Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

niedziela, 15 kwietnia 2012

Trochę się dzieje...

Przede mną napięty tydzień, bo do soboty muszę spakować nasze manatki, posprzątać mieszkanie na glanc, i być faktycznie ,,wyniesioną" z tego lokum, które okupowaliśmy przez 11 miesięcy...
Znaleźliśmy nowy dom! Ten, o którym pisałam ostatnio, którym oprócz mnie zainteresowało się jeszcze czterdziestu innych potrzebujących, ale dostałam go właśnie ja(!) ...( dzięki znajomościom oczywiście, hehe)
Małym problemem jest to, że w domu nie ma NICZEGO, prócz urządzonej kuchni i łazienki. Początkowo będziemy więc jeść jak Chińczycy, a ciekawscy przechodnie będą mogli oglądać nasze życie zza gołych szyb, niczym w Big Brotherze:)
Uruchomił się we mnie instynkt squoterski i zamierzam urządzić to mieszkanko jak najtańszym kosztem, bazując na odpadkach zwracanych przez zachodnioeuropejską cywilizację. W młodości, gdy jeździłam stopem i spałam w takich gratisowych anarchistycznych gościnnych pokojach, to buzia mi się nie zamykała ze zdziwienia. Czegóż oni tam nie mieli! I to wszystko pochodziło ze śmietników!
 W sobotę wieczorem, po spakowaniu i oddaleniu naszych bagaży w bezpieczne miejsce, wyjeżdżamy na wakacje! Nie będzie nas aż trzy tygodnie, więc faktyczna przeprowadzka nastąpi 13 maja. W dodatku tego samego dnia przyjadą do nas znajomi, z autem mieszczącym osiem pasażerów, którym odtąd będziemy się poruszać:) Prawdziwa hippisowska komuna! Już zacieram ręce na myśl, że życie nabierze więcej barw i nuda moja dopadająca mnie czasami minie bezpowrotnie:)
Co do celu podróży- niech na razie pozostanie tajemnicą. Napiszę tylko, iz tym razem na celowniku mamy dwa kraje arabskie, położone od siebie w znacznej odległości, jeden znany, a drugi stojący nieco na uboczu światowej turystyki.  Już nie mogę się doczekać zapachu bazarów, na których jest wszystko, czego dusza zapragnie:)
Mebli może mi na przyszłym mieszkaniu zabraknąć, ale przypraw na pewno będę mieć aż zbytek:)
No, to do napisania....
...bo zapomniałam wspomnieć, że internetu też tam nie ma, i nie wiem kiedy ( i czy w ogóle) będziemy się na niego decydować.                       

czwartek, 12 kwietnia 2012

Jedna scena z życia...

Czekam w kolejce do kasy. Maks pałęta się pod nogami. Z prawej strony stoi czarna dziewczyna, przerzuca przez ramię kolejne ubrania, jakby je porządkując, obok niej również plącze się mały dzieciak.
Nie wiedząc w którą stronę zmierza ogon kolejki, stoimy obie na niewyjaśnionych pozycjach, i ona w ostateczności idzie pierwsza...
Moje wnętrzności kipią ze złości, bo: zerwałam się tego dnia w totalnym półśnie, żeby następnie zbudzić Maksa, i razem z Mariuszem zjechać samochodem do miasta na dół, bo czeka mnie męcząca droga do domu na piechotę, pod górę, jakaś bita godzina marszu, bo poranek naznaczony był buntem i płaczem mojego czterolatka, bo mam ciężką torebkę i ciężką reklamówkę wypełnioną tyle co nabytymi ciuchami....
A ona tak mi się wryła!!!

...A jednak nie odzywam się ani słówkiem, bo nie mam odwagi, a poza tym jestem przecież w kraju ludzi miłych i dobrze wychowanych;P

Dziewczyna wyciąga ubrania, jedno po drugim, sprzedawczyni wbija ceny w kalkulator, a potem pokazuje klientce sumę. Na co ta druga wyciąga z kieszeni podarty kawałek papieru; szybko można się zorientować, iż jest beneficjentką pomocy społecznej, i to owa pomoc sponsoruje jej zakupy...Potem pyta jeszcze: ,,For children? For children?"- sprzedawczyni łapie o co chodzi i odpowiada po francusku: ,,Ubrania dla dzieci ma pani na parterze, na dole" ( ten sklep to taki mega ciucholand, trzypiętrowy, z windą;P). Cała akcja trwa dosłownie moment, po czym nadchodzi moja kolej...
Ponieważ jestem biała, mówię po francusku i szeroko się uśmiecham, odczuwam, że sprzedawczyni darzy mnie dużo większą sympatią, aniżeli moją poprzedniczkę. Zawieramy niepisany pakt, przymierze na jedną sekundę naszego życia, jesteśmy tymi lepszymi, stoimy po jaśniejszej stronie, lepiej przystosowujemy się do społeczeństwa, a ja i moje dziecko jesteśmy z zupełnie innej bajki, bo płacimy za nasze rzeczy...
Po wzorcowo odegranej scence przy kasie, wychodzimy na zewnątrz, gdzie momentalnie dopada mnie dręcząca myśl: ,,Jakim prawem masz się za kogoś lepszego???"
Nie pierwszy raz zresztą łapię się na czymś takim, i za każdym razem ogarnia mnie obrzydzenie względem samej siebie. Jak tego dokonać, aby nie patrzeć na NIKOGO z góry? Tak bardzo bym tego chciała...
Wczoraj widziałam film. Starą komedie z lat osiemdziesiątych pod tytułem :,,Bogowie muszą być szaleni". Jej początek to scenka z życia dzikiego plemienia Buszmenów- czarnych, półnagich ludzi, którzy wiodą proste i radosne życie, którzy dzielą się tym, co mają, nie krzyczą na swoje dzieci, nie znają pieniędzy i pojęcia czasu. A gdyby jeden z nich znalazł się teraz w dżungli naszego kapitalistycznego świata- co gotowi bylibyśmy o nim powiedzieć? Zapchlony włóczęga, cholerny darmozjad, idiota i imbecyl...
W Szwajcarii wielu czarnych ludzi żyje na koszt państwa, są oni często uchodźcami, i mają za sobą przeszłość, o jakiej okrutności my słyszeliśmy tylko na filmach... Kiedy objeżdżałam kraje byłej Jugosławii w kilkanaście już lat po wojnie, i widziałam zniszczenia tego kraju, nie mogłam nocą zasnąć pod namiotem w ich sąsiedztwie. Bałam się... Wojna była przerażająca, nawet gdy istniała tylko w mojej nadwrażliwej wyobraźni. A przecież są na świecie kraje, w których to dzieje się nadal. Gdy ich mieszkańcy uciekają pod bezpieczny dach Europy, dlaczego tak mało w nas zrozumienia, a tak wiele zawiści i strachu?

Tak naprawdę, w stosunku do mojego życia mogę śmiało powiedzieć :,,Cóż mam, czego bym nie otrzymała?"

sobota, 7 kwietnia 2012

czwartek, 5 kwietnia 2012

Wspominki weekendowe w deszcz i we mgłę

Dziś mgła i deszcz, więc nie chce się wychylać nosa za drzwi, choć niewykluczone, że właśnie wychylę ( do koleżanki ze złamaną nogą...)
Skomplikowane sprawy ,,do załatwienia" powoli zaczynają się układać... Wczoraj zajęłam się ich gruntownym rozwiązywaniem, i znalazłszy jedno mieszkanko do wynajęcia, wiem już dokładnie kto jest jego właścicielem ( a w ofercie był tylko e-mail), znam jego domowy numer, a nawet mam w rękawie dwa nazwiska jego dobrych znajomych:) Tyle, że jegomość nie odbiera póki co....Nie dziwi mnie to, wokół taka aura, że się pewnie przewraca z boku na bok... Tylko właścicielom dzieci nie dane jest wysypiać się do oporu.
W tę mokra pogodę nie zaszkodzi przypomnieć sobie upalnego weekendu i naszego wyjścia w góry, które rozpoczęliśmy w sobotnie południe.  Następnie doszliśmy na nogach aż do Mayens de la Zour, a stamtąd do niestrzeżonego schroniska pod górą Prabe. Na ubitej drodze, przez którą wiedzie szlak, śnieg zalegał jeszcze dość gruba warstwą ( w porównaniu z poziomem pobliskiego potoku było tego jakiś metr na pewno), więc część drogi stanowiło przedzieranie się przez zaspy połączone z regularnym zakopywaniem się w tychże. Znacie to wkurzające uczucie nagłego zapadania się po uda??? Wrrr...Wydostanie się na prostą zabiera potem mnóstwo energii, a buty i skarpety mimo stuptutów, są całkiem przemoczone...
Pomimo trudności, wygramoliliśmy się jednak do celu, a była już godzina szósta z trzydziestoma minutami:)

Przysypany dach chatki
Legowisko

Na miejscu oprócz nas było jeszcze dwóch chłopaków, którzy dzielili fajną pasję...filmowali wieczorem i nad ranem górskie zwierzęta. Mieli nawet takie fajne stroje kamuflujące, zaprezentowali nam też owoce pracy ostatnich dni ( bo siedzieli w tej chatce już jakiś czas). Genialne! Z ich powodu wpadł mi do głowy pewien pomysł, i utwierdziło się we mnie przekonanie, że naprawdę warto żyć w zgodzie ze swoimi pasjami:) Jednak na efekt tychże przemyśleń, trzeba jeszcze troszkę poczekać....
 

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Kwiecień!

Mamy wokół wiosnę:) Zaczęłam wieczorne bieganie i obczaiłam piękną trasę wśród winnic, rzadko uczęszczaną i prawie płaściutką ( co jest tu naprawdę rzadkością). Trawa naokoło jest już soczyście zielona, ptactwo wyprawia głośne koncerty od rana do wieczora, drzewa kwitną na śnieżno-biało , kremowo i liliowo, mamy pełno krokusów i żonkili, przejrzyste niebo i ciepłe słońce owocujące ok dwudziestoma stopniami na plusie.
Zawsze, gdy nadchodzi ta pora roku, mam wrażenie, że jej piękna i jej bogactwa jest aż za wiele...Nieprzyzwoicie dużo...Nie jesteś w stanie złapać wszystkiego naraz, nacieszyć się tym w pełni. A potem kwitnięcie przemija tak szybko...
Głównie więc z potrzeby bycia blisko przyrody, zaczęłam na nowo moje joggingi... Żeby to robić, muszę kochać miejsce, po którym biegam ( niedawne zupełnie odkrycie!). I trochę zaczęłam już lubić szwajcarską okolicę. W sensie głębszym aniżeli tylko to, co widzialne...Gdy wracam do domu, otacza mnie cudowność wiosny, która króluje na niższym poziomie, i niedostępne, potężne szczyty Alp, tonące w śniegu...Coś pięknego(!)
W weekend byliśmy za to w górach. Udało nam się spędzić jedną noc w chatce bez prądu i dojść tam i z powrotem pieszo (samochód miał więc prawdziwie wolny weekend). Może jutro uda mi się napisać coś więcej i wkleić zdjęcia z wysoka...
Poza tym mam dziś urodziny, i wrażenie, że czas pędzi naprawdę nieubłaganie szybko:P
Jednak moim głównym ,,zaprzątaczem" myśli jest przedszkolna fobia mojego dziecka, która pojawiła się już jakiś miesiąc temu i wobec której stoję zupełnie bezradna...Napięcie jest nie do zniesienia, Maks już wieczorem dnia poprzedzającego przedszkole prosi, bym została z nim w domu, a pierwszym jego porannym zdaniem jest: ,,Nie chcę!!!", po czym sytuacja staje się coraz gorsza z minuty na minutę. Jeszcze jakiś czas temu nie mieliśmy sytuacji tego typu, dlatego nie wiem skąd nagle ta zmiana... Na miejscu jest już krzyk i płacz, i zostawianie go w końcu pod przymusem... Nie jestem mamą super-przylepną, wierzę, że potem uspokaja się i przedszkolny dzień leci jak z płatka, ale gdzieś w głębi mnie siedzi przekonanie, że mój syn ma zahamowania językowe...To z powodu niezrozumienia może czuć się gorszy, i tak objawia swoje uczucia...Tylko, co tu robić?
Tłumaczyć...wydaje się jak grochem o ścianę. Wczoraj niby już zrozumiał: ,,Aha, to będę raz w przedszkolu, a raz w domku z tobą", a potem z rana ta sama bajka...
Uczyć go francuskiego...Od czasu do czasu bawimy się w tym języku, rozwiązujemy gry na komputerze, albo czytamy książki. Mnie wydaje się, że Maksiu zna wiele słów, rozumie o co chodzi. Ale on twierdzi, że nie umie nic... ( może zbyt surowy jest dla siebie samego, ale, mój Boże, żeby już w tym wieku???).
Zabieram się opowiadanko dla mojego syna, traktujące o rodzinie kur z małym kurczęciem, która przeniosła się na terytorium gęsi , a początkowa trudność adaptacyjna  w drobiowym przedszkolu, ma przerodzić się w coś wspaniałego ( tylko kurczak potrafi mówić w języku wspaniałego pilota- koguta, który akurat przelatywał nad fermą swoim wspaniałym samolotem, o którego przejażdżką marzyły rzecz jasna wszystkie małe gąski). Fabuła jest, ale chęci i weny brak, więc odkładam i odkładam, a kto wie...może Maksowi rzeczywiście by to pomogło?Tymczasem zacieram ręce, bo jeszcze tylko dziś i jutro do południa będę w pracy, a potem szwajcarska socjalizacja zostanie małemu oszczędzona na długi czas, bo aż do środy po Świętach bodajże... No i sama mam jak widać przesympatyczny obraz przedszkola w głowie...