Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 28 listopada 2011

Sto lat!

W niedzielę minęły okrągłe cztery lata od narodzin Maksymilianka. Tego dnia pracowałam i uśmiechałam się sama do siebie zrywając kartki z kalendarza w pokojach rezydentów. W tamten zimny listopadowy dzień byłam w Polsce, w domu moich rodziców. Wszyscy spieszyli się do pracy, tylko ja miałam labę trwającą już niemal dwa miesiące. A tym razem, proszę, tylko ja zrywałam się do pracy o szóstej rano, po sobotniej imprezce urodzinowej,którą zakończyliśmy w okolicach północy...
Wówczas, cztery lata temu, mróz przeszywał już od dłuższego czasu do szpiku kości. Trwała pora deszczowo- śniegowa, Sącz tonął cały w chmurzyskach, nie było po co ani do kogo wyjść, więc siedziałam w domu, przy kawie i telewizji. Wczoraj- słońce pozwalało co niektórym śmiałkom przechadzać się po okolicy w krótkich koszulkach, choć ja, należąc od urodzenia do zimorodków, zostawiłam sobie sweter. W przerwie pomiędzy dwiema częściami mojej pracy pojechaliśmy na przejażdżkę samochodową, wylegując się w słońcu. na rozgrzanej trawie.
Cztery lata! Szmat czasu! Wtedy jeszcze byliśmy studentami, zaraz po narodzinach wróciliśmy do Krakowa, potem do Rytra, na chwilę do Anglii ( tam stuknęły Maskowi urodzinki numer trzy) i wreszcie tutaj...
A on, jaki jest? Na pewno uparty. Lubi bawić się w grę ,,I kto tu rządzi?" po kilka razy na dzień. Jest też towarzyski i śmiały. Zaczepia dorosłych na ulicy, bawi się z dziećmi bez względu na bariery językowe. Ma talent do rozróżniania marek samochodów, które rozpoznaje lepiej niż ja na przykład. Poza tym ma niezły słuch muzyczny i ładnie śpiewa ( najczęściej repertuar lecący z głośników samochodu, więc wcale nie ,,dziecięcy"). Dużo chodzi, zdobył już sam kilka szczytów, szybko biega, wspina się po wszystkim po czym się da na placu zabaw. A z minusów- nie ma kompletnie talentu plastycznego. Uwielbia za to wycinać i rwać kartki papieru w strzępy. No i taki z niego czterolatek.
A poniżej wspomnienia z imprezki w formie video:

piątek, 25 listopada 2011

Równi i równiejsi

Zasłyszane z jednej  z zabaw Maksa w ostatnim czasie. Jeden samochód trzymany w garści mojego syna zwraca się do innego, z tonem bezwzględnej wyższości:
- Ty też nie jesteś jeepem. Jesteś tylko starą beemką...
I naucz tu człowieku dziecko swe od maleńkości, że marka samochodu nie gra w życiu żadnej roli:)

wtorek, 22 listopada 2011

Zapiski z wolnej niedzieli


Ostatnia niedziela, nie wyróżniając się zbytnio spośród ją poprzedzających, upłynęła nam pod znakiem górskiej wycieczki. Tym razem wybraliśmy do wioski o nazwie Thyon 2000, będącej w sezonie zimowym popularnym ośrodkiem narciarskim. Teraz jeszcze cisza tam jak makiem zasiał...



Tu i ówdzie śnieżne armatki przygotowują już grunt pod amatorów białych pagórków, ale każdy płatek śniegu, którego dane nam było dotknąć w niedzielę, był sztuczny.
Nasz syn przeszedł samodzielnie całą trasę, czyli jakieś półtorej godziny w górę na szczyt o wysokości ponad 2400 m.n.p.m. Za to na górze czekała go nie lada nagroda w postaci tabliczki czekolady i długiego wylegiwania się w listopadowym, całkiem jeszcze gorącym słońcu. Ach, co tu dużo gadać, pięknie było!!!




Późnym popołudniem wybraliśmy się po raz pierwszy na polską mszę. Organizowana jest tu zaledwie jeden raz w ciągu miesiąca. Po ceremonii zostaliśmy zaproszeni na ciacho i herbatkę i podyskutowaliśmy troszkę w gronie rodaków. Okazało się, że jeden z księży jest spokrewniony z wychowawcą, który uczył mojego męża w technikum. Przywoływał w pamięci piękne stoki narciarskie, które mamy w Suchej Dolinie, w okolicy Piwnicznej, czyli rzut beretem od nas. Ksiądz, o którym piszę jest tu już szmat czasu. Pracuje jako proboszcz w jednej ze szwajcarskich parafii. I tutaj, w sercu europejskiego narciarstwa, gdzie sławny Zermatt mamy po przeciwległej stronie doliny i gdzie śmigają na nartach ludzie z całego świata, on z rozrzewnieniem wspomina o sądecczyźnie:)

czwartek, 17 listopada 2011

Tekścior z rana:)

Mój syn wstał dzisiaj nieprzyzwoicie wcześnie, zważywszy na fakt, że ja mam akurat wolne w pracy. O godzinie siódmej byłam już na nogach, nieco niewyspana i rzecz jasna, mocno wkurzona...
Zaparzyłam kawę, postawiłam na stole mleko i płatki, przygotowałam miseczki...
I nagle słyszę:
-Mama, nie wolno tu wkładać twoich cycuszków!
( Hę???)
Maks wyciągnął ze swojego zabawkowego pudła mój zaplątany w nim stanik i odłożył go na łóżko.
- Tu są moje zabawki. Cycuszki się wkłada gdzie indziej.
No to ubrałam się, przywdziałam cycuszki i tak oto w przypływie dobrego humoru zaczął się kolejny, wspaniały dzień;)

poniedziałek, 14 listopada 2011

I po weekendzie...

Nie pracowałam w ubiegły weekend. Ponadto skończyłam w piątek o 16, zapowiadali słońce i 14 stopni na plusie, w związku z czym przemknął mi przez myśl wypad nad Morze we Włoszech, ale jednak zrezygnowałam ( siedem godzin jazdy w tę i z powrotem, a my jeszcze nie mamy zimowych opon). Tak więc ostatecznie stanęło na planie noclegu pod namiotem we Francji, gdzieś w pobliżu szwajcarskiej granicy. Pojechaliśmy przed siebie, przejechaliśmy przez przełęcz Morgins i pognaliśmy w głąb Francji, aby zobaczyć kanion zwany Les Gorges du Pont du Diable. Niestety! Tabliczka wisząca w jego pobliżu oznajmiała, że czynny jest tylko do końca września, ale nic straconego, bo mieliśmy okazję pobrykać trochę w morzu liści zrzuconych na leśną ścieżkę przez okoliczne drzewa. I kolejne moje marzenie spełniło się ot tak, zupełnie niespodziewanie:)




Przy okazji spaceru uświadomiliśmy sobie również, że jest bardzo zimno już około południa, więc co dopiero wieczorem i plan spędzenia nocy pod namiotem nieco się zamazał, choć jeszcze niezupełnie zniknął z horyzontu naszych myśli. Pojechaliśmy na kolejną przełęcz i tam, około godziny szesnastej, zdaliśmy sobie jasno sprawę, że z campingu nic nie będzie:P Pojechaliśmy więc grzecznie w drogę powrotną, aby o godzinie dwudziestej pierwszej paść w objęcia ciepłej pościeli.
Nazajutrz wyjechaliśmy ponownie. Tym razem nieco bliżej ( w sobotę udało nam się bowiem nabić 400 kilometrów na liczniku), w niemieckie połacie kantonu Valais. Wyjechaliśmy w góry w okolicy miasteczka Visp, troszkę się przeszliśmy, troszkę posiedzieliśmy na słońcu, aż nie nadszedł późnojesienny chłód i nie przegnał nas do samochodu.








I tak ciut bez planu, ciut chaotycznie, ciut leniwie i aż nadto domowo, upłynął nam cały weekend:)

czwartek, 10 listopada 2011

Kije wbite...a co dalej?

Powinnam bezapelacyjnie zmienić nazwę bloga. Wszak od pięciu miesięcy z hakiem prowadzimy życie całkiem osiadłe. Na jednej i tej samej długości i szerokości geograficznej, ale to nie najistotniejsze. Chodzi raczej o wbicie kijów naszej mentalności głęboko w szwajcarską ziemię, o powolne ich wdrążanie coraz głębiej, tak, że potem trudno będzie w ogóle je wyciągnąć. Na co dzień problem wsiąkania w obecny stan rzeczy i powolnego się doń przyzwyczajania nie jest widoczny. Aż do czasu, gdy trafi w ręce coś takiego:

Czytam, zachwycam się, podziwiam, zazdroszczę...tęsknię.
Za spontanicznością, za wiatrem we włosach, za niepewnością jutra...
Dziwne? Wiem, ale tak już mam i chyba nic nie da się z tym zrobić. Ale może ciut o historii tych dwojga powyżej. Otóż, będąc mniej więcej w moim obecnym wieku, postanowili iść pieszo z Paryża do Jerozolimy. Nie mieli ze sobą ani grosza(!) Szli po trzydzieści, czterdzieści kilometrów dziennie i pytali napotkanych ludzi o śniadanie, obiad, kolację. A o zmierzchu również o dach nad głową. Ich codziennym życiem stała się droga. Towarzyszyła im ciągła niepewność, wieczny brak komfortu, byli zmuszeni polegać na dobrej woli innych, ale dzięki temu właśnie mieli szansę poznać wielu świetnych ludzi. Książka pełna jest trafionych przemyśleń, wśród których prym wiedzie to, że cywilizacja, w której żyjemy, nie pochwala zdawania się na innych. Masz radzić sobie sam i koniec! Tyle, że w ten sposób trudno doświadczyć prawdziwego ludzkiego oddania i dobrej woli.
Najbardziej uderzające w tej historii jest to, że im się udało!!! Żyć przez dwieście trzydzieści dni z dnia na dzień, pokonać sześć tysięcy kilometrów i dojść w końcu do wymarzonego celu.
No właśnie. A co jest celem dla mnie? Czy w ogóle mam teraz jakiś cel?
Mam pracę. Z perspektywą kilku dobrych lat. Którą względnie lubię.
Mariusz też ma pracę. Trochę mniej pewną, ponieważ zaczął ją ciut później, lecz wszystko stoi na najlepszej drodze do ciągnięcia się w nieskończoność:P Też ją lubi.
Maks chodzi do przedszkola. Coraz lepiej idzie mu francuski. Przedszkole lubi chyba nawet bardziej, niż my swoją pracę:)
Takie są fakty. Same superlatywy. Ileż ludzi, którzy zamienili by się z nami w tempie natychmiastowym. I owszem, ja też doceniam to, co mam, a jednak... Gdy pomyślę sobie, że tak ma być przez następne pięć lat, patrzę z nadzieją w to, co będzie gdy się wreszcie skończą. A gdy przeciągnę czas mieszkania tu do lat dziesięciu, mdli mnie na samą myśl. Bo to nie wystarczy.
Zachłysnęłam się już kiedyś włóczykijstwem. Wiem, co to znaczy nie wiedzieć gdzie się spędzi następną noc, znam uczucie szukania w miarę ustronnego miejsca u skraju drogi. Zdarzało się w życiu, że nie miałam grosza przy duszy, a musiałam jakoś przeżyć przez następne kilka dni w zupełnie obcym mieście. Kiedyś zarabiałam śpiewając na ulicy przy akompaniamencie gitary... Piękne to były czasy!
Nawet mając już Maksa u boku odważaliśmy się od czasu do czasu na jakieś małe szaleństwa. Pierwszy raz spał pod namiotem, gdy miał siedem miesięcy, ciągiem przez dwa tygodnie:)
I tego mi tu brakuje. Owszem, z drugiej strony marzy mi się ustronne mieszkanko tylko dla nas, w dodatku przyjemnie zaaranżowane. Ale bakcyl ciągłego przemieszczania się i poznawania nowych terenów, żyje we mnie na dobre i chyba nigdy nie uda mi się go wyplenić:)

środa, 2 listopada 2011

A za oknem...



Złocista jesień w pełni, a do tego ciepłe promienie słońca, które dodają energii. W Dzień Wszystkich Świętych nie ruszaliśmy się z domu, jakoś tak wyszło po prostu, ale nie było wcale nudno, mieliśmy czas na zaległe rozmowy, no i podopinaliśmy do końca plan urlopowy, ale o tym na razie cicho sza:)
W poniedziałek byliśmy w pracy, jednak wieczorkiem załapaliśmy się na imprezę urodzinową w połączeniu z halloweenową:
 Idąc za ciosem uwstecznię dni aż do weekendu, kiedy to byliśmy na chwilkę w górach:


Las jesienią...

Ratuj się kto może!