Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

czwartek, 10 listopada 2011

Kije wbite...a co dalej?

Powinnam bezapelacyjnie zmienić nazwę bloga. Wszak od pięciu miesięcy z hakiem prowadzimy życie całkiem osiadłe. Na jednej i tej samej długości i szerokości geograficznej, ale to nie najistotniejsze. Chodzi raczej o wbicie kijów naszej mentalności głęboko w szwajcarską ziemię, o powolne ich wdrążanie coraz głębiej, tak, że potem trudno będzie w ogóle je wyciągnąć. Na co dzień problem wsiąkania w obecny stan rzeczy i powolnego się doń przyzwyczajania nie jest widoczny. Aż do czasu, gdy trafi w ręce coś takiego:

Czytam, zachwycam się, podziwiam, zazdroszczę...tęsknię.
Za spontanicznością, za wiatrem we włosach, za niepewnością jutra...
Dziwne? Wiem, ale tak już mam i chyba nic nie da się z tym zrobić. Ale może ciut o historii tych dwojga powyżej. Otóż, będąc mniej więcej w moim obecnym wieku, postanowili iść pieszo z Paryża do Jerozolimy. Nie mieli ze sobą ani grosza(!) Szli po trzydzieści, czterdzieści kilometrów dziennie i pytali napotkanych ludzi o śniadanie, obiad, kolację. A o zmierzchu również o dach nad głową. Ich codziennym życiem stała się droga. Towarzyszyła im ciągła niepewność, wieczny brak komfortu, byli zmuszeni polegać na dobrej woli innych, ale dzięki temu właśnie mieli szansę poznać wielu świetnych ludzi. Książka pełna jest trafionych przemyśleń, wśród których prym wiedzie to, że cywilizacja, w której żyjemy, nie pochwala zdawania się na innych. Masz radzić sobie sam i koniec! Tyle, że w ten sposób trudno doświadczyć prawdziwego ludzkiego oddania i dobrej woli.
Najbardziej uderzające w tej historii jest to, że im się udało!!! Żyć przez dwieście trzydzieści dni z dnia na dzień, pokonać sześć tysięcy kilometrów i dojść w końcu do wymarzonego celu.
No właśnie. A co jest celem dla mnie? Czy w ogóle mam teraz jakiś cel?
Mam pracę. Z perspektywą kilku dobrych lat. Którą względnie lubię.
Mariusz też ma pracę. Trochę mniej pewną, ponieważ zaczął ją ciut później, lecz wszystko stoi na najlepszej drodze do ciągnięcia się w nieskończoność:P Też ją lubi.
Maks chodzi do przedszkola. Coraz lepiej idzie mu francuski. Przedszkole lubi chyba nawet bardziej, niż my swoją pracę:)
Takie są fakty. Same superlatywy. Ileż ludzi, którzy zamienili by się z nami w tempie natychmiastowym. I owszem, ja też doceniam to, co mam, a jednak... Gdy pomyślę sobie, że tak ma być przez następne pięć lat, patrzę z nadzieją w to, co będzie gdy się wreszcie skończą. A gdy przeciągnę czas mieszkania tu do lat dziesięciu, mdli mnie na samą myśl. Bo to nie wystarczy.
Zachłysnęłam się już kiedyś włóczykijstwem. Wiem, co to znaczy nie wiedzieć gdzie się spędzi następną noc, znam uczucie szukania w miarę ustronnego miejsca u skraju drogi. Zdarzało się w życiu, że nie miałam grosza przy duszy, a musiałam jakoś przeżyć przez następne kilka dni w zupełnie obcym mieście. Kiedyś zarabiałam śpiewając na ulicy przy akompaniamencie gitary... Piękne to były czasy!
Nawet mając już Maksa u boku odważaliśmy się od czasu do czasu na jakieś małe szaleństwa. Pierwszy raz spał pod namiotem, gdy miał siedem miesięcy, ciągiem przez dwa tygodnie:)
I tego mi tu brakuje. Owszem, z drugiej strony marzy mi się ustronne mieszkanko tylko dla nas, w dodatku przyjemnie zaaranżowane. Ale bakcyl ciągłego przemieszczania się i poznawania nowych terenów, żyje we mnie na dobre i chyba nigdy nie uda mi się go wyplenić:)

5 komentarzy:

  1. fajna historia...napewno książka musi być bardzo ciekawa! Co do Twojego 'włóczykijstwa' to myślę, że to jest tak jak z chodzeniem po górach- jak raz się to pokocha to, to uczucie już zawsze będzie krążyło w naszej krwii i chodz raz będzie bliżej serca raz dalej to zawsze będzie powracało jak w krwioobiegu ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, chyba tak. I mijające lata nic tu nie zmieniają. Na razie mam cichy plan połączenia przyjemnego z pożytecznym ( w sensie wojaży i stabilizacji), ale zakłada on osiedlenie się tu na jakiś czas, a potem kto wie czy się jeszcze odważę stąd ruszyć:) Ale bądźmy dobrej myśli;P

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja znam kobietę, która od czasu do czasu uskutecznia to, co Wasza para, tzn. w jej wydaniu są to pielgrzymki. Idzie piechotą i nie korzysta z żadnych podwózek. Je u ludzi, śpi u ludzi, zdaje się na Opatrzność. W kilku odległych miejscach już była. Czasem sama, raz chyba z mężem i jeszcze jedną osobą. Ostatnio dotarła w ten sposób do Medjugorje. Kiedyś też chciałam tak spróbować... ale nie odważyłam się... i chyba przez najbliższy czas się to nie zmieni. Ale rozumiem Twoje rozterki ;) Włóczykijko :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gdybym miała iść sama, chyba zabrakłoby mi odwagi. Bez pieniędzy- chyba też już nie jestem na tyle szalona. Na stopa- sama nie wiem...Ostatni raz miałam okazję zaliczyć długiego stopa, kiedy Maksiu był już na świecie, było to w czerwcu 2008 roku. Przejechaliśmy trasę Paryż- Wrocław. Biadoliłam gorzej niż przekupka na straganie...Że nie damy rady, że zimno, że pada, żem głodna, że jak zginiemy to biedne dziecko zostanie sierotą... No cóż, starzeję się jednak....

    OdpowiedzUsuń