ,,Mama, zobacz, la pomme!" Mnie oczywiście zatyka, bo jestem pewna, że sama go tego nie uczyłam, a tu proszę. Idąc więc za ciosem, wskazuję na żółciutkie owoce na stronie obok pytając jak je nazywamy po francusku. A on na to: ,,La grusz":)
Albo inna sytuacja ( sprzed minuty dosłownie). Maks jeździ po pokoju ( udaje kierowcę, a jego kierownicą jest książka) i mówi: ,,Mama, przyjechałem do garu". Ja na to: ,,Gdzie???", ,,No, tu, tu jest gar, gdzie stoją pociągi":)( po francusku gare).
A jeszcze jedno, gdy powie się mu :,dziękuję" niezmiennie odpowiada: ,,Nie ma co za co":)
Także, jak widać, moje leniuchowanie w domu, wygląda całkiem ciekawie. Oglądamy pełnometrażowe filmy o Puchatku ( piękne!!!), malujemy jesienne drzewa ( pod względem artystycznym moje dziecko nie jest jakieś wybitne, ale co tam), chodzimy na plac zabaw( a pogoda dziś cudna, słońce i niebo bez jednej chmurki) albo uczymy się z tę genialną stronką internetową, którą odkryłam już jakiś czas temu. A wygląda to mniej więcej tak:

piątek, 14 października 2011

Sentymenty

W sobotni wieczór, kiedy byłam we wnętrzu ciepłego kościoła, a naokoło, z chmur, co zaległy na dobre naszą miejscowość, siąpił deszcz, przypomniałam sobie o majówkach, na które chodziłam z babcią za czasów maleńkości. Ubierałam najlepszą sukienkę i wyjściową torebeczkę, kasowałam autobusowy bilet i jechałyśmy. We wnętrzu kościoła było zawsze nieco chłodniej i pachniało bzem, a potem innymi kwiatami. Piękne to były czasy, beztroskie i błogie. I jakieś takie całkiem inne niż dzisiejsze, mam wrażenie...
Chwilę potem, gdy msza się skończyła i wyszłam na deszcz, zapragnęłam nagle znaleźć się na sądeckich plantach, iść z kumpelą do ,,Słowika", albo po prostu usiąść na jednej z ławek, jak to bywało dawniej, czy deszcz czy słońce. Spotkać wszystkich, których tam poznałam, jakieś, bagatela, dziesięć lat  temu. Ale czas pędzi nieubłaganie i lepiej nie tracić go na sentymenty. Dla własnego psychicznego zdrowia...

Ehhh, moje planty....

piątek, 7 października 2011

O tym, co na rzut beretem:)

No i doczekaliśmy się jesiennej aury. Liście okolicznych winogron pożółkły w momencie. Nad szczytami pobliskich gór zawisły chmury, a w prześwitach między nimi widać świeży bielutki śnieg. U nas, na dole, nie jest najgorzej, tyle że spałoby się cały dzień w ciepłej pościeli, a tymczasem trzeba zaiwaniać piechotą do pracy. Dziś mam zmianę podzieloną na dwie partie: ranną i popołudniową, co daje mi cztery godziny wolnego po obiedzie i fajrant o dwudziestej...
Korzystając z przepięknej pogody dwóch ostatnich dni wolnego ( środy i czwartku) wybraliśmy się z Maksiem na dwa długie spacery. Wzięłam w garść aparat i tak oto powstały pierwsze fotki obrazujące najbliższą nam okolicę, która rozciąga się tuż za rogiem małej, wiejskiej uliczki:
Jak mama każe, to pozować trzeba


Winnice, zielone winnice

I winnic ciąg dalszy





Poza tym dziś widziałam mojego małego Szkraba w akcji ,,przedszkole";P Z rana dzieciaki przyszły do domu opieki, aby wspólnie ze starszymi pensjonariuszami przygotowywać nadzienie do ciasta, które będą konsumować tego popołudnia. Ależ miałam niespodziankę! Wychodzę na korytarz podczas rutynowego dnia pracy, a tu mój Maks z grupką innych dzieci. Gdy mnie zobaczył, zapytał:
-A czemu jesteś tak ubrana? ( mam takie wdzianko a la pielęgniarka).
A potem grzecznie kroił jabłuszka, słuchał poleceń pani ( po francusku) i odprowadzał mnie wzrokiem, gdy wracałam znów na piętro. Nie robiąc przy tym żadnych sensacji.
Gdy na niego patrzę, często myślę nad fenomenem łapania języka przez dzieci. Ja byłabym pewno bardzo zagubiona na jego miejscu ( pamiętam jakie sceny rozpaczy urządzałam mojej mamie w przedszkolu w wieku pięciu lat, a nawet w zerówce, i to rzecz jasna w polskojęzycznym otoczeniu), tymczasem on...radzi sobie. Radzi sobie świetnie! Zaryzykuję stwierdzeniem, że polubił nawet tutejsze przedszkole, mimo, że na początku nie znał prawie żadnego słowa po francusku. Myślałam o tym, żeby nieco ułatwić mu start i przyłożyć się do jego nauki języka, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Czy to przez brak czasu,czy przez bardziej interesujące rzeczy na głowie, czy wreszcie przez brak dostatecznej motywacji- nie wiem. W każdym razie obiecuję sobie, że jak trochę podrośnie nauczę go troszkę angielskiego;P
A tymczasem idę na łatwiznę i zostawiam go od czasu do czasu sam na sam z inteligentnym profesorem XXI wieku- komputerem:P

środa, 5 października 2011

Ostatni dzień lata:)

Udało się! Wreszcie! W ostatni weekend postawiliśmy nielegalnie tropik, wbiliśmy śledzie i w gęstniejącym mroku rozbiliśmy namiot w wysokich szwajcarskich Alpach:) Udało nam się trafić w samo sedno z trzema składnikami udanego wypoczynku: piękną, upalną pogodą, dwoma wolnymi dniami w pracy i weekendem. Czyż pozostawało nam się jeszcze nad czymś zastanawiać?
Z samego rana, albo raczej o poranku przechodzącym w porę przedpołudniową, bo o godzinie dziesiątej, opuściliśmy naszą wioskę, udając się w stronę włoskiego kantonu Tessin, który od zawsze nie wiedzieć czemu nas interesował. Aby osiągnąć obrany cel, trzeba było przeprawić się przez Alpy, dlatego też wyjechaliśmy na 2478 m. n.p.m, na przełęcz Nufenenpass, którą to tego samego dnia upodobała sobie niezliczona masa motocyklistów ( nic dziwnego, w końcu sobota i upał...).
Widoki z przełęczy


Za przełęczą rozciągał się już kanton włoski, w którym przez przypadek ( chwilowa drzemka pilota wycieczki, czyli mnie) przeoczyliśmy zjazd na Locarno, i dojechaliśmy aż do Lugano, gdzie również było spore jeziorko, a to jeziorka właśnie interesowały nas tu najbardziej. Potem, na rondzie zawracającym we właściwym kierunku, wzięliśmy dziwnie ubranego jegomościa- stopowicza, którego zawieźliśmy aż do najbliższej stacji benzynowej na tej samej autostradzie, z której wcześniej nie zjechaliśmy w odpowiednim momencie. Pech chciał,że stacja znajdowała się dopiero za naszym zjazdem...Bez drobnych zawirowań więc się nie obeszło, ale summa sumarum dotarliśmy nad piękne jezioro tuż przy Locarno, z tym, że zmierzch się zbliżał i trzeba było szybcikiem szukać miejsca pod namiot, oddalonego od skupisk ludzi, z racji naszego zamiłowania do nielegalnych obozowisk.
Takie znalazło się dopiero wysoko w górach, w okolicach miejscowości Fusi, gdzie kręta droga prowadziła do dwóch sztucznych jezior stworzonych przez zapory, i dwóch naturalnych, bardzo małych w porównaniu z pierwszymi. Zaparkowaliśmy obok jednego z tych mniejszych, wybraliśmy uklepane miejsce obok paleniska, z którego korzystał tu ktoś przed nami i postawiliśmy namiot. Gdy był już gotowy, przytaszczyliśmy karimaty i śpiwory, i w zupełnej ciemności, mając nad głowami niebo pełne gwiazd i przelatujące od czasu do czasu samoloty, a naokoło siebie czarne szczyty najwyższych europejskich gór, zapakowaliśmy się do środka. Nie chciało się wierzyć, że ta noc należy już do październikowych i że śpimy na jakichś dwóch tysiącach metrów...
Rano, pospieszani nieco przez chłód górskiego poranka, zwinęliśmy obozowisko, i czekaliśmy w samochodzie na wschód słońca. Było bajecznie....


A potem słońce rozochociło się na dobre, więc skorzystaliśmy z możliwości małego plażowania, co prawda bez parasola i strojów kąpielowych, a nawet bez prawdziwego pływania, ale co tam...




Ważne, że nasze głowy odnotowały sobie krajobraz ostatniego dnia lata w pełni...z datą październikową;)