Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

wtorek, 27 grudnia 2011

...i w drogę!!!

Dwudziestego siódmego maja, czyli siedem miesięcy temu wyjeżdżaliśmy z Polski. A dziś, dwudziestego siódmego grudnia, do niej wracamy. Na krótki moment, ale szczęśliwa jestem z tego powodu niesamowicie...Ach, wierzyć mi się nie chce, że już jutro będziemy u swoich:) Najpierw zwariuję z radości, a jak dojdę do siebie, to wszystko opiszę....Do przeczytania zatem!

piątek, 23 grudnia 2011

Jest Taki Dzień...


Dużo ciepłych chwil w gronie tych, których kochacie
Uśmiechu na twarzy
Szalonych pomysłów
Narodzenia się na nowo wraz z naszym Panem
Na nadchodzące Święta i cały najbliższy rok  
Życzą Kochanym Czytelnikom
Włóczykijka z rodzinką czyli: Natalia, Mariusz i Maks

czwartek, 22 grudnia 2011

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Zapiski dni ostatnich

Póki co pozostajemy zakopani. Wieczorami chodzę na magiczne spacery, którym nie mogę się oprzeć mimo braku odpowiedniego osprzętu ( zostawiliśmy w Polsce czapki, rękawiczki i zimowe buty, ale wyjazd już wkrótce, więc może jakoś dotrwamy). Gdy tak wychodzę, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ktoś zaczarował tę naszą szwajcarską wioskę. Tak tu inaczej. Bajkowo. Pięknie...
Weekend upłynął nam właściwie na celebrowaniu zimy. A najlepszy w tym wszystkim był Maks, który z własnej nieprzymuszonej woli rzucał się w zaspy, wytyczał ścieżki poboczami, na których śnieg sięgał mu powyżej kolan, biegał, rzucał w nas śnieżkami i cieszył się do mrugających Mikołajów, którymi poobwieszane są okoliczne domy.Jego radość była czymś zupełnie naturalnym, pozwoliła mi przypomnieć sobie jak to było ze mną za młodu. Całe boże dnie, gdy tylko sypnęło śniegiem, spędzałam na dworze! Ileż rzeczy można było robić, ile zabaw wymyślać! I mróz w niczym zupełnie mi nie przeszkadzał. Mimo, że nie potrafię jeździć ani na nartach, ani na łyżwach, kiedyś naprawdę kochałam zimę... A teraz stoję jak słup patrząc na moje dziecię i myślę w duchu, że to tonięcie w śniegu na pewno skończy się jakimś choróbskiem..Ehhh, dorosłość...Dobrze, że przynajmniej urok zimy pełnej śniegu jeszcze na mnie działa:)


piątek, 16 grudnia 2011

Z tamtą zimą był trochę falstart:)

Wczoraj pisałam o opadach śniegu, ale tak naprawdę rozkręciło się na dobre dopiero dziś. Żałuję nieprzeciętnie, że nie mogę wziąć aparatu i pstryknąć fotki co też wyczynia śnieg z krajobrazem tuż za moim oknem... Pięknie jest! Nasypało już na oko z trzydzieści centymetrów białego puchu i dalej daje ostro! Od samego rana, kiedy o siódmej zaczynałam pracę, sypie bez ustanku. Dziś wieczorem mam zamiar wracać do domu pieszo, bo spacery w takim klimacie, w dodatku ulicami udekorowanej świątecznie wioski, to istny rarytas...
Jak się okazuje, takie śnieżne nawałnice, nie są tu prawie w ogóle spotykane, jednak wchodząc na stronę z wiadomościami w języku polskim dowiedziałam się o co kaman:
http://tvp.info/informacje/swiat/huragan-joachim-szaleje-nad-europa/5923116

Sprawa wygląda więc na poważną, potężny w swym żywiole huragan szaleje tuż nad naszymi głowami, ale gdyby przynosił tylko takie błogie, sielankowe obrazki, to ja poproszę o więcej:)

PS Czyż to nie dziwne, że już drugi rok z rzędu mamy zimę z prawdziwego zdarzenia, w krajach, w których zwykła ona nie występować, podczas gdy w Polsce ani jednego płatka na horyzoncie? Rok temu była Anglia, teraz Szwajcaria....A może to my ciągniemy za sobą specyficzną aurę, pozwalającą rokrocznie na spełnianie jednego z moich ,,przyziemnych" marzeń: wieczornego spaceru ulicami tonącymi w śniegu, z akompaniamentem świecidełek naokoło:)

czwartek, 15 grudnia 2011

Zima!


Zaczęło prószyć z samego rana, a potem nie przestawało aż do południa. No i mamy prawdziwą zimę, piękną i puszystą. Śnieg nie jest w naszej wiosce zjawiskiem powszechnym, ale działania prewencyjne prowadzi się tu bez zarzutu, także obserwowaliśmy wielkie machiny posypujące ulice solą już wczoraj, przy mocnym deszczu, a wracając dziś pieszo z pracy, widziałam kilka aut zaopatrzonych w łańcuchy...Widoki cudne, spacerek orzeźwiający i przyjemny, ale gdy pomyślałam o pomyśle naszej przeprowadzki ( po wielkiej euforii daliśmy sobie czas do namysłu i pomimo ,,przekabaconej" pralki, postanowiliśmy ostatecznie szukać czegoś bliżej), to aż mnie zmroziło. W życiu, za żadne skarby świata nie wsiadłabym po takim świeżym opadzie do samochodu, i nie wyjechałabym tam na górę... To się łatwo mówi, ale drogi tutaj naprawdę diametralnie różnią się od tych, którymi jeździłam w Polsce. Jest bardzo pod górkę i bardzo zakrętaśnie, mieszkańcy Mayens-de la Zour ( to tam, gdzie mieliśmy się przenieść) mają najczęściej jeepy z napędem na cztery koła, a i to nie gwarantuje wyjazdu na samą górę, gdy jest się po prostu kiepskim kierowcą, do jakich ja z pewnością się zaliczam...
Jeszcze kilka dni temu mówiłam sobie, że życie po to jest, aby stawiać przed sobą coraz to nowe wyzwania, że umiejętność jazdy przyda mi się potem wszędzie gdziekolwiek nie wywieje mnie wiatr ( a myślałam tu głównie o krętych drogach w Peru, którego zwiedzenie jest moim marzeniem, i na pewno kiedyś w końcu się ziści). Ale...nie wzięłam pod uwagę, że tak jak dzisiaj, sparaliżowałaby mnie pewno sama myśl o wyjechaniu na górę, spędziłabym pewnie większość moich przerw ( od 12 do 16.30) w pracy i potem plułabym sobie w brodę, jak ja mogłam dać się w to wszystko wrobić?
I tym oto akcentem racjonalizacji mojego postępowania, zakańczam... A żal za przestronnym, własnym lokum biorę za kompana w poszukiwaniu czegoś mniej hardcorowego, co na pewno wkrótce znajdziemy:)

wtorek, 13 grudnia 2011

I stanęło na moim!

Mam się za osobę mało konfliktową. Przynajmniej na gruncie zawodowo- towarzyskim, bo w domu odkąd pamiętam miałam niewyparzoną gębusię... Jednak z zasady nie lubię prowadzić sporów z postronnymi osobami, ale jako że nie zawsze spotyka nas to, co lubimy, mnie trafiło się akurat załatwianie dwóch nieco ,,konfliktowych " spraw w jeden dzień, a dokładniej wczoraj.
Po pierwsze: kwestia mieszkaniowa. Lokum na odludziu, o którym już pisałam, okazało się nie posiadać w wyposażeniu pralki. Podczas zwiedzania przeoczyliśmy ten fakt, zapytałam dopiero przez telefon. Mieliśmy weekend na zastanowienie się, właściciel wspominał, że dużo zainwestował w odświeżenie wnętrza ( no rzeczywiście jest fajne, nie powiem;), i że każdy z naszych poprzedników kupował sobie małą praleczkę, a potem brał ją ze sobą. My, po upływie terminu umowy (rok), możemy ją ewentualnie sprzedać kolejnym lokatorom. Ceny też nie są jakieś zabójcze, ale po krótkiej rozmowie stwierdziliśmy, że bez pralki nie bierzemy i koniec. W poniedziałek miałam więc za zadanie przekazać wieści właścicielowi. I choć to może nie jest większy wyczyn dla większości społeczeństwa, ja nie lubię wykonywać takich telefonów. No, ale cóż... Zadzwoniłam, powiedziałam jasno i wyraźnie o co chodzi i na końcu ściemniłam, że znaleźliśmy coś w podobnej cenie i z pralką:)
Dziś po obiedzie zasiadłam do komputera, aby pooglądać nowe oferty mieszkań do wynajęcia. W trakcie, gdy otwierałam jedno ogłoszenie w nowej karcie, zadzwonił telefon. Pralka zostanie sprowadzona na odludzie przez właściciela domku:) Reszta warunków pozostaje oczywiście bez zmian.
Druga sprawa, która wlokła się za mną już jakiś czas, to oczywiście przedłużony urlop. Po ostatniej nieudanej próbie negocjowania z szefową, znalazłam kolejne dwie osoby gotowe zastąpić mnie w ostatnie dni grudnia. Wczoraj poszłam z tym po raz drugi do wyższej instancji:) Denerwowałam się, i to jak! Po ostatnim razie podświadomie obawiałam się, że znów dostanie mi się opieprz. Dziewczyny nie wspierały mnie zbytnio, mówiąc, że same za nic nie spróbowałyby po raz drugi. Ale mnie tak bardzo zależało na tych kilku dniach więcej w moim mistycznym Sączu ( który nawołuje mnie do siebie niemal każdej nocy, hihi), że poszłam, zapukałam i zapytałam. A przy tym wszystkim szeroko się uśmiechałam. W rezultacie mam, czego chciałam. Pracuję do 27 grudnia, po czym jeszcze tego samego dnia wieczorem ruszamy w drogę! To już za dwa tygodnie, tak mało w porównaniu z pięcioma miesiącami, które spędziliśmy tu od czasu ostatniej wyprawy do Polski...
Wczoraj wieczorem czułam się jak w skowronkach. Świadomość powrotu do domu dodawała mi skrzydeł. Choć śmiem twierdzić, że w głównej mierze unosiły mnie skrzydła pewności siebie. Na co dzień bardzo mi jej brakuje, ale kiedy raz na jakiś czas uda mi się dopiąć swego, to serio dobrze na tym wychodzę. Nie tylko zewnętrznie ( pralka i dłuższy pobyt w Polsce), ale i wewnętrznie. Gdzieś w środku czuję, że asertywność to niezbędny element szczęśliwego życia. Ale, ale, żeby nie było! Jeszcze nie wszystkie sprawy, które mam na głowie, są ostatecznie rozwiązane;)

piątek, 9 grudnia 2011

Zima na wysokościach

Padało przez dwa okrągłe dni. Bez przerwy. Mgła przysłoniła dolinę na czterdzieści osiem godzin, po czym wczoraj z rana, w dniu wolnym od pracy w całym kantonie, zaświeciło wreszcie słońce. Naszym oczom ukazały się zaśnieżone na nowo szczyty gór, a że temperatura znów pozwalała paradować w ciepłym sweterku, pojechaliśmy przed siebie, po raz pierwszy w tym roku doświadczyć zimy w pełni:)


 
Jedyną przełęczą prowadzącą przez Alpy, która nadal pozostała otwarta, okazała się Simplon Pass, na którą też wyjechaliśmy ( jej wysokość to nieco ponad 2000 m.n.p.m.). Na górze było przepięknie! O tej porze roku nie ma tam prawie turystów, więc rozkoszowaliśmy się spacerkiem wyłącznie w naszym rodzinnym gronie. Inna sprawa, że pomimo słońca, zimno również doskwierało, i po kilkunastu minutach przeprawy przez zaspy sięgające kolan, dygotaliśmy z zimna. Nie udało się też ulepić obiecanego Maksowi bałwana, bo śnieg zupełnie nie chciał trzymać się kupy;)
 Ale za to widoki były nie do pogardzenia...



Jak widać radocha śniegowego szaleństwa nie znikała z buźki naszego smyka. Na końcu przeprawy, urządziliśmy jeszcze sobie małą sesję...




...po czym wsiedliśmy do ciepłego samochodu i udaliśmy się w drogę powrotną, gdzie czekał na nas pyszny obiad ( a raczej czekał na to, żeby go wreszcie przygotować...)
Nadchodzący weekend zapowiada się nam za to pod znakiem pracy- mi, w domu opieki i Mariuszowi, przy urządzaniu łazienki w studiu, które buduje na dole rodzina, u której stacjonujemy ( to już ich trzecie z kolei!!!). My tymczasem myślimy o przeprowadzce. Chyba wreszcie dojrzeliśmy do tej decyzji, mamy jedno miejsce na oku, a to, czy przeprowadzimy się w nie już w styczniu, czy też nie, okaże się najprawdopodobniej w przeciągu kilku dni...
Decyzja nie jest łatwa, bo wiąże się dla nas z kilkoma innymi, między innymi kupnem drugiego samochodu i koniecznością używania go w naprawdę trudnych warunkach ( góry i serpentyny)... Jak można się domyślać, marzy nam się przeprowadzka na bardziej odludne tereny, ale jak się to wszystko potoczy, poczekamy, zobaczymy:)

środa, 7 grudnia 2011

...

Szwajcarzy poubierali choinki, przystroili domy świecidełkami i wielkimi Mikołajami wpełzającymi po balkonie, i zrobiło się od razu jakoś tak rodzinnie, spokojnie i dobrze...
Wczoraj poprószył śnieg, dziś rano widzę z okna ośnieżone poletka i dachy domów, które leżą ciut wyżej niż nasz. U nas tymczasem ani jednego płatka, tylko siąpi i leje. Mgła zasłania wysokie góry naokoło. Przed naszymi oknami pasą się na mokrej trawie trzy krowy. I tak rozpoczynamy po-mikołajkowy dzień, który spędzimy w domu...
Bywa, że pozbawiona słońca, wpadam w dziwnie przygnębiający nastrój.Tutaj jest to o tyle silniejsze, że nie ma do kogo ani gęby otworzyć. I słucham czegoś pięknie prostego, jak to:

A wszystko, o czym się śpiewa A. wydaje mi się istnieć tylko w Polsce...

piątek, 2 grudnia 2011

Bulwerszaczja i obuzenie

Chodzę od wczoraj nabuzowana. Mam ochotę założyć glana i kopnąć wszystkich w d...
Sprawa dotyczy moich wakacji w pracy. Podczas rozmowy z szefową, hohoho i jeszcze trochę temu, ustaliłyśmy termin na od trzydziestego grudnia do piętnastego stycznia. Gdy plan pracy na grudzień dostał się już w moje łapki, zobaczyłam, że widnieją na nim jako ostatnie dwa dni: 29 i 30. Nosz kurde. Jeśli trzydziestego nadal pracuję, to za Chiny nie dojadę na Sylwestra do Polski w stanie pozwalającym na całonocne balowanie. Postanowiłam więc pokombinować troszkę, pogadałam z koleżankami o zmianie, te się zgodziły, bo tak naprawdę im też było to na rękę, i tym sposobem ułożyłam sobie grafik kończący się na dniu 25 grudnia...Dodam jeszcze przy okazji, że w Szwajcarii musimy być już 6 stycznia, z okazji tajemnego wyjazdu, o którym na razie sza... Poszłam wczoraj do szefowej i ...wróciłam wkurzona do potęgi.
Bo:
-ona jest osobistością, która najlepiej zna się na układaniu planów i jakiekolwiek zmiany na skrzętnie ułożonym przez nią grafiku, nie wchodzą w grę;
-postępując tak, jak ja to zrobiłam, nie liczę się z kolegami, którzy biedaczki mają do wyboru albo wolne Święta, albo Sylwestra i nigdy nie dostają tygodnia wakacji w okresie pomiędzy nimi;
-jestem najnowsza w zespole, a wymagania mam przeogromne...
I inne takie. Jeszcze trochę brakowało, a kropelki śliny mojej szefowej latałyby w powietrzu z poddenerwowania, jakie ją opanowało. A ja? Zawsze w takich sytuacjach wyciągam z rękawa kontrargumenty. Nie potrafię siedzieć potulnie jak baranek i słuchać zarzutów, na jakie z pewnością nie zasłużyłam. Ona dała mi wakacje tak jak się umawiałyśmy. A kolegom nie przystawiałam do głowy pistoletu, aby zgodzili się ze mną zamienić. Nie mam sobie po prostu nic do zarzucenia i kropka!Powiedziałam, że z planu, jaki przygotowała wynika, że jestem najbardziej poszkodowana przez system, bo ani Świąt, ani Sylwestra nie będę miała prawdziwie wolnych i spokojnych.
Gdy wróciłam do domu, Mariusz powiedział mi, że jedynym powodem dla którego szefowa nie zgodziła się na moje dłuższe wakacje ( które sobie sama zaaranżowałam), była czysta złośliwość. Złapałam trochę psychicznej równowagi po jego uwadze, bo nasza szefowa to kobieta, w obecności której każdy czuje się winny, mniejszy i gorszy. Taki ma wredny charakter. Chociaż na początku lubiłam ją za oryginalny wygląd. Teraz widzę, że ten hippisowski styl, czerwono-czarne włosy i naszyjniki wielkości zaciśniętej pięści, to tylko przykrywka zestresowanego, podległego regułom człowieka, którego raczej nie spotka w życiu już nic niespodziewanego.
A tę ostatnią myśl wyraziła wczoraj jedna z moich koleżanek w pracy. Rozmawiałyśmy o Polsce. I wtedy ona, młodsza ode mnie dziewczyna, która od dziecka mieszka w Szwajcarii powiedziała: ,,Tutaj wiesz każdego dnia co Cię spotka. Od rana do wieczora Twoje dni są takie same. Myślę, że tam, w Polsce, jest trochę inaczej. Trochę bardziej na luzie." I choć pomyślało mi się z początku, że przecież życie w Polsce też bywa przewidywalne i rutynowe, zwłaszcza, gdy zajmujesz się przez cały czas jednym i tym samym; a ponadto niepewność jutra bywa też rozumiana jako coś negatywnego, syndrom czasów kryzysu, w którym żyjemy; to po pewnym czasie złapałam jej przesłanie i stwierdziłam, że ono najlepiej obrazuje charakter życia w Szwajcarii. Wiesz doskonale co Cię tu czeka każdego dnia. Czuję to coraz mocniej i coraz bardziej zaczyna mnie ten stan uwierać...