Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

wtorek, 27 grudnia 2011

...i w drogę!!!

Dwudziestego siódmego maja, czyli siedem miesięcy temu wyjeżdżaliśmy z Polski. A dziś, dwudziestego siódmego grudnia, do niej wracamy. Na krótki moment, ale szczęśliwa jestem z tego powodu niesamowicie...Ach, wierzyć mi się nie chce, że już jutro będziemy u swoich:) Najpierw zwariuję z radości, a jak dojdę do siebie, to wszystko opiszę....Do przeczytania zatem!

piątek, 23 grudnia 2011

Jest Taki Dzień...


Dużo ciepłych chwil w gronie tych, których kochacie
Uśmiechu na twarzy
Szalonych pomysłów
Narodzenia się na nowo wraz z naszym Panem
Na nadchodzące Święta i cały najbliższy rok  
Życzą Kochanym Czytelnikom
Włóczykijka z rodzinką czyli: Natalia, Mariusz i Maks

czwartek, 22 grudnia 2011

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Zapiski dni ostatnich

Póki co pozostajemy zakopani. Wieczorami chodzę na magiczne spacery, którym nie mogę się oprzeć mimo braku odpowiedniego osprzętu ( zostawiliśmy w Polsce czapki, rękawiczki i zimowe buty, ale wyjazd już wkrótce, więc może jakoś dotrwamy). Gdy tak wychodzę, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ktoś zaczarował tę naszą szwajcarską wioskę. Tak tu inaczej. Bajkowo. Pięknie...
Weekend upłynął nam właściwie na celebrowaniu zimy. A najlepszy w tym wszystkim był Maks, który z własnej nieprzymuszonej woli rzucał się w zaspy, wytyczał ścieżki poboczami, na których śnieg sięgał mu powyżej kolan, biegał, rzucał w nas śnieżkami i cieszył się do mrugających Mikołajów, którymi poobwieszane są okoliczne domy.Jego radość była czymś zupełnie naturalnym, pozwoliła mi przypomnieć sobie jak to było ze mną za młodu. Całe boże dnie, gdy tylko sypnęło śniegiem, spędzałam na dworze! Ileż rzeczy można było robić, ile zabaw wymyślać! I mróz w niczym zupełnie mi nie przeszkadzał. Mimo, że nie potrafię jeździć ani na nartach, ani na łyżwach, kiedyś naprawdę kochałam zimę... A teraz stoję jak słup patrząc na moje dziecię i myślę w duchu, że to tonięcie w śniegu na pewno skończy się jakimś choróbskiem..Ehhh, dorosłość...Dobrze, że przynajmniej urok zimy pełnej śniegu jeszcze na mnie działa:)


piątek, 16 grudnia 2011

Z tamtą zimą był trochę falstart:)

Wczoraj pisałam o opadach śniegu, ale tak naprawdę rozkręciło się na dobre dopiero dziś. Żałuję nieprzeciętnie, że nie mogę wziąć aparatu i pstryknąć fotki co też wyczynia śnieg z krajobrazem tuż za moim oknem... Pięknie jest! Nasypało już na oko z trzydzieści centymetrów białego puchu i dalej daje ostro! Od samego rana, kiedy o siódmej zaczynałam pracę, sypie bez ustanku. Dziś wieczorem mam zamiar wracać do domu pieszo, bo spacery w takim klimacie, w dodatku ulicami udekorowanej świątecznie wioski, to istny rarytas...
Jak się okazuje, takie śnieżne nawałnice, nie są tu prawie w ogóle spotykane, jednak wchodząc na stronę z wiadomościami w języku polskim dowiedziałam się o co kaman:
http://tvp.info/informacje/swiat/huragan-joachim-szaleje-nad-europa/5923116

Sprawa wygląda więc na poważną, potężny w swym żywiole huragan szaleje tuż nad naszymi głowami, ale gdyby przynosił tylko takie błogie, sielankowe obrazki, to ja poproszę o więcej:)

PS Czyż to nie dziwne, że już drugi rok z rzędu mamy zimę z prawdziwego zdarzenia, w krajach, w których zwykła ona nie występować, podczas gdy w Polsce ani jednego płatka na horyzoncie? Rok temu była Anglia, teraz Szwajcaria....A może to my ciągniemy za sobą specyficzną aurę, pozwalającą rokrocznie na spełnianie jednego z moich ,,przyziemnych" marzeń: wieczornego spaceru ulicami tonącymi w śniegu, z akompaniamentem świecidełek naokoło:)

czwartek, 15 grudnia 2011

Zima!


Zaczęło prószyć z samego rana, a potem nie przestawało aż do południa. No i mamy prawdziwą zimę, piękną i puszystą. Śnieg nie jest w naszej wiosce zjawiskiem powszechnym, ale działania prewencyjne prowadzi się tu bez zarzutu, także obserwowaliśmy wielkie machiny posypujące ulice solą już wczoraj, przy mocnym deszczu, a wracając dziś pieszo z pracy, widziałam kilka aut zaopatrzonych w łańcuchy...Widoki cudne, spacerek orzeźwiający i przyjemny, ale gdy pomyślałam o pomyśle naszej przeprowadzki ( po wielkiej euforii daliśmy sobie czas do namysłu i pomimo ,,przekabaconej" pralki, postanowiliśmy ostatecznie szukać czegoś bliżej), to aż mnie zmroziło. W życiu, za żadne skarby świata nie wsiadłabym po takim świeżym opadzie do samochodu, i nie wyjechałabym tam na górę... To się łatwo mówi, ale drogi tutaj naprawdę diametralnie różnią się od tych, którymi jeździłam w Polsce. Jest bardzo pod górkę i bardzo zakrętaśnie, mieszkańcy Mayens-de la Zour ( to tam, gdzie mieliśmy się przenieść) mają najczęściej jeepy z napędem na cztery koła, a i to nie gwarantuje wyjazdu na samą górę, gdy jest się po prostu kiepskim kierowcą, do jakich ja z pewnością się zaliczam...
Jeszcze kilka dni temu mówiłam sobie, że życie po to jest, aby stawiać przed sobą coraz to nowe wyzwania, że umiejętność jazdy przyda mi się potem wszędzie gdziekolwiek nie wywieje mnie wiatr ( a myślałam tu głównie o krętych drogach w Peru, którego zwiedzenie jest moim marzeniem, i na pewno kiedyś w końcu się ziści). Ale...nie wzięłam pod uwagę, że tak jak dzisiaj, sparaliżowałaby mnie pewno sama myśl o wyjechaniu na górę, spędziłabym pewnie większość moich przerw ( od 12 do 16.30) w pracy i potem plułabym sobie w brodę, jak ja mogłam dać się w to wszystko wrobić?
I tym oto akcentem racjonalizacji mojego postępowania, zakańczam... A żal za przestronnym, własnym lokum biorę za kompana w poszukiwaniu czegoś mniej hardcorowego, co na pewno wkrótce znajdziemy:)

wtorek, 13 grudnia 2011

I stanęło na moim!

Mam się za osobę mało konfliktową. Przynajmniej na gruncie zawodowo- towarzyskim, bo w domu odkąd pamiętam miałam niewyparzoną gębusię... Jednak z zasady nie lubię prowadzić sporów z postronnymi osobami, ale jako że nie zawsze spotyka nas to, co lubimy, mnie trafiło się akurat załatwianie dwóch nieco ,,konfliktowych " spraw w jeden dzień, a dokładniej wczoraj.
Po pierwsze: kwestia mieszkaniowa. Lokum na odludziu, o którym już pisałam, okazało się nie posiadać w wyposażeniu pralki. Podczas zwiedzania przeoczyliśmy ten fakt, zapytałam dopiero przez telefon. Mieliśmy weekend na zastanowienie się, właściciel wspominał, że dużo zainwestował w odświeżenie wnętrza ( no rzeczywiście jest fajne, nie powiem;), i że każdy z naszych poprzedników kupował sobie małą praleczkę, a potem brał ją ze sobą. My, po upływie terminu umowy (rok), możemy ją ewentualnie sprzedać kolejnym lokatorom. Ceny też nie są jakieś zabójcze, ale po krótkiej rozmowie stwierdziliśmy, że bez pralki nie bierzemy i koniec. W poniedziałek miałam więc za zadanie przekazać wieści właścicielowi. I choć to może nie jest większy wyczyn dla większości społeczeństwa, ja nie lubię wykonywać takich telefonów. No, ale cóż... Zadzwoniłam, powiedziałam jasno i wyraźnie o co chodzi i na końcu ściemniłam, że znaleźliśmy coś w podobnej cenie i z pralką:)
Dziś po obiedzie zasiadłam do komputera, aby pooglądać nowe oferty mieszkań do wynajęcia. W trakcie, gdy otwierałam jedno ogłoszenie w nowej karcie, zadzwonił telefon. Pralka zostanie sprowadzona na odludzie przez właściciela domku:) Reszta warunków pozostaje oczywiście bez zmian.
Druga sprawa, która wlokła się za mną już jakiś czas, to oczywiście przedłużony urlop. Po ostatniej nieudanej próbie negocjowania z szefową, znalazłam kolejne dwie osoby gotowe zastąpić mnie w ostatnie dni grudnia. Wczoraj poszłam z tym po raz drugi do wyższej instancji:) Denerwowałam się, i to jak! Po ostatnim razie podświadomie obawiałam się, że znów dostanie mi się opieprz. Dziewczyny nie wspierały mnie zbytnio, mówiąc, że same za nic nie spróbowałyby po raz drugi. Ale mnie tak bardzo zależało na tych kilku dniach więcej w moim mistycznym Sączu ( który nawołuje mnie do siebie niemal każdej nocy, hihi), że poszłam, zapukałam i zapytałam. A przy tym wszystkim szeroko się uśmiechałam. W rezultacie mam, czego chciałam. Pracuję do 27 grudnia, po czym jeszcze tego samego dnia wieczorem ruszamy w drogę! To już za dwa tygodnie, tak mało w porównaniu z pięcioma miesiącami, które spędziliśmy tu od czasu ostatniej wyprawy do Polski...
Wczoraj wieczorem czułam się jak w skowronkach. Świadomość powrotu do domu dodawała mi skrzydeł. Choć śmiem twierdzić, że w głównej mierze unosiły mnie skrzydła pewności siebie. Na co dzień bardzo mi jej brakuje, ale kiedy raz na jakiś czas uda mi się dopiąć swego, to serio dobrze na tym wychodzę. Nie tylko zewnętrznie ( pralka i dłuższy pobyt w Polsce), ale i wewnętrznie. Gdzieś w środku czuję, że asertywność to niezbędny element szczęśliwego życia. Ale, ale, żeby nie było! Jeszcze nie wszystkie sprawy, które mam na głowie, są ostatecznie rozwiązane;)

piątek, 9 grudnia 2011

Zima na wysokościach

Padało przez dwa okrągłe dni. Bez przerwy. Mgła przysłoniła dolinę na czterdzieści osiem godzin, po czym wczoraj z rana, w dniu wolnym od pracy w całym kantonie, zaświeciło wreszcie słońce. Naszym oczom ukazały się zaśnieżone na nowo szczyty gór, a że temperatura znów pozwalała paradować w ciepłym sweterku, pojechaliśmy przed siebie, po raz pierwszy w tym roku doświadczyć zimy w pełni:)


 
Jedyną przełęczą prowadzącą przez Alpy, która nadal pozostała otwarta, okazała się Simplon Pass, na którą też wyjechaliśmy ( jej wysokość to nieco ponad 2000 m.n.p.m.). Na górze było przepięknie! O tej porze roku nie ma tam prawie turystów, więc rozkoszowaliśmy się spacerkiem wyłącznie w naszym rodzinnym gronie. Inna sprawa, że pomimo słońca, zimno również doskwierało, i po kilkunastu minutach przeprawy przez zaspy sięgające kolan, dygotaliśmy z zimna. Nie udało się też ulepić obiecanego Maksowi bałwana, bo śnieg zupełnie nie chciał trzymać się kupy;)
 Ale za to widoki były nie do pogardzenia...



Jak widać radocha śniegowego szaleństwa nie znikała z buźki naszego smyka. Na końcu przeprawy, urządziliśmy jeszcze sobie małą sesję...




...po czym wsiedliśmy do ciepłego samochodu i udaliśmy się w drogę powrotną, gdzie czekał na nas pyszny obiad ( a raczej czekał na to, żeby go wreszcie przygotować...)
Nadchodzący weekend zapowiada się nam za to pod znakiem pracy- mi, w domu opieki i Mariuszowi, przy urządzaniu łazienki w studiu, które buduje na dole rodzina, u której stacjonujemy ( to już ich trzecie z kolei!!!). My tymczasem myślimy o przeprowadzce. Chyba wreszcie dojrzeliśmy do tej decyzji, mamy jedno miejsce na oku, a to, czy przeprowadzimy się w nie już w styczniu, czy też nie, okaże się najprawdopodobniej w przeciągu kilku dni...
Decyzja nie jest łatwa, bo wiąże się dla nas z kilkoma innymi, między innymi kupnem drugiego samochodu i koniecznością używania go w naprawdę trudnych warunkach ( góry i serpentyny)... Jak można się domyślać, marzy nam się przeprowadzka na bardziej odludne tereny, ale jak się to wszystko potoczy, poczekamy, zobaczymy:)

środa, 7 grudnia 2011

...

Szwajcarzy poubierali choinki, przystroili domy świecidełkami i wielkimi Mikołajami wpełzającymi po balkonie, i zrobiło się od razu jakoś tak rodzinnie, spokojnie i dobrze...
Wczoraj poprószył śnieg, dziś rano widzę z okna ośnieżone poletka i dachy domów, które leżą ciut wyżej niż nasz. U nas tymczasem ani jednego płatka, tylko siąpi i leje. Mgła zasłania wysokie góry naokoło. Przed naszymi oknami pasą się na mokrej trawie trzy krowy. I tak rozpoczynamy po-mikołajkowy dzień, który spędzimy w domu...
Bywa, że pozbawiona słońca, wpadam w dziwnie przygnębiający nastrój.Tutaj jest to o tyle silniejsze, że nie ma do kogo ani gęby otworzyć. I słucham czegoś pięknie prostego, jak to:

A wszystko, o czym się śpiewa A. wydaje mi się istnieć tylko w Polsce...

piątek, 2 grudnia 2011

Bulwerszaczja i obuzenie

Chodzę od wczoraj nabuzowana. Mam ochotę założyć glana i kopnąć wszystkich w d...
Sprawa dotyczy moich wakacji w pracy. Podczas rozmowy z szefową, hohoho i jeszcze trochę temu, ustaliłyśmy termin na od trzydziestego grudnia do piętnastego stycznia. Gdy plan pracy na grudzień dostał się już w moje łapki, zobaczyłam, że widnieją na nim jako ostatnie dwa dni: 29 i 30. Nosz kurde. Jeśli trzydziestego nadal pracuję, to za Chiny nie dojadę na Sylwestra do Polski w stanie pozwalającym na całonocne balowanie. Postanowiłam więc pokombinować troszkę, pogadałam z koleżankami o zmianie, te się zgodziły, bo tak naprawdę im też było to na rękę, i tym sposobem ułożyłam sobie grafik kończący się na dniu 25 grudnia...Dodam jeszcze przy okazji, że w Szwajcarii musimy być już 6 stycznia, z okazji tajemnego wyjazdu, o którym na razie sza... Poszłam wczoraj do szefowej i ...wróciłam wkurzona do potęgi.
Bo:
-ona jest osobistością, która najlepiej zna się na układaniu planów i jakiekolwiek zmiany na skrzętnie ułożonym przez nią grafiku, nie wchodzą w grę;
-postępując tak, jak ja to zrobiłam, nie liczę się z kolegami, którzy biedaczki mają do wyboru albo wolne Święta, albo Sylwestra i nigdy nie dostają tygodnia wakacji w okresie pomiędzy nimi;
-jestem najnowsza w zespole, a wymagania mam przeogromne...
I inne takie. Jeszcze trochę brakowało, a kropelki śliny mojej szefowej latałyby w powietrzu z poddenerwowania, jakie ją opanowało. A ja? Zawsze w takich sytuacjach wyciągam z rękawa kontrargumenty. Nie potrafię siedzieć potulnie jak baranek i słuchać zarzutów, na jakie z pewnością nie zasłużyłam. Ona dała mi wakacje tak jak się umawiałyśmy. A kolegom nie przystawiałam do głowy pistoletu, aby zgodzili się ze mną zamienić. Nie mam sobie po prostu nic do zarzucenia i kropka!Powiedziałam, że z planu, jaki przygotowała wynika, że jestem najbardziej poszkodowana przez system, bo ani Świąt, ani Sylwestra nie będę miała prawdziwie wolnych i spokojnych.
Gdy wróciłam do domu, Mariusz powiedział mi, że jedynym powodem dla którego szefowa nie zgodziła się na moje dłuższe wakacje ( które sobie sama zaaranżowałam), była czysta złośliwość. Złapałam trochę psychicznej równowagi po jego uwadze, bo nasza szefowa to kobieta, w obecności której każdy czuje się winny, mniejszy i gorszy. Taki ma wredny charakter. Chociaż na początku lubiłam ją za oryginalny wygląd. Teraz widzę, że ten hippisowski styl, czerwono-czarne włosy i naszyjniki wielkości zaciśniętej pięści, to tylko przykrywka zestresowanego, podległego regułom człowieka, którego raczej nie spotka w życiu już nic niespodziewanego.
A tę ostatnią myśl wyraziła wczoraj jedna z moich koleżanek w pracy. Rozmawiałyśmy o Polsce. I wtedy ona, młodsza ode mnie dziewczyna, która od dziecka mieszka w Szwajcarii powiedziała: ,,Tutaj wiesz każdego dnia co Cię spotka. Od rana do wieczora Twoje dni są takie same. Myślę, że tam, w Polsce, jest trochę inaczej. Trochę bardziej na luzie." I choć pomyślało mi się z początku, że przecież życie w Polsce też bywa przewidywalne i rutynowe, zwłaszcza, gdy zajmujesz się przez cały czas jednym i tym samym; a ponadto niepewność jutra bywa też rozumiana jako coś negatywnego, syndrom czasów kryzysu, w którym żyjemy; to po pewnym czasie złapałam jej przesłanie i stwierdziłam, że ono najlepiej obrazuje charakter życia w Szwajcarii. Wiesz doskonale co Cię tu czeka każdego dnia. Czuję to coraz mocniej i coraz bardziej zaczyna mnie ten stan uwierać...

poniedziałek, 28 listopada 2011

Sto lat!

W niedzielę minęły okrągłe cztery lata od narodzin Maksymilianka. Tego dnia pracowałam i uśmiechałam się sama do siebie zrywając kartki z kalendarza w pokojach rezydentów. W tamten zimny listopadowy dzień byłam w Polsce, w domu moich rodziców. Wszyscy spieszyli się do pracy, tylko ja miałam labę trwającą już niemal dwa miesiące. A tym razem, proszę, tylko ja zrywałam się do pracy o szóstej rano, po sobotniej imprezce urodzinowej,którą zakończyliśmy w okolicach północy...
Wówczas, cztery lata temu, mróz przeszywał już od dłuższego czasu do szpiku kości. Trwała pora deszczowo- śniegowa, Sącz tonął cały w chmurzyskach, nie było po co ani do kogo wyjść, więc siedziałam w domu, przy kawie i telewizji. Wczoraj- słońce pozwalało co niektórym śmiałkom przechadzać się po okolicy w krótkich koszulkach, choć ja, należąc od urodzenia do zimorodków, zostawiłam sobie sweter. W przerwie pomiędzy dwiema częściami mojej pracy pojechaliśmy na przejażdżkę samochodową, wylegując się w słońcu. na rozgrzanej trawie.
Cztery lata! Szmat czasu! Wtedy jeszcze byliśmy studentami, zaraz po narodzinach wróciliśmy do Krakowa, potem do Rytra, na chwilę do Anglii ( tam stuknęły Maskowi urodzinki numer trzy) i wreszcie tutaj...
A on, jaki jest? Na pewno uparty. Lubi bawić się w grę ,,I kto tu rządzi?" po kilka razy na dzień. Jest też towarzyski i śmiały. Zaczepia dorosłych na ulicy, bawi się z dziećmi bez względu na bariery językowe. Ma talent do rozróżniania marek samochodów, które rozpoznaje lepiej niż ja na przykład. Poza tym ma niezły słuch muzyczny i ładnie śpiewa ( najczęściej repertuar lecący z głośników samochodu, więc wcale nie ,,dziecięcy"). Dużo chodzi, zdobył już sam kilka szczytów, szybko biega, wspina się po wszystkim po czym się da na placu zabaw. A z minusów- nie ma kompletnie talentu plastycznego. Uwielbia za to wycinać i rwać kartki papieru w strzępy. No i taki z niego czterolatek.
A poniżej wspomnienia z imprezki w formie video:

piątek, 25 listopada 2011

Równi i równiejsi

Zasłyszane z jednej  z zabaw Maksa w ostatnim czasie. Jeden samochód trzymany w garści mojego syna zwraca się do innego, z tonem bezwzględnej wyższości:
- Ty też nie jesteś jeepem. Jesteś tylko starą beemką...
I naucz tu człowieku dziecko swe od maleńkości, że marka samochodu nie gra w życiu żadnej roli:)

wtorek, 22 listopada 2011

Zapiski z wolnej niedzieli


Ostatnia niedziela, nie wyróżniając się zbytnio spośród ją poprzedzających, upłynęła nam pod znakiem górskiej wycieczki. Tym razem wybraliśmy do wioski o nazwie Thyon 2000, będącej w sezonie zimowym popularnym ośrodkiem narciarskim. Teraz jeszcze cisza tam jak makiem zasiał...



Tu i ówdzie śnieżne armatki przygotowują już grunt pod amatorów białych pagórków, ale każdy płatek śniegu, którego dane nam było dotknąć w niedzielę, był sztuczny.
Nasz syn przeszedł samodzielnie całą trasę, czyli jakieś półtorej godziny w górę na szczyt o wysokości ponad 2400 m.n.p.m. Za to na górze czekała go nie lada nagroda w postaci tabliczki czekolady i długiego wylegiwania się w listopadowym, całkiem jeszcze gorącym słońcu. Ach, co tu dużo gadać, pięknie było!!!




Późnym popołudniem wybraliśmy się po raz pierwszy na polską mszę. Organizowana jest tu zaledwie jeden raz w ciągu miesiąca. Po ceremonii zostaliśmy zaproszeni na ciacho i herbatkę i podyskutowaliśmy troszkę w gronie rodaków. Okazało się, że jeden z księży jest spokrewniony z wychowawcą, który uczył mojego męża w technikum. Przywoływał w pamięci piękne stoki narciarskie, które mamy w Suchej Dolinie, w okolicy Piwnicznej, czyli rzut beretem od nas. Ksiądz, o którym piszę jest tu już szmat czasu. Pracuje jako proboszcz w jednej ze szwajcarskich parafii. I tutaj, w sercu europejskiego narciarstwa, gdzie sławny Zermatt mamy po przeciwległej stronie doliny i gdzie śmigają na nartach ludzie z całego świata, on z rozrzewnieniem wspomina o sądecczyźnie:)

czwartek, 17 listopada 2011

Tekścior z rana:)

Mój syn wstał dzisiaj nieprzyzwoicie wcześnie, zważywszy na fakt, że ja mam akurat wolne w pracy. O godzinie siódmej byłam już na nogach, nieco niewyspana i rzecz jasna, mocno wkurzona...
Zaparzyłam kawę, postawiłam na stole mleko i płatki, przygotowałam miseczki...
I nagle słyszę:
-Mama, nie wolno tu wkładać twoich cycuszków!
( Hę???)
Maks wyciągnął ze swojego zabawkowego pudła mój zaplątany w nim stanik i odłożył go na łóżko.
- Tu są moje zabawki. Cycuszki się wkłada gdzie indziej.
No to ubrałam się, przywdziałam cycuszki i tak oto w przypływie dobrego humoru zaczął się kolejny, wspaniały dzień;)

poniedziałek, 14 listopada 2011

I po weekendzie...

Nie pracowałam w ubiegły weekend. Ponadto skończyłam w piątek o 16, zapowiadali słońce i 14 stopni na plusie, w związku z czym przemknął mi przez myśl wypad nad Morze we Włoszech, ale jednak zrezygnowałam ( siedem godzin jazdy w tę i z powrotem, a my jeszcze nie mamy zimowych opon). Tak więc ostatecznie stanęło na planie noclegu pod namiotem we Francji, gdzieś w pobliżu szwajcarskiej granicy. Pojechaliśmy przed siebie, przejechaliśmy przez przełęcz Morgins i pognaliśmy w głąb Francji, aby zobaczyć kanion zwany Les Gorges du Pont du Diable. Niestety! Tabliczka wisząca w jego pobliżu oznajmiała, że czynny jest tylko do końca września, ale nic straconego, bo mieliśmy okazję pobrykać trochę w morzu liści zrzuconych na leśną ścieżkę przez okoliczne drzewa. I kolejne moje marzenie spełniło się ot tak, zupełnie niespodziewanie:)




Przy okazji spaceru uświadomiliśmy sobie również, że jest bardzo zimno już około południa, więc co dopiero wieczorem i plan spędzenia nocy pod namiotem nieco się zamazał, choć jeszcze niezupełnie zniknął z horyzontu naszych myśli. Pojechaliśmy na kolejną przełęcz i tam, około godziny szesnastej, zdaliśmy sobie jasno sprawę, że z campingu nic nie będzie:P Pojechaliśmy więc grzecznie w drogę powrotną, aby o godzinie dwudziestej pierwszej paść w objęcia ciepłej pościeli.
Nazajutrz wyjechaliśmy ponownie. Tym razem nieco bliżej ( w sobotę udało nam się bowiem nabić 400 kilometrów na liczniku), w niemieckie połacie kantonu Valais. Wyjechaliśmy w góry w okolicy miasteczka Visp, troszkę się przeszliśmy, troszkę posiedzieliśmy na słońcu, aż nie nadszedł późnojesienny chłód i nie przegnał nas do samochodu.








I tak ciut bez planu, ciut chaotycznie, ciut leniwie i aż nadto domowo, upłynął nam cały weekend:)

czwartek, 10 listopada 2011

Kije wbite...a co dalej?

Powinnam bezapelacyjnie zmienić nazwę bloga. Wszak od pięciu miesięcy z hakiem prowadzimy życie całkiem osiadłe. Na jednej i tej samej długości i szerokości geograficznej, ale to nie najistotniejsze. Chodzi raczej o wbicie kijów naszej mentalności głęboko w szwajcarską ziemię, o powolne ich wdrążanie coraz głębiej, tak, że potem trudno będzie w ogóle je wyciągnąć. Na co dzień problem wsiąkania w obecny stan rzeczy i powolnego się doń przyzwyczajania nie jest widoczny. Aż do czasu, gdy trafi w ręce coś takiego:

Czytam, zachwycam się, podziwiam, zazdroszczę...tęsknię.
Za spontanicznością, za wiatrem we włosach, za niepewnością jutra...
Dziwne? Wiem, ale tak już mam i chyba nic nie da się z tym zrobić. Ale może ciut o historii tych dwojga powyżej. Otóż, będąc mniej więcej w moim obecnym wieku, postanowili iść pieszo z Paryża do Jerozolimy. Nie mieli ze sobą ani grosza(!) Szli po trzydzieści, czterdzieści kilometrów dziennie i pytali napotkanych ludzi o śniadanie, obiad, kolację. A o zmierzchu również o dach nad głową. Ich codziennym życiem stała się droga. Towarzyszyła im ciągła niepewność, wieczny brak komfortu, byli zmuszeni polegać na dobrej woli innych, ale dzięki temu właśnie mieli szansę poznać wielu świetnych ludzi. Książka pełna jest trafionych przemyśleń, wśród których prym wiedzie to, że cywilizacja, w której żyjemy, nie pochwala zdawania się na innych. Masz radzić sobie sam i koniec! Tyle, że w ten sposób trudno doświadczyć prawdziwego ludzkiego oddania i dobrej woli.
Najbardziej uderzające w tej historii jest to, że im się udało!!! Żyć przez dwieście trzydzieści dni z dnia na dzień, pokonać sześć tysięcy kilometrów i dojść w końcu do wymarzonego celu.
No właśnie. A co jest celem dla mnie? Czy w ogóle mam teraz jakiś cel?
Mam pracę. Z perspektywą kilku dobrych lat. Którą względnie lubię.
Mariusz też ma pracę. Trochę mniej pewną, ponieważ zaczął ją ciut później, lecz wszystko stoi na najlepszej drodze do ciągnięcia się w nieskończoność:P Też ją lubi.
Maks chodzi do przedszkola. Coraz lepiej idzie mu francuski. Przedszkole lubi chyba nawet bardziej, niż my swoją pracę:)
Takie są fakty. Same superlatywy. Ileż ludzi, którzy zamienili by się z nami w tempie natychmiastowym. I owszem, ja też doceniam to, co mam, a jednak... Gdy pomyślę sobie, że tak ma być przez następne pięć lat, patrzę z nadzieją w to, co będzie gdy się wreszcie skończą. A gdy przeciągnę czas mieszkania tu do lat dziesięciu, mdli mnie na samą myśl. Bo to nie wystarczy.
Zachłysnęłam się już kiedyś włóczykijstwem. Wiem, co to znaczy nie wiedzieć gdzie się spędzi następną noc, znam uczucie szukania w miarę ustronnego miejsca u skraju drogi. Zdarzało się w życiu, że nie miałam grosza przy duszy, a musiałam jakoś przeżyć przez następne kilka dni w zupełnie obcym mieście. Kiedyś zarabiałam śpiewając na ulicy przy akompaniamencie gitary... Piękne to były czasy!
Nawet mając już Maksa u boku odważaliśmy się od czasu do czasu na jakieś małe szaleństwa. Pierwszy raz spał pod namiotem, gdy miał siedem miesięcy, ciągiem przez dwa tygodnie:)
I tego mi tu brakuje. Owszem, z drugiej strony marzy mi się ustronne mieszkanko tylko dla nas, w dodatku przyjemnie zaaranżowane. Ale bakcyl ciągłego przemieszczania się i poznawania nowych terenów, żyje we mnie na dobre i chyba nigdy nie uda mi się go wyplenić:)

środa, 2 listopada 2011

A za oknem...



Złocista jesień w pełni, a do tego ciepłe promienie słońca, które dodają energii. W Dzień Wszystkich Świętych nie ruszaliśmy się z domu, jakoś tak wyszło po prostu, ale nie było wcale nudno, mieliśmy czas na zaległe rozmowy, no i podopinaliśmy do końca plan urlopowy, ale o tym na razie cicho sza:)
W poniedziałek byliśmy w pracy, jednak wieczorkiem załapaliśmy się na imprezę urodzinową w połączeniu z halloweenową:
 Idąc za ciosem uwstecznię dni aż do weekendu, kiedy to byliśmy na chwilkę w górach:


Las jesienią...

Ratuj się kto może!

środa, 26 października 2011

Szwajcaria okiem pięciomiesięcznej emigrantki:)


Już jutro stuknie nam okrągłe pięć miesięcy pobytu we Szwajcarii. Nie wiem czy to dużo czy mało; porównując się ze ,,starymi wyjadaczami" niewiele, ale dla mnie, mającej za sobą doświadczenie emigracji na Wyspy, które trwało za pierwszym razem sześć miesięcy, za drugim zaś- jedynie dwa, to całkiem sporo... Czas mija mi tu dość szybko, nie licząc dni ,,domowych", które spędzam z Maksem i dziećmi Veronique ( w przerwie na obiad). Wtedy właśnie najbardziej doskwiera mi tęsknota za Polską, za ukochanymi miejscami, za Rytrem, Sączem i Krakowem, za kawką na plotkach u koleżanki,za buszowaniem po ciucholandach, za niezbyt wysokimi, porośniętymi lasem górami. Wkładam na szalę plusy i minusy naszego bycia tutaj i wychodzi mniej więcej tak:
( Zacznijmy od pozytywów)
  • Góry, które nas otaczają, są naprawdę piękne. Co rano budzi nas widok ośnieżonych szczytów, mamy mnóstwo tras do wyboru do koloru na każdy weekend. Nic tylko patrzeć i podziwiać:)
  • Pogoda naprawdę nas rozpieszcza. Końcem października mamy złotą jesień, słońce wciąż daje czadu, owszem, od czasu do czasu popada, ale jest to zjawisko na tyle znikome, że szybko się o nim zapomina. W zimie ponoć nie ma tu prawie śniegu ( oczywiście nie dotyczy to wysokich Alp).
  • Zarobki są dużo, dużo wyższe niż w Polsce ( ależ odkrycie!) Przy obecnym kursie franka, chyba najwyższe w Europie. Poza tym atmosfera w pracy jest całkiem znośna, choć to mogę napisać jedynie z własnego punktu widzenia. Nie ma mowy o zjawisku ,,kablowania" na innych pracowników do przełożonego, które było postrzegane jako wielki plus, gdy pracowałam w domu opieki w Anglii. Poza tym personel jest znacznie wymieszany ,,pochodzeniowo", co ucina zjawisko nacjonalizmu w zarodku; można zaprzyjaźnić się bez większych problemów z większością kolegów z pracy, bez względu na ich wiek, kolor skóry czy pochodzenie. 
  • Język, którym się posługujemy, to zarówno plus, jak i minus mieszkania w Szwajcarii. Plus- bo trzeba iść naprzód z nauką, nawet jeśli solennie postanowimy sobie stanąć w miejscu, to i tak nowe słówka dźwięczą codziennie z tyłu głowy i domagają się zapamiętania, a minus- bo sprawy urzędowe, telefony i inne rzeczy, o niebo lepiej załatwiałoby się po polsku... W kwestii językowej warto dodać ogromny plus dla Maksa- nawet, jeśli kiedyś stąd wyjedziemy, a on do tej pory nie nauczy się mówić płynnie po francusku, to i tak osłucha się z językiem w stopniu wystarczającym, żeby potem siąść nad książkami i się uczyć w swych młodzieńczych czasach ( chyba, że to tylko naiwność niedoświadczonej matki???)
Muszą być i minusy:
  • Wydatki, z którymi trzeba się tu liczyć, bywają niestety wprost proporcjonalne do zarobków... Dlatego właśnie tak ciężko tu przeżyć, gdy pracuje się w rolnictwie. Przedszkole jest drogie, a gdy dzieciaki idą do szkoły, trzeba im zorganizować czas od godziny 11.30 do 13.30. Dla większości pracujących mam- zadanie niewykonalne. Na razie nie martwię się na zapas, ale Maks wedle tutejszego prawa podlega obowiązkowi szkolnemu już od przyszłego roku. No i co wtedy? 
  • System ubezpieczeń, który mają we Szwajcarii, jest dla mnie dość absurdalny. Otóż każdy jest zobligowany do wykupienia ubezpieczenia zdrowotnego, za które następnie płaci co miesiąc odpowiednią stawkę... Jeśli jednak jest chory i idzie do lekarza, musi płacić za wizytę aż do osiągnięcia poziomu tak zwanej ,,franczyzy", którą wcześniej sam sobie wybiera. Podsumowując- płaci się dużo, a nie ma się z tego zbyt wiele. Konkluzja jest jedna- naprawdę nie warto chorować w tym kraju! ( a już zwłaszcza mieć chorych zębów, których leczenia nie pokrywa żadne z podstawowych ubezpieczeń, a które należy do bardzo drogich).
  • I największy minus- jest daleko do domu! Nie mogę wyskoczyć do Polski na weekend, bo nie ma tanich linii lotniczych, a podróż autem zajmuje niemal dobę. I dlatego też siedzę i narzekam na wszystko powyżej;) 

poniedziałek, 24 października 2011

Alpejska jesień

Ponoć za górami już późna jesień. Drzewa pozbawione liści, zimny wiatr i deszcz, plucha. U nas jesień w pełni. Winogrona różnokolorowe, nad nimi pas pięknych liściastych drzew, a wyżej wiecznie zielone choinki i jesienne modrzewie. Potem tylko skały i śnieg, który gdzieniegdzie przeleży pewnie nietknięty aż do wiosny. Miałam jedno marzenie: wejść w stos rozrzuconych liści, nazbierać co ładniejszych i pozwolić małemu poczuć prawdziwą jesień...Ale...jako że mieszkamy w paśmie ,,winogronowym" nie ma u nas gdzie iść na prawdziwy jesienny spacer. Pozostał więc weekend ( na szczęście wolny!). Tyle, że...Mariusz nie lubi przechadzek po zbyt niskich terenach, jak już korzystać, to na maksa, tam, gdzie tylko droga pozwoli dojechać ( a tu jest to zwykle dużo wyżej niż granica drzew liściastych). Ostatecznie doszliśmy więc do kompromisu jadąc na wycieczkę w okolicę jeziora Lac de Tseuzier ( 1777 m.n.p.m.) w pasmo złocistych modrzewi:) I tym oto sposobem bajeczna jesień alpejska została uwieczniona na zdjęciach:





Po wczorajszym muszę przyznać, że dzięki plątaninie jesiennych barw góry nabierają pewnej wyrazistości. Gdziekolwiek by nie odwrócić głowy, mieliśmy przed oczami obrazy wycięte z najpiękniejszych pocztówek. Ogrom kolorów wręcz oszałamiał, a dzięki słońcu  były one wszystkie bardzo jaskrawe i wyraźne. Po prostu czysty cud natury. Mimo wszystko, w powietrzu czai się już chłód. Wystarczy wejść w cień, aby natknąć się na pozostałości śniegu i przykryte nimi badyle bez życia. Gdy słońce chyli się ku zachodowi, przy każdym oddechu z ust leci para. Powoli nadchodzi najsurowsza z pór roku, która to dopiero uwydatni góry w ich pełnej okazałości...

wtorek, 18 października 2011

Codzienność z przedszkolakiem

Kiedy mam wolne ( tak jak dziś na przykład) wypadałoby mi się zaopatrzyć w mały kajecik i biegać z nim wszędzie notując perełki wylatujące z ust mojego syna. Są debeściackie. Czasem trudno mi złapać powietrze ze śmiechu, ale potem, gdy salwy ustają, bardzo szybko i skutecznie zapominam.
Więc dzisiaj to, co nie uleciało z pamięci:)
Maksymilian przegląda swoją książeczkę pod tytułem: ,,Jesienią, jesienią sady się rumienią...". Wskazuje na jabłko i mówi do mnie: ,,Mama, zobacz, la pomme!" Mnie oczywiście zatyka, bo jestem pewna, że sama go tego nie uczyłam, a tu proszę. Idąc więc za ciosem, wskazuję na żółciutkie owoce na stronie obok pytając jak je nazywamy po francusku. A on na to: ,,La grusz":)
Albo inna sytuacja ( sprzed minuty dosłownie). Maks jeździ po pokoju ( udaje kierowcę, a jego kierownicą jest książka) i mówi: ,,Mama, przyjechałem do garu". Ja na to: ,,Gdzie???", ,,No, tu, tu jest gar, gdzie stoją pociągi":)( po francusku gare).
A jeszcze jedno, gdy powie się mu :,dziękuję" niezmiennie odpowiada: ,,Nie ma co za co":)
Także, jak widać, moje leniuchowanie w domu, wygląda całkiem ciekawie. Oglądamy pełnometrażowe filmy o Puchatku ( piękne!!!), malujemy jesienne drzewa ( pod względem artystycznym moje dziecko nie jest jakieś wybitne, ale co tam), chodzimy na plac zabaw( a pogoda dziś cudna, słońce i niebo bez jednej chmurki) albo uczymy się z tę genialną stronką internetową, którą odkryłam już jakiś czas temu. A wygląda to mniej więcej tak:

piątek, 14 października 2011

Sentymenty

W sobotni wieczór, kiedy byłam we wnętrzu ciepłego kościoła, a naokoło, z chmur, co zaległy na dobre naszą miejscowość, siąpił deszcz, przypomniałam sobie o majówkach, na które chodziłam z babcią za czasów maleńkości. Ubierałam najlepszą sukienkę i wyjściową torebeczkę, kasowałam autobusowy bilet i jechałyśmy. We wnętrzu kościoła było zawsze nieco chłodniej i pachniało bzem, a potem innymi kwiatami. Piękne to były czasy, beztroskie i błogie. I jakieś takie całkiem inne niż dzisiejsze, mam wrażenie...
Chwilę potem, gdy msza się skończyła i wyszłam na deszcz, zapragnęłam nagle znaleźć się na sądeckich plantach, iść z kumpelą do ,,Słowika", albo po prostu usiąść na jednej z ławek, jak to bywało dawniej, czy deszcz czy słońce. Spotkać wszystkich, których tam poznałam, jakieś, bagatela, dziesięć lat  temu. Ale czas pędzi nieubłaganie i lepiej nie tracić go na sentymenty. Dla własnego psychicznego zdrowia...

Ehhh, moje planty....

piątek, 7 października 2011

O tym, co na rzut beretem:)

No i doczekaliśmy się jesiennej aury. Liście okolicznych winogron pożółkły w momencie. Nad szczytami pobliskich gór zawisły chmury, a w prześwitach między nimi widać świeży bielutki śnieg. U nas, na dole, nie jest najgorzej, tyle że spałoby się cały dzień w ciepłej pościeli, a tymczasem trzeba zaiwaniać piechotą do pracy. Dziś mam zmianę podzieloną na dwie partie: ranną i popołudniową, co daje mi cztery godziny wolnego po obiedzie i fajrant o dwudziestej...
Korzystając z przepięknej pogody dwóch ostatnich dni wolnego ( środy i czwartku) wybraliśmy się z Maksiem na dwa długie spacery. Wzięłam w garść aparat i tak oto powstały pierwsze fotki obrazujące najbliższą nam okolicę, która rozciąga się tuż za rogiem małej, wiejskiej uliczki:
Jak mama każe, to pozować trzeba


Winnice, zielone winnice

I winnic ciąg dalszy





Poza tym dziś widziałam mojego małego Szkraba w akcji ,,przedszkole";P Z rana dzieciaki przyszły do domu opieki, aby wspólnie ze starszymi pensjonariuszami przygotowywać nadzienie do ciasta, które będą konsumować tego popołudnia. Ależ miałam niespodziankę! Wychodzę na korytarz podczas rutynowego dnia pracy, a tu mój Maks z grupką innych dzieci. Gdy mnie zobaczył, zapytał:
-A czemu jesteś tak ubrana? ( mam takie wdzianko a la pielęgniarka).
A potem grzecznie kroił jabłuszka, słuchał poleceń pani ( po francusku) i odprowadzał mnie wzrokiem, gdy wracałam znów na piętro. Nie robiąc przy tym żadnych sensacji.
Gdy na niego patrzę, często myślę nad fenomenem łapania języka przez dzieci. Ja byłabym pewno bardzo zagubiona na jego miejscu ( pamiętam jakie sceny rozpaczy urządzałam mojej mamie w przedszkolu w wieku pięciu lat, a nawet w zerówce, i to rzecz jasna w polskojęzycznym otoczeniu), tymczasem on...radzi sobie. Radzi sobie świetnie! Zaryzykuję stwierdzeniem, że polubił nawet tutejsze przedszkole, mimo, że na początku nie znał prawie żadnego słowa po francusku. Myślałam o tym, żeby nieco ułatwić mu start i przyłożyć się do jego nauki języka, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Czy to przez brak czasu,czy przez bardziej interesujące rzeczy na głowie, czy wreszcie przez brak dostatecznej motywacji- nie wiem. W każdym razie obiecuję sobie, że jak trochę podrośnie nauczę go troszkę angielskiego;P
A tymczasem idę na łatwiznę i zostawiam go od czasu do czasu sam na sam z inteligentnym profesorem XXI wieku- komputerem:P