Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

czwartek, 31 stycznia 2013

(Pod)tekstowo

Dużo różnych tekstów wartych zapamiętania zdarza się ostatnio w moim życiu, tak więc wezmę je i uwiecznię, a co tam...
Ostatnio wystawiliśmy kilka rzeczy na sprzedaż, wśród których jedną jest samochód kupiony jakoś początkiem grudnia, w którym po starannej reparacji w Polsce, wysiadła skrzynia biegów. No i w związku z tym samochodem dzwonił do mnie wczoraj pan.
On: -(...)To ja zadzwonię na ten numer o 18, jak pani mąż już wróci z pracy.
Ja:- O 18 ja jestem w pracy, więc wyślę panu jego numer i adres,pod którym mieszkamy. Niech sobie pan znajdzie go wcześniej, bo nie wiem czy mąż będzie panu w stanie dokładnie wyjaśnić...On nie mówi zbyt dobrze po francusku.
On:- Ok, rozumiem. A mogę zapytać jakiej jesteście narodowości?
Ja: -Jesteśmy Polakami.
On:- Aha, to w porządku. Bo gdybyście byli Portugalczykami, to bym nawet nie przyjeżdżał...

Ha! Polskość jako gwarancja zakupu dobrego, nieprzerobionego na dziesiątą stronę samochodu! Spodziewałby się kto?
...
Tyle, że w końcu wcale nie przyjechał. Pewnie wpisał sobie w google : ,,Czy dobrze jest kupować samochody od Polaków". I wyszła na jaw okrutna prawda;)


Wczoraj wychodząc z pracy, natknęłam się na busa odwożącego dzieci z przedszkola do szkoły i z powrotem. Tak się składa, że to bus, który należy do domu opieki, gdzie pracuję. Przedszkole jest jego sąsiednim budynkiem i transport zorganizowany jest w ten sposób. Prowadzi więc jeden z moich kolegów z pracy:) Jako że miałam w planach akcję poszukiwawczą trzech pojedynczych rękawiczek, które posiał gdzieś mój potomek i akcję tę zamierzałam przeprowadzić w przedszkolu, więc kolega wziął mnie w busa i razem z dziećmi wyjechaliśmy te dwadzieścia metrów. Patrzę na mojego syna z tyłu. Ten ma coś dziwnie zielonego wokół buzi, ślady wąsów czy kto wie czego... Dialog rozgrywa się po francusku:
Ja:- Co zrobiłeś, że jesteś taki brudny?
Syn:-Gbsr nzzusbh   ajsjsun ( czyli zupełna paplanina)
Ja: -( w przestrzeń, z nutka lekkiej ignorancji); Nie zrozumiałam...
Kolega zza kierownicy: -Powiedział, że gbsr nzzusbh flamastrami...
Ja:- Jej! Ja nie wiem co to znaczy.
Kolega: -To znaczy rysować, ale byle jak:)
Tak więc mój syn powiedział sobie na lajcie po francusku: ,,Pobazgrałem się flamastrami" a mama zielona nie zrozumiała! Przerażające;)

No i jeszcze akcja modlitewna w wykonaniu największego fana samochodów, jakiego znam.
Maks:- (...) I zaprowadź mnie do WYżota wiecznego, amen.
Ja:- A co to znaczy WYżota?
Maks:- Eeeeee, yyyy ( chwila przemyśleń). Nie! Do Peugeota???

Na marginesie zaś moja sprawa z dyplomem pięknie zasuwa do przodu, robiąc nieznaczne przystanki jedynie wówczas, gdy to ja muszę się wysilić i coś pozałatwiać, bo reszta ekipy działa bez zarzutu. Wczoraj przeszłam się na przykład do pani notariusz i ta potwierdziła moje dokumenty ZA DARMO! Jako Polka poczułam się na chwilę jak na innej planecie:) Teraz zostają mi do zrobienia dwa motywacyjne listy, w związku z czym wstałam tak wcześnie i...weszłam na chwilkę na bloga:)




wtorek, 29 stycznia 2013

Do przodu!

Nadszedł wreszcie ten dzień przełomowy, kiedy to wyślę moje papiery świadczące o ciężkiej pracy włożonej w wykształcenie (się) do Berna. Tłumaczenie miałam bodajże już w chwili wyjazdu tutaj, względnie miesiąc później...Czyli ponad półtora roku temu...
Potem wszystko jakoś tak stanęło, choć i teraz rusza się tempem ślimaka w kałuży. Na początku żal mi było kasy, bo przyjechałam głównie zarobić trochę i jechać dalej. Procedura rozpoznania dyplomu kosztuje bowiem jakieś 700 franków, do tego trzeba dodać koszta egzaminu językowego (200). I to jeszcze nie koniec! Przypuszczam, że będę musiała zrobić jeden kurs uzupełniający, za który beknę 3500 CHF. A jednak wciąż chcę spróbować!
Mam w głowie jedno marzenie, ot co! Zawsze je miałam, odkąd zaczęłam myśleć o tym kim by tu w życiu zostać. O ile poważnych życiowych planów nie umiem nigdy zapiąć na ostatni guzik ( nie określę się ile chcę tu zostać, czy przeniosę się na jeszcze większą wieś tego lata, czy zapiszę mojego syna na narty, aby się bardziej upodobnił do szwajcarskiej  młodzieży, czy nie wyjadę czasem na jakiś czas do Kanady- ach, ach, ostatnio cały czas mi w głowie ta Kanada, nie wiem o co w tym chodzi-, czy zbuduję dom i posadzę ogród- to w dziczy lasu Beskidu Sądeckiego bądź np Żywieckiego-, -czy będę mamą po raz drugi), o tyle kiedy mam jakieś silne marzenie, to zwykle staram się je spełnić, choć nie wiem czy są na to realne szanse.
Tak się składa ( dobrze, bardzo dobrze), że moje marzenie współgra ze studiami, które skończyłam... Tak się też składa, że w Szwajcarii, po kilku tygodniach przeglądania papierów i odbyciu wspomnianego kursu, studia te są z reguły uznawane. Gdybym dobrnęła do końca ( którego początek już dzisiaj, jupi joł), nie wiem nawet ile bym zarabiała, ani w jakie dni bym pracowała ( co za tym idzie, czy beztroskie miesięczne wakacje w lipcu byłyby realną możliwością, czy też wciąż nie), ale wiem, że wreszcie robiłam to, do czego zostałam stworzona...
No to dajemy do przodu!!!

sobota, 19 stycznia 2013

No to zima!

Zima, gdy byliśmy dziećmi...Pamiętacie to?
Pierwszy śnieg zawsze mylił mi się ze szronem, gdy widziałam za oknem białe gałęzie, to nie mogłam usiedzieć z radości, że już nasypało. A gdy zaczęło prószyć na serio, w ogóle nie bywaliśmy w domu. Była u nas taka górka, nasyp obok przejścia przez tory, skąd zjeżdżaliśmy całymi dniami. Laliśmy też mnóstwo wody na dziadkowe grządki, żeby zrobić lodowisko. Budowaliśmy igloo. Nie przestawialiśmy męczyć taty i wujków, żeby zrobili kulig z nas i naszych sanek. Bawiliśmy się w Wyprawy na Północny Biegun, lepiliśmy bałwany, śniegowe kulki, albo robiliśmy wyścigi saneczkowe ze starszymi jako konie pociągowe i młodszymi dzieciakami na zaprzęgach...
Gdzie się podziała ta radość? Czy wraz z wiekiem przepadła bezpowrotnie i mogę jedynie mieć nadzieję, że czuje ją tak samo silnie moje dziecko?


Radość jednak żyje nadal. Tylko, jakby ciut onieśmielona...
Przykryta tym, co stanowi całe tak zwane ,,dorosłe życie"...
Ale czasem daje się poczuć na nowo...
Wczoraj wyjechaliśmy na sanki. W tym roku odkrywamy trasy saneczkowe w wysokich górach, o których istnieniu nie myśleliśmy jeszcze tamtej zimy. Trzeba do nich dojechać kolejką, a potem zjeżdża się po specjalnie ubitej drodze. Najdłuższa trasa ma dziesięć kilometrów, inne nieco mniej.
Mariusz wypuścił się w drogę pierwszy, Maksiu pojechał ze mną. Bywało czasem tak stromo, że zjeżdżaliśmy na tyłkach. Wokół słońce świeciło tak pięknie, że odbijał je każdy maleńki kryształek. W koronach zielono- białych choinek śpiewały ptaki. My też śpiewaliśmy. Śmialiśmy się, jakbyśmy byli najszczęśliwszymi ludźmi na tej planecie. Każdy zakręt, każdy zjazd to był nowy powód do śmiechu...
Moja radość wróciła sobie, za nic mając fakt, że ja to rodzic i tylko ten mały obok mnie może pozwolić sobie na totalne szaleństwo.
Co tam, przez chwilę znów byłam dzieckiem:)

środa, 2 stycznia 2013

Babcia Mila

Miałam szczęście w życiu do mijania się z bólem po stracie. Długo otaczali mnie wszyscy czterej dziadkowie, z których każdy wniósł coś wyjątkowego w moje życie, i każdy nazywał mnie wyjątkowymi imionami...
Siedem lat temu zmarł dziadek chory od kilku dobrych lat na Alzheimera. Wtedy nie uroniłam ani jednej łzy, bo dobre czasy były już tak dawno za nami. Wiedzieliśmy wszyscy, że tak było lepiej...
A wczoraj umarłą moja babcia. Emilka. Mila- zawsze to była w naszych myślach babcia Mila...
Babcia przeżyła w młodości strasznie ciężki poród. Odleciała na chwilę na tamtą stronę świata. Opowiadała mi, że widziała światło, czuła się bezpiecznie i dobrze, i wcale nie chciało jej się wracać. Z drugiej strony czekało wrzeszczące maleństwo, agresywny mąż, cały dom do ogarnięcia, ich małe przedsiębiorstwo handlowe. Więc wróciła... Tyle, że od tamtej pory nigdy już nie patrzyła na świat w ten sam sposób...
Babcia nie dbała jakoś szczególnie o własny wygląd, choć była ładna.
Nie przypominam sobie ani jednej sytuacji, w której narzekała...
Lubiła kawały i się śmiała zwłaszcza z tych sprośnych:P
I mówiła mi zawsze, nawet teraz, gdy już stara ze mnie kobyła: ,,Laleczko moja..."
Ostatni raz widziałyśmy się po Wigilii... Tak zimno u niej było, ale ani słowem się nie uskarżała...  Chciałam jej pomóc w umyciu się, w sprzątaniu, w czymkolwiek- dziękowała mi za same chęci(!) Gdy sobie potem to wspomniałam, przy biadoleniu jednej ze szwajcarskich babć na temat krzywo związanego przeze mnie koka, to się aż na tę drugą wkurzyłam...
Po Świętach babcia zachorowała i trafiła do szpitala... Dzieci jej przyjeżdżały codziennie, bo tam personelowi nie chciało się nawet wychodzić z chorymi do kibla. Dawali ponoć basen pod łóżko i kazali sobie radzić- a w sali kilka innych osób i zero parawanów.
Wczoraj po południu w mojej mamie zerwała się chęć, aby właśnie teraz jechać, i wzięła ze sobą sporą gromadę dzieci i kuzynów. Pojechali i czuwali przy niej do ostatniej sekundy. Umarła o piętnastej.
Babcia Mila modliła się o tej godzinie od zawsze. W ogóle przez ostatnie lata życia nic nie robiła, tylko się modliła. Była gotowa. Niczego już nie chciała, tylko sobie odejść. Mówiła mi to już od dwóch lat...
Ale my zostaliśmy z jakąś pustką. Śmierć jest zbyt potężna, by przejść obok i się nad nią nie zatrzymać. Co jakiś czas dopada mnie salwa płaczu, różne momenty kołaczą w głowy i wciąż myślę, że za mało kochamy ludzi, za mało...
Jeśli chodzi o babcię, jestem o nią raczej spokojna.
Chciałabym jeszcze kiedyś ją zobaczyć... Pogrzeb jest w piątek, a ja chyba nie dam rady pojechać do PL. A jednak najbardziej chciałabym zobaczyć ją żywą...
Tyle, że bardzo dużo mi brakuje, by trafić tam, gdzie na bank trafiła Ona...