Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

sobota, 28 grudnia 2013

Mój Wielki Pomysł



,,Don't get any big ideas
They're not gonna happen..."
 
Śpiewają moi ukochani pasjonaci muzyki z Radiohead. To musi być jakiś urok przyciągania się przeciwieństw, bo nucę w kółko, choć nie wierzę w to zupełnie...
Dopiero niedawno odkryłam co mruczy wokalista w tym utworze, bo ciężko go zrozumieć z samego tylko słuchu ( wierzcie mi, nawet moi angielskojęzyczni znajomi tego nie odgadli)...
Jeśli ktoś ma ochotę pomruczeć, to cały utwór jest tutaj:
 

Tymczasem pieszczę w myślach swój własny wielki pomysł:) A może i nie wielki, ale oczywisty. Może taki, którym innym wydaje się nie wiadomo czym, lecz dla mnie (dla nas) jest jedynie wypełnieniem naszego powołania.
Szczerze pisząc, ani Szwajcaria, ani nasza praca tutaj, ani ten własny dom i rzeczy się w nim znajdujące, ani plany studiów tu, wzbogacania się, życia przykładnego obywatela, nie są naszą drogą... I im bardziej w nią brniemy, tym bardziej oddalamy się od siebie nawzajem i od siebie samych...

Dlatego powstał  WIELKI POMYSŁ, który prędzej czy później musi się spełnić...
Poza tym przekonałam się, że własną misję w życiu można odkryć, gdy myśl o niej wywołuje w nas radość. Tymczasem w moim przypadku nie jest to wysoka pensja, ani nawet własny dom, ani drogie ubrania, ani idealny wygląd, ani lśniąca inteligencja, szanowany zawód, czy oczytane dziecko:) 

wtorek, 24 grudnia 2013

Szopka, która drżała w posadach



,,Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie. Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: «Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów». A stało się to wszystko, aby się wypełniło słowo Pańskie powiedziane przez Proroka: Oto Dziewica pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy: "Bóg z nami". Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie, lecz nie zbliżał się do Niej, aż porodziła Syna, któremu nadał imię Jezus."( Mt 1,18-25)





Ta wersja jest nam powszechnie znana.Tak znana, że aż się przejadła. Przeczytamy ją w domu, w kościele, zrobimy szopkę, opowiemy dzieciom co i jak z tym małym Jezuskiem, jak mu marzły stópki i jak płakał z zimna, choć w Izraelu przecież wcale zimno nie jest...

Piękna tradycja, cudownie spędzone rodzinne chwile, wspaniała legenda. LEGENDA- tak przeczytałam w jednej ze świeżo wydanych gazet...

A co, gdyby to wszystko NIE BYŁO JEDYNIE LEGENDĄ???

Gdyby ten mały dzieciak w żłóbku obok osłów i baranów, był najniebezpieczniejszym, najodważniejszym mężczyzną na świecie, Bogiem, który przychodząc na świat, złamał wszelkie zasady i dał się zabić w imię Miłości?
Zdaje mi się, że siły zła drżą przed Jego potęgą dużo wymowniej, niż mieszkańcy planety ziemi, którzy chętnie włożyliby na niego strój ,,nieszkodliwego hippisa". Tymczasem istnieje jeszcze inny opis Narodzenia Pańskiego:


,,Potem wielki znak się ukazał na niebie:
Niewiasta obleczona w słońce
i księżyc pod jej stopami,
a na jej głowie wieniec z gwiazd dwunastu.
  A jest brzemienna.
I woła cierpiąc bóle i męki rodzenia.
  I inny znak się ukazał na niebie:
Oto wielki Smok barwy ognia,
mający siedem głów i dziesięć rogów
- a na głowach jego siedem diademów.
I ogon jego zmiata trzecią część gwiazd nieba:
i rzucił je na ziemię.
I stanął Smok przed mającą rodzić Niewiastą,
ażeby skoro porodzi, pożreć jej dziecię.
I porodziła Syna - Mężczyznę,
który wszystkie narody będzie pasł rózgą żelazną (...)"(Ap 12,1-5)


Jak bardzo kontrastuje on ze spokojem drewnianej stajenki...Tutaj toczyła się prawdziwa WALKA. Był ktoś, kto wył z nienawiści na widok małego dziecka. Od początku miała miejsce walka.

I po dziś dzień właściwie to się nie zmieniło.

W tym roku życzę więc każdemu, kto czyta te słowa zwycięstw w codziennych walkach. I osobistego spotkania z Tym, o którego urodzinach dzisiaj pamiętamy:)



poniedziałek, 23 grudnia 2013

Święta z daleka od domu

No tak, świat się kręci wokół Świąt. Trudno tego nie zauważyć, zwłaszcza wchodząc w blogową sferę. Bo z innej strony, to się wczuwam niejako ,,na siłę"od kilku dni puszczając sobie listy świątecznych kawałków z youtuba. Cóż, nie czuję klimatu, zbyt wiele mamy słońca, ponad 10 kresek na plusie, co dzień jestem w pracy ( zaczęłam wczoraj, kończę 26), więc wszystko jest tak jakby...normalnie.
Wigilię pichci Mariusz,nie ma więc nic do roboty na tym polu, nie licząc ulepienia skromnej liczby pierogów ( farsz zamroziłam jakiś czas temu).
W ostatni czwartek oraz w ten go poprzedzający jeździliśmy bite dwie i pół godziny na łyżwach. Nabierając prędkości i lodowatego wiatru we włosy, przemknęła mi myśl, że tydzień zleciał tak niesamowicie szybko, a za tydzień...będzie już po Świętach. Tyle przygotowań, tyle myśli, tyle pracy...a za tydzień wszystko się wyciszy, uspokoi.
Odetchnęłam z ulgą. Wyluzowałam. Posprzątałam nasze sześćdziesiąt metrów kwadratowych na raty, nie wysilając się niemal w ogóle. Każdego wieczoru ( od środy do piątku włącznie) miałam wieczorem czas dla siebie i rodziny, były łyżwy, gorące baseny ( z płatkami śniegu opadającymi na nas w nocy we wodzie, bajka!), a wczoraj zwiedzanie ,,ścieżki szopek bożonarodzeniowych", z których jedna jest żywa:) Doszliśmy co prawda do czwartej spośród dwudziestu kilku, bo dziś znów pracuję i trzeba było mi się wyspać i ogarnąć....:( Wraz z ekipą obstawiającą dom starości w Święta już dziś zaczęliśmy marudzić pod nosami...Kto wie czy się jutro nie upijemy ze smutku grzanym winem (to tu wigilijna tradycja)....:)
Poświęciłam się za to całkiem w te Święta spontanicznej działalności artystycznej i upiekłam pierniki oraz ulepiłam anioły z masy solnej na choinkę. Jednego nawet do pracy, ubranego podobnie jak my w pasiastą bluzę i crocsy...Jak sfotografuję, to się i tu pochwalę...
A teraz, w ramach błogiego relaksu, robię sjestę przed powrotem do pracy. Słucham trzygodzinnego nagrania z muzyką relaksacyjną (choć mnie przysługuje tylko godzina) i oczy już mi się kleją...Dobranoc!

piątek, 13 grudnia 2013

Zima dla mniej zdolnych Małyszów



Jako nastolatka uwielbiałam włóczęgi po mieście, filozoficzne rozmowy, koncerty i rockoteki, potajemne domówki i wszelkie używki, trudno więc powiedzieć, że było jeszcze w moim życiu miejsce na ruch na świeżym powietrzu. W związku z tym nie mogłam nigdy oswoić się z zimą. Nie lubiłam jej. No, może z wyjątkiem pierwszego śniegu, ulic tonących w białym puchu wieczorową porą i tych połyskujących iskierek w nieskończonej bieli.
Nie byłam nigdy typem sportowca. W podstawówce miałam tróję z biegu na długi dystans, z krótkim było już nieco lepiej, często ćwiczyłam, ledwo ledwo zdążając na autobusy. Nigdy nie zjeżdżałam na nartach, łyżwy miałam na nogach raz w życiu w liceum z racji klasowej wycieczki ( kolejne kończyły się w krynickich knajpach), no a na sanki byłam przecież za stara, także zima oznaczała dla mnie okres totalnej nudy i pozostawania w cieple, no bo gdzież niby miałam się włóczyć w nieocieplanych glanach?
Z biegiem lat, moje podejście do zimy, bardzo ewoluowało, na tyle, że aż mam ochotę nim się z Wami podzielić, kto wie, może kogoś podjudzę, aby wyjść na dwór i przekonać się na własnej skórze, jak się sprawa ma w istocie?
A ma się tak, że zima to świetna pora na spędzanie czasu na łonie natury, i w dodatku jedna z najpiękniejszych.
U mnie zaczęło się na studiach, kiedy jeszcze przed ślubem Mariusz wyciągnął mnie na Przehybę w Beskidzie Sądeckim. W mieście kwitły już forsycje i zieleniała trawa, lecz w górach, o zgrozo, czekał na nas grząski śnieg, zapadający się niemal pod każdym stąpnięciem po kolana. A ja miałam na sobie jedynie jeansy z symetrycznymi dziurami na tej właśnie wysokości(!) Na szczęście było ciepło, kolana nieco mi poczerwieniały, ale smaku herbaty z termosu, kosmicznego i zniewalającego, nie zapomniałam już nigdy. 
Jednym z dobrych powodów, żeby ruszyć się w góry jest to, że wszystko cokolwiek ze sobą zabierzesz- termos z kawą, herbatą czy kakao, zupą, lub zwykłe kanapki, czekolada i owoce, zawsze smakują tam o niebo lepiej. Zimą nawet i o dwa nieba... W związku z tym można powiedzieć, że obiad w drogiej restauracji, jest już w cenie. 
Wracając do moich nieszczęsnych jeansów... W lecie czy w zimie, w górach już wkrótce na dobre się z nimi pożegnałam. Te spodnie po prostu nie nadają się do chodzenia po górach, choć fakt- ładnie leżą i można się w nich czuć bardzo seksowną turystką:) Ale wystarczy mały deszczyk, by nosić ze sobą na udach dodatkowe kilka kilo, przywierające do ciała niczym łuski syreny. Osobiście wolałam zrezygnować z mody i nieraz z druzgocącym efektem dla postrzegania mojej figury przez innych użytkowników szlaków ( zwłaszcza zimą), przerzuciłam się na odpowiedni ekwipunek. 
Zimą spacerujemy więc sobie w takich oto pięknych termoaktywnych getrach:

Kupiliśmy je ostatnio w Lidlu, za grosze...Moje są wściekle turkusowe:) Mariusz dokupił do nich koszulkę z długim rękawem i kiedy rozbierze się do tego kompletu, wygląda prawie jak Spiderman.. A ja mam koszulkę na rower, również z Lidla, kupioną chyba ze cztery lata temu...
Do tego koniecznie POLAR!!! Jasne, bywają drogie, lecz nasze dostaliśmy w prezencie, a dla Maksa znajduję zawsze coś odpowiedniego w pobliskim ciucholandzie:) 
No i wiadomo- CIEPŁE SKARPETY, najlepiej dwie lub trzy pary. Niby to oczywiste, ale wolę nawet nie wspominać ile razy wracaliśmy z przemoczonymi nogami, po całym dniu na śniegu...
Jak już wspomniałam o skarpetach, jasne staję się, że nieodzowne są po prostu DOBRE BUTY. Nasze ostatnie odkrycie (po zwykłych butach górskich i ładnych butach zimowych) to to:





Albo raczej...mniej więcej to:) Nie znalazłam w sieci identycznych modeli- grunt, że są to prawdziwe śniegowce, z gumową warstwą z przodu i po bokach i skórą na górze. Jeszcze nigdy nie miałam tak ciepłych butów! Po wielu godzinach na śniegu nie ma szans na przemoczenie stóp, co niestety, zdarzało nam się nawet w skórzanych butach z goreteksem... Poza tym nasze śniegowce są wysokie, więc nic nie dostanie się do środka nawet w wielkich zaspach.Ich oryginalna cena do najmniejszych nie należy, ale my znaleźliśmy takie na kiermaszu używanych akcesoriów sportowych w naszej wiosce i po krótkiej chwili wahania (czy oby na pewno będą użyteczne) wzięliśmy je z sobą za jedyne 5 franków za parę.
Ich minusem jest jednak wielkość, ciężar...no i niezbyt apetyczny wygląd, choć gdy zobaczyłam pierwszy śnieg za oknem tego roku o szóstej trzydzieści rano przed wyjściem do pracy, to nie wahałam się ani chwili pomiędzy nimi, a eleganckimi kozaczkami:) 
Na bieliznę termoaktywną zakładamy OCIEPLANE SPODNIE, które w tym roku dostałam od koleżanki ( prawie niezniszczone spodnie Campusa), a dla Maksia kupiłam, tradycyjnie, używane:) Poza tym dobre rękawiczki (wypatrzyliśmy jakąś promocję na allegro), no i od  kilku już lat,przy każdym naszym zimowym wyjściu- STUPTUTY:
Początkowo nie mogłam się przełamać, aby to coś zapiąć na łydkach, ale fantastycznie chronią przed niepożądanym śniegiem wpadającym do butów od góry, a poza tym grzeją nogi same z siebie, co czuć już po kilku sekundach od ściągnięcia. 
Przy mocnym słońcu przydają nam się też OKULARY PRZECIWSŁONECZNE, a gdy trzeba wsiąść na sanki, to po doświadczeniach z zeszłego roku, kupiliśmy sobie (również na promocji) GOGLE. 
Co do osprzętu, byłoby to chyba wszystko. Grunt, że ciepły, profesjonalny strój na zimowe włóczęgi wcale nie musi być drogi. Jako zwolenniczka kupowania rzeczy używanych, uważam wręcz, że lepiej, zaczynając przygodę z jakimkolwiek sportem, wyczaić sprzęt w atrakcyjnej cenie (albo za bezcen, jak to ma miejsce często w Szwajcarii), bo a nuż się okaże, że to wcale nie dla nas i po jednym razie stracimy na danym zakupie połowę jego wartości???

No dobrze, skoro mam już odpowiednie ubranie, możecie zapytać, czego tak właściwie szukam w górach? Na nartach bowiem po dziś dzień nie nauczyłam się jeździć, choć bardzo zazdroszczę tym, co potrafią i nie muszą zbytnio się wysilać, aby spędzić okrągły dzień w ruchu na świeżym powietrzu.Może kiedyś...
Mój mąż nauczył się śmigać na snowboardzie zaledwie w zeszłym roku, licząc sobie prawie trzydzieści wiosen, więc chyba nigdy nie jest za późno. Tymczasem wystarczają mi w zupełności:
DŁUGIE MARSZE- trwają tyle, na ile pozwala pogoda i skład maszerujących. Przypomina mi się tu wypad w Tatry, początek marszu gdzieś o siódmej rano, przy około minus piętnastu stopniach...Na początku myślałam, że żadna siła nie wyrwie mnie z samochodu, ale potem dość szybko się rozgrzałam i było po prostu pięknie...Skrzypiący śnieg pod nogami, słońce...Wielki plus na szlakach górskich zimą stanowi niewątpliwie mała garstka turystów, którzy mają ochotę na podobne doświadczenia. Można naprawdę pobyć z przyrodą sam na sam, wchłonąć widoki, jakich nie da się uświadczyć nigdzie indziej i uspokoić się, zwolnić, wyluzować. Nie wspominając nawet o endorfinach, jakie płyną z każdego fizycznego  wysiłku, poprawie krążenia i kondycji, bólu mięśni przypominającym o dokonanym czynie, następnego dnia:) 
Co do widoków- kto widział film ,,Opowieści z Narnii" i scenę ze śnieżną krainą po drugiej stronie szafy, ten doskonale zrozumie, czego można szukać (i ze sporym prawdopodobieństwem odnaleźć) w górach zimą. To jest widok zapierający dech w piersiach. Połacie białego czystego śniegu, bez śladu człowieka. Gałęzie drzew uginające się pod rozkosznym ciężarem. Słońce, które sprawia, że wszystko lśni i wydaje się pochodzić raczej z bajki niż z realnego świata...
Zima na szlaku na Jaworzynę Krynicką-2011rok


Wiele szlaków górskich zimą jest niedostępne, albo po prostu niebezpieczne. Jednak świetną alternatywą są te z nich, po których latem biegną ubite drogi, i na które można zabrać sanki:) Wiele tras w Beskidach przemierzyliśmy właśnie tak- oszczędzając czas na schodzenie, no i mając radochę jak dzieciaki. Mariuszowi udało się nawet pokonać kilka szlaków rowerem, ale to już zajęcie godne polecenia dla tych, co się lubią zmierzać z granicami własnej wytrzymałości. 
Skoro już jesteśmy w temacie zjeżdżania, obok marszu, chodzimy w góry NA SANKI. W Polsce jeździliśmy dość sporadycznie, ale Szwajcaria to prawdziwy saneczkarski raj. Na specjalnie wyznaczone trasy można wyjechać kolejką, a potem zjeżdżać do woli ile dusza zapragnie. Jedyne, co należy opanować, to niewątpliwie sztuka hamowania, bo trasy są nieźle wyślizgane i strome. Tutaj można się przekonać, że sanki to na pewno nie zajęcie typowo dla dzieci:) Na takich trasach dzieci zjeżdżają, owszem, ale zawsze pod opieką kogoś dorosłego i w odpowiednim kasku. O, kolejny element wyposażenia, który wcześniej gdzieś mi umknął. Nasz syn jest oprócz niego szczęśliwym posiadaczem ochraniaczy na łokcie i kolana, ,,żółwika" chroniącego kręgosłup i uprzęży skonstruowanej przez Mariusza, którą spina się z nim czasem za pomocą liny, przy okazji trudniejszych podejść. 
W zeszłym roku odkryliśmy też na nowo ŁYŻWY. Wczoraj rozpoczęliśmy sezon na lodowisku w pobliskim mieście. Jeździliśmy bite dwie i pół godziny! Łyżwy kupiliśmy używane (a jakże!) po kilka franków:) Maks nauczył się śmigać samodzielnie już rok temu, a wczoraj wszystko sobie przypomniał... Oprócz lodowiska w mieście, odwiedziliśmy w tamtym roku kilka położonych wyżej w górach, w uroczych miejscowościach pełnych śniegu. Nie jesteśmy mistrzami na lodzie, ale i tak mamy z tego wszyscy wiele radości:) 

W ostatnią niedzielę odkryliśmy jeszcze jedną atrakcję, z jakiej można tu korzystać w zimie, mianowicie gorące baseny na świeżym powietrzu. Woda jest w nich co prawda podgrzewana sztucznie, ale klimat ( zwłaszcza po zmroku, gdy naokoło góry i mroźne powietrze) pozostaje niczego sobie...Z tym, że jak dla nas nieco nudne to wylegiwanie się i relaksowanie:) 

Póki co chcemy jeszcze spróbować marszu z rakietami. I może nart biegówek, bo tras pod nie mamy tu również bez liku. 

Zima nie musi więc być nudna! A jakie to uczucie, gdy się wraca do ciepłego domu, ciepłej pościeli i ciepłe grzane wino po dniu na mroźnym powietrzu:) Jeszcze przed tym, jak się pogrążymy w śniegu, życzę Wam i sobie cudownej zimy tego roku!:) I wrzucam kilka wspomnień na zachętę...

Tatry Słowackie zimą 2007 roku
















Droga w Tatrach
Zasypany Beskid Sądecki- 2007


Zawieja
Szlak na Przehybę w Beskidzie Sądeckim
Widoki z Radziejowej
Maks w Alpach
Obiad z widokiem na Matterhorn
PYCHA!!!
Zasypany świat (i znak)

Na Kasprowym Wierchu, 2009 rok

Tak wieje tylko w Bieszczadach!

Na Małej Rawce
Szwajcarska wioska zimą
















Sexi mamuśka na spacerze:) nad brzegiem Dunajca

Na podwórku- Beskid Sądecki

Obsługa mapy przydatna od najmłodszych lat

Kurcze pieczone- król polowych dań

Bywa grząsko;)
I trzeba sobie jakoś z tym radzić...
Słońce i śnieg- duet doskonały
Rzeka Poprad zimą
Gdy brak sanek, wystarczą mocne spodnie i silne cztery litery
Roślinny dziw na Babiej Górze
Widoki widokami, ale w gruncie rzeczy chodzi nam tylko o radochę!!!


niedziela, 1 grudnia 2013

Wyróznienie i...siedem faktów o mnie:)


Otrzymałam ostatnio bardzo miłe wyróżnienie od Olimpii...Właściwie to już dawno nie brałam udziału w zabawach blogowych, nieco też po macoszemu zaczynam traktować tego bloga, jako miejsce do opisywania wrażeń głównie wycieczkowo/podróżniczych, ponieważ już wkrótce, mam nadzieję, powstanie nasza własna strona internetowa poświęcona właśnie powyższej tematyce. No i się wprawiam, odcinając się poniekąd od treści bardziej życiowych, w tym własnej osobowości:)
A jednak, pewnie z racji zboczenia zawodowego, takie testy w dalszym ciągu bardzo lubię, chętnie rozwiązuję, jak tylko napatoczą mi się pod palce, a poza tym pracuję w kółko nad własnym charakterem, najróżniejszymi sposobami...
No więc po tym przydługawym wstępie, zabieram się za spisywanie siedmiu rzeczy o sobie, których prawdopodobnie jeszcze tu nie ujawniałam;)

Po pierwsze...bardzo ważną sprawą w moim życiu jest WIARA. Nie było tak od zawsze, być może dlatego uważam ją za wielki skarb i staram się o nią troszczyć. Wiara pozwala mi zupełnie inaczej spojrzeć na pewne sprawy (właściwie to na wszystkie, począwszy od codziennej szarzyzny życia, na wielkich dramatach, bądź szczęściu skończywszy). Dzięki Bogu odkryłam jak ważną i potrzebną osobą jestem tu, na ziemi. I że wcale nie muszę być idealna:) Poczułam też prawdziwą Jego Obecność w mojej codzienności, wewnętrzny spokój i szaloną radość... Jasne, zdarza mi się buntować...Ale potem, gdy już ochłonę w zaciszu mojej sypialni, wiem, że mogę na Niego liczyć, że mnie wysłuchuje i słucham (a co najlepsze...słyszę), co ma mi do powiedzenia. Jest to zawsze taka cicha lekcja życia i pokory, bez ściągania mnie na dno, bo w tym raczej ja sama jestem mistrzynią...

Po drugie...mam SŁOMIANY ZAPAŁ. Napalam się jednocześnie na wiele planów. Mam tysiąc pomysłów na minutę, a dotyczy to chyba każdej dziedziny życia- chcę uczyć się języków, podszkolić wiedzę z wielu dziedzin, czytać mnóstwo książek, ćwiczyć, zrobić piękne dekoracje do domu, uczyć Maksia, prowadzić stronę internetową, otworzyć firmę w Szwajcarii, jechać w podróż dookoła świata, nakręcić film o winobraniu (hehe), zorganizować zbiórkę zabawek i ubrań dla jednej dziewczyny w Afryce, popracować z nią trochę (ma świetną organizację), być tutaj, tam, w Polsce i ostatnio jeszcze w Edynburgu jednocześnie, iść na studia (waham się pomiędzy dwoma kierunkami)...Jednak zapał znika tuż za pierwszym zakrętem i muszę się nieźle motywować, by dokończyć to, com zaczęła:)Za przykład niech posłuży to moja ostatnia inicjatywa lepienia pierogów, zaczęło się jak zwykle z rozmachem, a skończyło na...stole pełnym mąki jeszcze nazajutrz, zlepionych pierogach, które się gotowały przez okrągłe czterdzieści minut (zapomniałam o nich i poszłam w kimono) i zamrożeniu połowy farszu...

Po trzecie...w kwestii własnego wyglądu. W ramach nieustającego działania punktu numer dwa, nie udaje mi się już od dobrych trzech lat, zrzucić pięciu kilo nadbagażu. Pomimo tego, LUBIĘ TO, JAK WYGLĄDAM(!). Lubię pozować do zdjęć i przeglądać się w lusterku. A co, jak zwierzenia, to na całego:) Czasem w wielkim zapale postanawiam ćwiczyć, dobrze się odżywiać i robię sobie swoiste domowe spa, w celu odbudowy włosów ( próbuję wówczas wszystkich mazideł, które mi się napatoczą), ich upinania ( cennym źródłem jest tu youtube), a także wszelkiej maści maseczek na twarz, peelingów itp Zwykle przygotowuję je ze składników ,,naturalnych"... Jednak po krótkim czasie, zaniedbuję ów ,,urodowy"perfekcjonizm i w gruncie rzeczy, mało dbam o siebie. Moje jedyne ,,niezbędne" kosmetyki to wszak pasta do zębów, szampon i odżywka tudzież żel do mycia buzi i krem:)

Po czwarte...nie potrafię się OBRAŻAĆ. Nie obraziłam się jeszcze nigdy w życiu i czasem próbuję się do tego zmusić, lecz mi nie wychodzi. Gdy jestem zła na Mariusza, już po kilku godzinach, ba, minutach wręcz, nie umiem się powstrzymać od jakiegoś żartu, lub  zwykłego uśmiechu. Mam wgraną w mózg automatyczną usuwarkę wszystkiego co niemiłe. Nie pamiętam złych chwil, co częściej bywa pozytywem, lecz pozbawiam mnie zupełnie wyznaczania kar i bycia konsekwentną...

Po piąte...z natury jestem optymistką. O tak! Aby zrównoważyć nieco szalę emocji, uwielbiam za to MELANCHOLIJNĄ, PESYMISTYCZNĄ (!) MUZYKĘ. Urzeka mnie zespół Radiohead, mogę słuchać ich w kółko godzinami, uważam, że to najlepszy zespół w świecie:)

Po szóste...w przyszłości chciałabym mieszkać w drewnianym domu w górach, mieć pole namiotowe i małe schronisko, prowadzić kolonie, podróżować po świecie, organizować slajdowiska (uwielbiam występować przed większym gronem, hehe), pisać o tym i żyć z pisania, mieć sporą gromadkę dzieci i ogród ( tu się pojawiają wątpliwości, bo ostatnie grządki i kwiaty niestety nam zwiędły)...

Po siódme....wdepnęłam ostatnio, nie wiedzieć czemu, w nałóg palenia. Owszem, w liceum popalałam sobie, a potem tak różnie, z przerwami, czasem nawet dwuletnimi...A teraz kopcę niemal bez przerwy i dość mocno mnie to irytuje...

Co do wyznaczania do zabawy...Cóż, z racji tego, iz lista odwiedzanych (i komentowanych)przeze mnie blogów nie powiększyła się znacznie w ciągu ostatnich dwóch lat, zostawiam zaproszenie otwarte:)