Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

środa, 27 czerwca 2012

Polak potrafi...

Relacja podróżnicza zawisła w próżni gdzieś w połowie drugiego tygodnia naszych wojaży, a że trwały one w sumie trzy tygodnie, więc proszę o wybaczenie, lecz ciągu relacji nie będzie... W międzyczasie przydarzył mi się bowiem miły wieczór. Wczorajszy.
Pojechałam ze znajomym w celu zapoznania się z jego przyszłym pracodawcą, w roli tłumacza.
Na miejscu zostaliśmy zaproszeni na butelkę pysznego wina, i kulturalnie usiedliśmy sobie w trójkę wokół stołu, no i siłą rzeczy trzeba było o czymś porozmawiać. Najwięcej gadałam ja ( zawsze tak mam jak się mi da biedną nieznajomą osobę face to face, i odrobinkę alkoholu).
W pewnym momencie pojawił się temat narodowości Polaków, z którymi szef ów miał przyjemność pracować ileś tam lat temu.
- Polacy są świetni, bo pracują dokładnie i szybko.
Chmmmmmm...O tym słyszałam już milion razy i to stwierdzenie, nie wiedzieć czemu, bardzo mnie grzeje.
(Ale pisałam o tym już rok temu, więc nie będę się powtarzać)
Ale za chwilę wskoczył  w inną nutę:
-Polacy zawsze sobie poradzą. Są bardzo inteligentni i kreatywni...
To było niezwykle miłe, więc zaczęłam drążyć temat...
- Pracowało dla mnie kiedyś dwóch młodych Polaków. Trzeciego dnia pracy robiliśmy murek oddzielający winnice. Po raz pierwszy w życiu mieli do czynienia z czymś takim, ale każdy z nich wiedział dokładnie jak go zrobić ( tu napomknę, że okoliczne murki ,,winniczne" nie są bynajmniej arcydziełami sztuki architektonicznej). Innego razu potrzebowaliśmy drabiny. Pojechałem po nią do sklepu, ale gdy wróciłem okazało się, że oni zdążyli już zrobić własną, i zaczęli pracę. Sami zrobili porządną drabinę! Widziałem takie coś pierwszy raz w życiu! Albo jeszcze inna sytuacja: byli w stanie wyciągnąć z desek stare, niepotrzebne gwoździe, naprostować je i ponownie ich używać. Byli niesamowici!!!
No i co? Czy Wy też jesteście pod wrażeniem tych opowieści?
Czy to Polacy są takimi skubańcami, czy też odwrotnie- Szwajcarzy takimi  nieporadnymi nieborakami?

piątek, 15 czerwca 2012

Wyprawa pod znakiem księżyca- OMAN/ TURCJA 2012



21 kwietnia, sobota/ 22 kwietnia, niedziela


            W sobotnie popołudnie, w strugach deszczu, z zawrotną prędkością osiągalną przez Volswagena naszego znajomego, dotarliśmy na lotnisko w Basel. Samolot tanich linii lotniczych odlatywał dopiero późnym wieczorem, więc włóczyliśmy się po rozległym hallu, a potem po bezcłowych sklepikach, psikając się za free najlepszymi perfumami, i zaliczając wszystkie bujaczki dla dzieci w okolicy.
Lot trwał krótko, dwie, może trzy godziny, które w całości przespaliśmy, aby w środku nocy obudzić się w zupełnie nieznanym, intrygującym miejscu…

ISTAMBUŁ

            O północy założyliśmy plecaki na plecy i wyszliśmy na zewnątrz. Nie było ani zimno, ani ciepło, lekko mżyło. W takiej scenerii rozpoczynała się kolejna podróż pełna niespodzianek. Dotarłszy do centrum Istambułu, trafiliśmy w sam środek ulicznej imprezy, którą można by porównać do ulicy Floriańskiej w Krakowie w sobotnią noc… Tłum złożony z ludzi wszelkiej maści przelewał się we wszystkich kierunkach, ktoś wjeżdżał w sam jego środek na skuterze, ktoś inny przykucnął pod murem, śpiewał i grał na gitarze, z okolicznych barów otwartych do późna w nocy unosił się zapach fast-foodów, a wprost z rozdartych gardzieli- fetor alkoholu. Jedynie śpiewny głos muezina unoszący się ponad głowami, przypominał, że jesteśmy w arabskim kraju…
            Istambuł zwiedzaliśmy więc w nocy i nad ranem. Wkrótce bowiem całe zamieszanie umilkło, na ulicę wyjechali zaspani śmieciarze, wstało słońce i zapadła zupełna cisza. Szliśmy wciąż przed siebie w poszukiwaniu hostelu, wśród roześmianego tłumu Maksymilian wzbudzał powszechną uwagę, potem nie było wokół nas już nikogo, więc ogarnęło go znużenie. Do drzwi taniego hostelu przycupniętego tuż przy pięknym Błękitnym Meczecie Sułtana Ahmeda, dotarliśmy może o ósmej, jednak w wymarzone wyrka wpadliśmy dopiero po dwunastej. Obok naszej piętrówki w pokoju było jeszcze piętnaście takich samych, ale nie robiło nam to wówczas żadnej różnicy.
Nie tylko my spacerowaliśmy po moście o piątej nad ranem...



            Spaliśmy do osiemnastej, po czym puste żołądki i chęć poznania miasta, wygnały nas na zewnątrz. Przeszliśmy przez bazar mieniący się bogactwem kolorów, obok oświetlonego meczetu, który wyglądał jak z baśni, zjedliśmy prawdziwego  tureckiego kebaba i kupiliśmy pasiastą chustę, którą miałam nakrywać głowę w jednym z gorących krajów Półwyspu Arabskiego, do którego uderzaliśmy następnego dnia…





23 kwietnia, poniedziałek/ 24 kwietnia, wtorek

MUSCAT

            Poniedziałkowy poranek minął nam na spacerze po Istambule, od drzwi hostelu aż do stacji metra, z której odjeżdżała linia wprost na lotnisko Ataturk ( spacerowaliśmy tak jakieś półtorej godziny). Potem polecieliśmy do Dohy- stolicy Kataru. Już na płycie lotniska uderzyło w nas wszechobecne gorąco- tak różne od tego zastanego w Turcji. Port w Katarze był jedynie naszym punktem przesiadkowym, z którego odlatywaliśmy dalej. Po kilkugodzinnym pobycie w tym maleńkim państwie, wsiedliśmy na pokład samolotu lecącego do Muscatu. Do stolicy Omanu dotarliśmy o dwudziestej trzeciej, a potem chcąc załapać nasz pobyt na 10-dniową wizę ( dłuższa jej opcja okazała się bowiem ponad trzy razy tańsza), czekaliśmy do północy na ławce obok długiej kolejce Hindusów przybyłych tu do pracy. Oman to bogaty kraj, ale emigranci, którzy go budują, nie wyglądali na zamożnych. Co innego miejscowi Arabowie- w białych tunikach i specyficznych nakryciach głowy; spłaszczonych, prostych czapkach ozdobionych przeróżnymi wzorami. Ci podjeżdżali na lotnisko drogimi samochodami, dogadywali się przez najnowsze modele komórek, nosili fajne zegarki i pomimo upału rzędu trzydziestu stopni w środku nocy, ładnie pachnieli;)
            Na lotnisku w Muskacie dopadła nas lekka panika, jaka trafia się od czasu do czasu w podróżach bez zbędnego planowania. Po kilkudziesięciu minutach od przylotu z lotniska zniknęli wszyscy ,,biali”, na sam koniec zostawiając zdezorientowaną Angielkę, której przyjaciółka nie zjawiła się, by ją odebrać i nie odpowiadała na jej natarczywe telefony. Potem Angielka ulotniła się i pozostaliśmy sami; wśród wiecznie wyczekującego tłumu Hindusów z karteczkami w rękach, wśród Omanów rozmawiających przez komórki i pracowników lotniska. Założyliśmy, że odjedziemy stąd wypożyczonym samochodem; ceny sprawdzone w Internecie bynajmniej nie odstraszały, jednak te lotniskowe znacznie je przewyższały. Potem okazało się, że nie mamy odpowiedniej karty bankowej i międzynarodowego prawa jazdy, albo, że w wypożyczalni nie mają już samochodów. Postanowiliśmy jechać do miasta, lecz taksówka kosztowałaby nas jakieś 200 złotych. Zdesperowani, usiedliśmy na zewnątrz wśród spokojnego tłumu oczekujących Hindusów, i przeczekaliśmy do rana, zapadając od czasu do czasu w przerywany sen.
            O poranku przebudził nas głośny klakson; przed rzędem ławeczek usłanych na przemian śpiącymi i czuwającymi ludźmi, zatrzymał się autobus z napisem : SALALAH. Chcieliśmy odwiedzić to miasto, oddalone o ponad tysiąc kilometrów od stolicy, więc Mariusz pobiegł zapytać o cenę podróży. Sześć riali! Czyli niecałe sześćdziesiąt złotych! Odzyskaliśmy wiarę, że uda nam się przetrwać tu przez następnych dziesięć dni ( zachwianą nieco przy okazji taksówek), wzięliśmy szybki prysznic w lotniskowej toalecie ( bo każdy kibelek ma zainstalowany miniaturowy prysznic, którym orzeźwia się swoje cztery literki, ale przy odrobinie wyobraźni można go używać również w inny sposób) i znaleźliśmy autobus do Ruwi, miasteczka tuż przy Muskacie, gdzie mieliśmy spróbować szczęścia, jeśli chodzi o samochód do wynajęcia.
            Tymczasem upał nasilał się coraz bardziej. Po nieprzespanej nocy zmęczenie w połączeniu ze słońcem uderzyły w nas z całym impetem. Snuliśmy się ulicami, bez słowa, aż w końcu dotarliśmy do ulicy upstrzonej afiszami z autami różnej maści. Część wypożyczalni była zamknięta, część nieprzychylna; ale udało nam się w końcu znaleźć tę właściwą. Pracownik chciał w zastaw za samochód jeden z paszportów, trochę nas to zaniepokoiło, zważywszy przy okazji na limity kilometrów, jakie narzucała wypożyczalnia (dwieście dziennie), postanowiliśmy jechać do Salalah autobusem. Wcześniej jednak znaleźliśmy hotel, przespaliśmy w nim całe upalne popołudnie, a wieczorem ruszyliśmy na spacer. Naszym celem był Muskat, jednak gdy okazało się, że dzieli nas od niego jakieś dziesięć kilometrów, poprzestaliśmy na pobieżnym zwiedzeniu Ruwi. Wokół nas tańczył kolorowy tłum, który ubarwiały głównie Hinduski w kolorowych strojach. Zatrzymaliśmy się w knajpce z jedzeniem, gdzie było pysznie i tanio, kupiliśmy cały zapas napojów i wróciliśmy do hotelu, żeby wypocząć przed podróżą o świcie.
Hotelowy wypas;)


25 kwietnia, środa/ 26 kwietnia, czwartek

SALALAH


            Autobus wyruszył punktualnie o szóstej rano, gdy na zewnątrz panowało jeszcze przyjemne ciepło. Czekała nas ponad tysiąckilometrowa podróż przez suchą i upalną pustynię, dlatego mieliśmy sporo obaw czy oby nasz syn na pewno podoła. Na szczęście w środku temperatura była znośna, a współuczestnicy podróży wzięli sobie naszego Maksia za oczko w głowie- zaczepiali go, bawili się w kuku, częstowali łakociami i kartonowymi soczkami. Obecność dziecka przy boku gwarantowała nam zawsze przychylność miejscowych. Nie było przy tym miejsca na bariery językowe ani kulturowe; zaryzykuję wręcz stwierdzeniem, że bez Maksia nasza podróż nie byłaby tak ciekawa.
            Droga do celu na drugim końcu kraju wiodła tuż obok pustyni Ar-Rub Al.-Khali, która ze swoją powierzchnią sześciuset pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych,  jest największą piaszczystą pustynią świata. Jadąc okalającą ją drogą, widać właściwie jedną niekończącą się pustkę, upstrzoną od czasu do czasu osamotnionymi wioskami. Gdy przyszło nam jednak zatrzymać się na krótki postój, wyposażenie przydrożnego sklepu przyprawiło nas o niemałe zdziwienie. Było w nim wszystko czego dusza mogła zapragnąć! Wszelkie środki higieniczne, przyprawy z najdalszych zakątków świata, amerykańskie masło orzechowe i angielskie piwo imbirowe (bezalkoholowe)! Dział napojów należał do jednego z lepiej wyposażonych, czemu trudno się dziwić, zważywszy na fakt, że w tak gorącym kraju potrzebowaliśmy średnio pięciu litrów płynów dziennie na łebka!
            Salalah, tajemnicze miasto, o którym nie wiedzieliśmy zupełnie niczego, powitało nas wieczorną porą, gdy znów było przyjemnie ciepło. Znalazłszy hotel w cenie dwunastu rijali za pokój, pozbyliśmy się zbędnego balastu plecaków, i wyruszyliśmy w kierunku morza. Droga wiła się wśród palm, jakich jeszcze w życiu nie widzieliśmy. Każda z nich pięła się wysokość co najmniej pięciu metrów! Po półgodzinnym marszu po przeciwnej stronie drogi, zatrzymał się nowoczesny jeep. – Gdzie idziecie?- spytał przyjaźnie jego kierowca. Usłyszawszy, że szukamy plaży, zaproponował nam podwiezienie.  Na miejsce dotarliśmy już grubo po zmroku, zdjęliśmy więc czym prędzej buty i pobiegliśmy na spotkanie z orzeźwiającą wodą. Fale co jakiś czas zamaczały nam nogawki, w ciemności widzieliśmy pędzące w tę i wew tę mikroskopijne kraby, a dalej od brzegu siedziały w skupiskach omańskie kobiety, otulone w suknie od stóp do głów, otoczone przez ruchliwy wianuszek dzieciaków. Usiedliśmy na moment w plażowym barze na piasku, gdzie podawali zimne napoje, a potem, w okolicach północy, postanowiliśmy wrócić do hotelu. Po drodze mieszkańcy Salalah przyglądali się nam z ciekawością; podpytywali po angielsku o nasz kraj pochodzenia, cel podróży, imiona. Sprawiali wrażenie bardzo otwartych i sympatycznych, pomimo niegasnącej uwagi, jaką wzbudzaliśmy przez nasz odmienny kolor skóry, czuliśmy, że jesteśmy w tym miejscu całkowicie bezpieczni. A dodatkowo i mile widziani…     
            O poranku wyruszyliśmy na poszukiwania auta do wynajęcia, a za jego pośrednictwem- szukania dalszych przygód. Upał nasilał się z minuty na minutę, także spacer od jednych do drugich drzwi, za którymi panował przyjemny chłodzik ( klimatyzacyjny), mógł nas kosztować poważne przeziębienie. W jednym z biur turystycznych spotkaliśmy Tunezyjczyka, który znał francuski i był tym samym pierwszą napotkaną osobą, którą rozumiał Maksymilian. Przyjaźń pomiędzy dwojgiem wyżej wspomnianych rozwinęła się na tyle, że pierwszy chciał odstąpić drugiemu zajmowany przez siebie ,,stołek”, jednak czas naglił nas, by ruszać dalej.
 
W końcu udało nam się także wypożyczyć samochód, starego rozklekotanego Hyundaya, którym od razu wyjechaliśmy w kierunku morza, na wschód od Salalah. Na jednej z piaszczystych plaż trafiliśmy na szczątki żółwia- giganta, pod wrażeniem którego nasz syn pozostał jeszcze przez kilka kolejnych dni, pytając: ,,A dlaczego on umarł? Co mu się stało? Dlaczego był na piasku, nie w wodzie” itp… 






Po wycieczce na wschód, przyszła kolej na zachód, gdzie zapuściliśmy się jakieś czterdzieści kilometrów od jemeńskiej granicy. Wybrzeże okazało się tu skaliste i poszarpane, po drodze widzieliśmy także miejscową atrakcję w postaci morskiej wody tryskających spomiędzy skalnych rozpadlin. O zmierzchu wróciliśmy do miasta, by zjeść kebaby u poznanego dzień wcześniej Egipcjanina handlującego na ulicy, porozumieć się skypowo z rodziną w Polsce, i spędzić jeszcze jedną noc w  tym pięknym, bogatym mieście na samym południu Omanu.





 To jeszcze nie wszystko....
Ciąg dalszy przy następnej okazji:)

środa, 6 czerwca 2012

Smutki leniwej blogerki

Od kilku (nastu) dni siadam przed komputerem próbując uchwycić najlepsze chwile z naszej podróży, ale codzienność jak wielki głaz zwala mi się na głowę i nie pozwala uciec od siebie choćby na chwilę...
Od trzech tygodni szukam pracy dla przyjaciela, który do nas przyjechał. Ktoś obiecał mi, że czeka na niego miejsce na winnicach, przekonując, żeby wziął ze sobą żonę ( i córeczkę), która w tym czasie zajmie się dziećmi innego z pracujących znajomych. Robota była więc ,,nagrana"- dla obydwojga. Tymczasem na miejscu okazało się, że nie mają niczego- no i szukamy od trzech tygodni, kończy się nam cierpliwość, kończą się pomysły i kończy się kasa...
W Szwajcarii kryzysują teraz ostro, a przynajmniej o tym zapewniają mnie pracownicy agencji zatrudnienia, rośnie bezrobocie i źle się dzieje. W maju, po naszym powrocie z czterdziestostopniowego gorąca, prószył śnieg...
Powoli oswajamy nowe mieszkanko, ale zasłon nadal nie mam czasu dokupić, bo jak nie pracuję, to szukam pracy;)
Miejmy nadzieję, że ta próba sił będzie mieć pozytywne zakończenie...