W sobotni wieczór, kiedy byłam we wnętrzu ciepłego kościoła, a naokoło, z chmur, co zaległy na dobre naszą miejscowość, siąpił deszcz, przypomniałam sobie o majówkach, na które chodziłam z babcią za czasów maleńkości. Ubierałam najlepszą sukienkę i wyjściową torebeczkę, kasowałam autobusowy bilet i jechałyśmy. We wnętrzu kościoła było zawsze nieco chłodniej i pachniało bzem, a potem innymi kwiatami. Piękne to były czasy, beztroskie i błogie. I jakieś takie całkiem inne niż dzisiejsze, mam wrażenie...
Chwilę potem, gdy msza się skończyła i wyszłam na deszcz, zapragnęłam nagle znaleźć się na sądeckich plantach, iść z kumpelą do ,,Słowika", albo po prostu usiąść na jednej z ławek, jak to bywało dawniej, czy deszcz czy słońce. Spotkać wszystkich, których tam poznałam, jakieś, bagatela, dziesięć lat temu. Ale czas pędzi nieubłaganie i lepiej nie tracić go na sentymenty. Dla własnego psychicznego zdrowia...
Ehhh, moje planty....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz