Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 25 lipca 2011

Jupi joł:)

Trafił nam się niespodziewany zupełnie ( albo inaczej: nie tak znów oczywisty) wyjazd do Polski na trzy, cztery dni. Daty różnorakie pokryły się wspaniale. Mamy mało czasu, a wiele do zrobienia, tak więc napiszę więcej po powrocie. Wspaniale będzie móc wreszcie mieć czas wypełniony na maksa spotkaniami z przyjaciółmi i rodziną.Jupi!

sobota, 23 lipca 2011

Obraz Polski

Bywa, że śni mi się po nocach, bez tego czego jej brakuje, a to, co w niej kocham wylewa się z takiego snu aż zanadto i nęci przez całą wieczność, choć w rzeczywistości trwa kilka minut. Albo przychodzi w ciągu dnia, niespodziewanie, jest wtedy silnym przebłyskiem pozytywnych wspomnień, trwa zaledwie chwilkę, ale pozostawia za sobą niezatarte wrażenie wspaniałości tego, co zostawiłam. W moim kraju. W Polsce. Nie umieniem obronić się przed jej obrazem. Wyidealizowanym, takim, który narzuca mi się sam zawsze, gdy jestem dłużej poza jej granicami. Należę chyba do tych nieszczęśników, którym patriotyzm siadł mimowolnie na mózg i nigdy nie będą w stanie pozbyć się jego brzemienia, choć tak chcieliby wziąć swe serca w dyby i sprowadzić je na ziemię, zamknąć w klatce, w jakiej wygodnie ich rozumowi. No właśnie. Bo przecież wedle rozumu jest nam tutaj lepiej. Pod wieloma względami, nie tylko finansowymi.
Tymczasem wygląda na to, że siądę i napiszę coś w ten deseń:

,,Dzisiaj daleko pojechałem w gości
I dalej mię los nieszczęśliwy goni.
Przywieź mi, Zośko, od tych gwiazd światłości,
Przywieź mi, Zośko, z tamtych kwiatów woni,
Bo mi zaprawdę odmłodnieć potrzeba.
Wróć mi więc z kraju taką - jakby z nieba."
 
Ale, ale... Żeby nie było tak do końca smętnie. Walczę z nawiedzającą mnie podświadomie polskością idealną. Walczę, a raczej...nie poddaję się jej po prostu. W Edynburgu nie miałam jeszcze wyćwiczonej sztuki obronnej, więc lubiłam podążać za obrazami własnej utęsknionej psychiki. Pamiętam jak po majówce w polskim kościele, wracając zabetonowanymi ulicami marzyłam sobie:,,Ehhh, tu zimno, plucha i zero roślinności w centrum ( co jest nieprawdą, wystarczy choćby wygooglować sobie Princess Street Gardens), a u nas...kwitnące jabłonki w sadach pełnych soczystej trawy, przydrożne skupiska babuszek w chustach odprawiających nowenny, krowy na polach, ciepłe powietrze i słońce, wieczory na rynku w mieście, pod parasolkami..." A potem wróciłam, spędziłam w Polsce ze trzy maje, i sobie śpiewałam wraz ze Strachami na Lachy, wracając samochodem do domu, między jedną a drugą ulewą:
 
,,Będziemy jak ten deszczowy maj,
Jak ci wszyscy brzydcy ludzie w Tesco"
 
Dlatego teraz, wiedząc już dobrze, że wszystko w życiu jest kwestią względną, wyciszam się zaraz po fali pięknych obrazów. Wiem, że po powrocie, tęskniłabym za tym, co mam teraz. Wiem, że obraz Polski wabi mnie i przyciąga do powrotu, każąc wierzyć, że gdybym naprawdę się zawzięła, miałabym tam świetne życie. I nie wiem tylko po co mi ta dziwna nadwrażliwość, pozostaje mi tylko wierzyć, że do wszystkiego można się w końcu przyzwyczaić.


wtorek, 19 lipca 2011

Nie lubię przedłużającego się stanu poszukiwań pracy. Nie lubię uczucia, że nie zrobiłam jeszcze wszystkiego, co mogłam, że wahałam się z odpowiedzią na jedno z ogłoszeń, a teraz jest już za późno, albo że wysłałam CV na stanowisko, o którym mogę tylko pomarzyć... Ułożyłam ostatnio plan ,,sensownego działania": posegregowałam CV, napisałam listy motywacyjne i każdego dnia postanowiłam odwiedzać wraz z nimi inny sektor, w którym mogą potrzebować pracowników. Dziś w ruch miały pójść miejscowe hotele. Cóż z tego, skoro zadzwonił ( były?) szef Mariusza i potrzebował go jeszcze na dziś. A więc pozostaje mi czas na sprzątanie, kurs francuskiego ( zaczęłam go wreszcie kilka dni temu), pisanie, czytanie, spacer, gotowanie i całą masę tych codziennych obowiązków, które nie są obce żadnej kurze domowej;)
Korzystając więc z nadmiaru wolnego czasu, wklejam weekendowe zdjęcia, których nie ma zbyt wiele, z racji kiepskiej pogody, jaka trafiła nam się w górach. Sobotnim popołudniem wyjechaliśmy w stronę miejscowości Brig, zabierając po drodze autostopowicza z Brazylii, studiującego w Niemczech, a jadącego na koncert we Włoszech:) Podwieźliśmy go nieco dalej, niż początkowo zamierzaliśmy, jednak nie miało to wpływu na naszą późniejszą wyprawę w górę, ponieważ z racji zwalającego z nóg wiatru i nieba zasnutego chmurami, i tak nigdzie nie poszliśmy...
Wiało, ale co tam!

Końcówka lodowca z przejściem w rzeczkę

Opuszczona wioska



Kłębowiska chmur nad Alpami
Gwałtowny wiatr w Alpach przyniósł nam niedzielę pełną deszczu, siąpiło od rana do wieczora, przejaśniło się dopiero przed zmrokiem, jednak ta odrobinka słońca wystarczyła, żeby wyrwać się na krótki spacer.
Poniedziałek bez większych rewelacji; ot, kolejny dzień naznaczony poszukiwaniami...Pamiętam, że w Anglii właśnie to męczyło mnie najbardziej: ciągłe poszukiwania. Najpierw mieszkania, potem pracy, dalej znów mieszkania. Zamiast zająć się czymś fajnym, ciągle tylko szukaliśmy:) Mówi się, że kto szuka, nie błądzi, dlatego też tym optymistycznym akcentem zakańczam i ruszam....na poszukiwania:P

czwartek, 14 lipca 2011

Kolorowe popołudnie

Powtarzam się w pisaniu, wiem, ale nie mogłam oprzeć się, żeby nie wkleić zdjęć ze wspaniałego, kolorowego świata bajek, w jaki weszliśmy na maksa jakiś czas temu. Każdego dnia, rano lub wieczorem, musimy znaleźć chwilkę, żeby coś...poukładać. Proponuję ja, albo Maksiu. Czasem dołącza do nas Mariusz. Na pamiątkę tych miłych chwil zapomnienia, luzu spowodowanego przejściowym (?) stanem szukania pracy, wrzucam obrazki z dzisiaj.

A kiedy od czasu do czasu włączymy sobie Króla Lwa, czy jeden z odcinków Kubusia na youtubie, odpływam w chwile bezpiecznego dzieciństwa. Uwielbiałam wręcz te bajki! Gdy oglądam je teraz, potrafie dokładnie przywołać moje uczucia sprzed jakichś, bagatela,dwudziestu lat! A jakie przy okazji są mądre ( to w pełni doceniam dopiero dzisiaj). I kolejny wniosek- skoro ja tak dobrze pamiętam chwile, gdy byłam maleńka, moim priorytetem powinno stać się teraz uczynienie chwil życia Maksia niepowtarzalnymi i wspaniałymi. Mam po temu jedyną okazję, szansę, która już nigdy się powtórzy. Ode mnie w lwiej części zależy to, jak potem on będzie opowiadał swoim kolegom, koleżankom, żonie, dzieciom i wnukom o swoim dzieciństwie...Wow, czuję się prawie jak wróżka:) No, może to przez ten bajkowy klimat. Zamykam się więc i wklejam, com obiecała:



Cały zapas:)

I wreszcie finał!


środa, 13 lipca 2011

Wycieczka do Italii;)

Wczoraj z rana zaliczyliśmy wizytę w agencji pracy, w której to jeszcze tydzień temu potrzebowali osiemdziesięciu osób do zbioru morelek, lecz w tym tygodniu niby szczelnie wypełnili kadry...Pani w recepcji, po długawej rozmowie telefonicznej z jakąś znajomą, spojrzała wreszcie na mnie i powiedziała: ,,Nie potrzebujemy nikogo". Gdy wspomniałam o internetowym ogłoszeniu, stwierdziła, że muszę uważniej je czytać, bo na pewno należało do innej agencji. Na szczęście jej kolega zza drugiego biurka uświadomił ją w błędzie. Boże, pracując w firmie pośredniczącej w znalezieniu pracy, nie miała nawet pojęcia jakie ogłoszenia umieszczają w necie, a w związku z tym jakimi ofertami dysponują! No cóż...Wkurzyłam się bardzo, bo wypadła mi pewna szansa utrzymania się tutaj przez jakiś czas, powiedzmy do końca miesiąca...
Na popołudnie mieliśmy plan wyjechania na przełęcz Grand Saint Bernard, żeby zobaczyć cy zmieniła się od czasu, jak Mariusz zwiedzał ją po raz ostatni:) Jechaliśmy jakieś półtorej godzinki, w czasie których coraz bardziej burczało nam w brzuchach, a że do słonecznej Italii był stamtąd rzut beretem, postanowiliśmy jednogłośnie: jedziemy do Włoch na zakupy! Brzmi burżujsko i wytrawnie, jednakże w rzeczywistości nasz wyjazd sprowadził się do znalezienia pierwszego lepszego hipermarketu w mieście Aosta i zakupieniu w nim rzeczy, które we Szwajcarii wychodzą dużo drożej ( głównie mięso wszelkiej maści:). Gdy wychodziliśmy z Carrefoura, buchnęło nam w twarz gorące powietrze, osłabiające na tyle, że nie myśleliśmy już o niczym innym, jak o powrocie do domu. Po drodze zabraliśmy na stopa Francuza z Lille i o szóstej byliśmy już z powrotem...
A dziś leje i leje. Zaczęło nad ranem i nie przestało do teraz. Nie ma jak, gdzie i po co wychodzić, więc jesteśmy w domu. Mężczyźni ucięli sobie drzemkę, a ja stukam w klawiaturę...mając nadzieję, że przy odrobinie dobrej weny wystukam nam jakieś zatrudnienie. Wystukam, wydrukuję i wyślę w odpowiednie ręce o odpowiednim czasie:)

poniedziałek, 11 lipca 2011

Chorowity weekend:(

Ostatni weekend, wbrew oczekiwaniom fajnej wycieczki, skończył się dla nas w domowym zaciszu, na kurowaniu Maksia. Biedaczek złapał chorobę od taty, a teraz czuję, że pałeczka przeszła na mnie, więc leżymy, układamy puzzle, gramy w gry, oglądamy filmy...leniuchujemy. W sobotę i niedzielę wzięło nas na tworzenie małych dzieł kulinarnych, potem podłączyliśmy nowe głośniki do komputera i hulaj duszo! Możemy teraz oglądać polskie filmy wystarczająco głośno. Jak sobie porównam pierwsze dni tutaj do naszego teraźniejszego ,,osprzętowania", aż miło się robi. Przyjeżdżając, nie mieliśmy przez kilka dni internetu, potem okazało się, że działa on na starym tutejszym komputerze, lecz bardzo, bardzo wolno. Potem przełączyliśmy go na nasz laptop, uruchomiliśmy skype, doładowaliśmy konto, żeby móc dzwonić na domowe. Brakowało jeszcze tylko polskich filmów wieczorkiem od czasu do czasu, więc podpięliśmy laptop pod stary monitor, lecz wciąż słabo słyszeliśmy kwestie aktorów:) Nadszedł więc czas na kupno nowych głośników o tak oto mamy wszystko; oglądamy to, na co naprawdę mamy ochotę i może nieco odposzczamy sobie naukę francuskiego poprzez śledzenie programów o zwierzętach na kanale Animaux. ,,Kino domowe" przydało się szczególnie w ostatni weekend, ale następny mam zamiar spędzić już w plenerze. Za oknem pięknie, upał i grające świerszcze, mały śpi, a ja mam czas na chwilę sam na sam z komputerem:) Byliśmy dziś w pracy, kolejne zlecenie mamy na piątek, Maks bawi się z dwoma chłopakami, podczas gdy ja myję potwornie zakurzone żaluzje w domu ich mamy.
Poza tym wzięłam się intensywnie za poszukiwania pracy...Co dzień sprawdzam gazety i strony www. Piszę listy motywacyjne i wierzę, że musi się udać. Bo jakżeby miało być inaczej?:)

czwartek, 7 lipca 2011

O zmnienności pogody w Valais i moich osobistych nastawień

Zapowiadali deszcz od wczoraj na cały tydzień, tymczasem jarzy, że aż miło, no chyba, że ktoś akurat pracuje w winnicach ( nie ja...), albo ma do załatwienia kilka spraw na mieście i zakatarzone dziecko jako towarzysza ( tak, tak, właśnie ja). Ale nie ma co narzekać. W porównaniu do poczucia nudy, jakie naszło mnie niespodziewanie kilka dni temu, cudownie było móc wyjść z domu w poczuciu konieczności ,,załatwiania" czegokolwiek, bo ja tak naprawdę kocham coś załatwiać:)
Najpierw udałam się do pracy Veronique, wydrukować raz jeszcze moje CV i zrobić kopie dyplomu, a potem do czterech agencji. Rezultaty moich poszukiwań nie są oszałamiające ( tzn. nie rozpoczynam od jutra życiowej kariery;), ale przynajmniej mam opcję ,,przetrwania" na najbliższy miesiąc. Po odwiedzeniu agencji usiedliśmy chwilkę z Maksem zaczerpnąć świeżego powietrza na placu zabaw ( ale ten ,,miastowy" nie równa się z naszym, ,,wiejskim", lecz o dziwo o wiele lepiej wyposażonym). Do domu wróciliśmy autobusem, co stanowiło i dla mnie, i dla synka, nie lada atrakcję ( w końcu jechałam nim we Szwajcarii po raz pierwszy).
Maksymilian od jakiegoś czasu ubóstwia wręcz układanie puzzli, gdy uda mu się złożyć obrazek, rozwala go i bierze się za dopasowywanie od początku, radzi sobie już z pięcioma różnymi zestawami po 20 sztuk, choć oczywiście nie obędzie się bez maminej pomocy, a przynajmniej mojego kibicowania:)
Po wspomnianym już dniu, w którym naszło mnie wszechogarniające poczucie nudy, postanowiłam nie poddawać się jej i organizować czas sobie i Maksiowi jak najróżnorodniej, codziennie wychodzimy więc na spacer, malujemy farbami, jest czas na jedną bajkę, na ,,zajęcia" sportowe; grę w piłkę albo skakanie na trampolinie, no i właśnie...puzzle:) Dziś znalazłam też świetną stronę z grami edukacyjnymi dla przedszkolaków, gdzie można uczyć swoje dziecko francuskiego i angielskiego. Ponieważ jak dotąd nie bardzo wiedziałam jak się za to zabrać, jestem w siódmym niebie. I zaczynamy od jutra:)

Przebojowy kurs- to tu:)

poniedziałek, 4 lipca 2011

I po weekendzie...

Choć właściwie nic to nie zmienia, bo dziś oboje jesteśmy w domu. Mariusza dopadło jakieś choróbsko, a ja pomagam mu je przezwyciężyć tak, aby jutro był w stanie pojawić się w pracy. Poza tym przepatruje ogłoszenia w poszukiwaniu czegoś nowego dla mnie i dla niego. Najtrudniejsze wydaje mi się to, że łapiemy jedną pracę, która jest dosłownie na chwilkę, a więc niełatwo złapać nam stabilizację, chociażby jednostronną, w związku z czym nasza przyszłość tutaj jawi się niepewnie. Ale, ale....w końcu to dopiero początki.
W sobotę byłam na rozmowie kwalifikacyjnej, z której wyszłam z pewną ofertą zatrudnienia. Jedyny minus- bardzo duża odległość. Wysoko w górach, na 2000 m.n.p.m, obok największej w Europie zapory, potrzebowali dziewczyny do pomocy na cały sezon letni ( do października). Dzieli nas od tego miejsca raptem 30 kilometrów, lecz po ostatniej lekkiej awarii naszego samochodu ( która zdarzyła się w sobotę, a jakże...) nie jestem w stanie codziennie tam wyjeżdżać. Pozostaje nocleg na miejscu i pięciodniowa nieobecność w domu w każdym tygodniu. Ostatecznie oferta odfrunęła więc w niepamięć,a ja mam głowę pełną dylematów: dobrze zrobiłam, czy źle?
Oczywiście nie poprzestałam na jednej ofercie, ale idzie to wszystko dość ciężko. Wypada mi więc wziąć się za szukanie pracy na całego, zrobienie kolejnej rundki po agencjach, wertowanie stron internetowych, pytanie znajomych...
Poza ,,zawodowymi" sprawami zajmujemy się całkiem przyjemnymi, takimi jak opalanie, spacery na plac zabaw, bale i święta ( wczoraj zjechało się tu towarzystwo w oryginalnych, tradycyjnych strojach i tańcowało do wieczora). Kostiumy mieli naprawdę przepiękne, ale już na początku siadły nam baterie w aparacie, więc z foto-relacji raczej nici:)

piątek, 1 lipca 2011

Ta da dam!- debiut filmowy na blogu

A wczora z wieczora...Maksymilian zaczął ni stąd ni zowąd śpiewać...,,Panie Janie", ale...po francusku. Nie, nie, nikt go tego nie uczył. To znaczy ja nie uczyłam. Ogólnie był dość oporny, jeśli chodzi o piosenki w obcych językach, o farmie starego Mc Donalda śpiewałam mu po angielsku i nic, ,,Alouette" jako tako mu wychodziło, polskie kawałki zaś wchodzą mu do głowy z zadziwiającą szybkością, ale wczoraj zaskoczył nas niesamowicie...
Piękna francuskojęzyczna wersja ,,Pana Jana" w ustach naszego małego śpiewaka to najprawdopodobniej efekt jednego poranka spędzonego w towarzystwie młodego Szwajcara, który dorabia sobie w tutejszym żłobku, a z którym nasz syn ćwiczył sławny utwór grając na...perkusji. O tak, bo tutejsze dzieci mają w domu świetny mini zestaw perkusji, niezastąpiony, jeśli chodzi o wyładowanie nadmiaru dziecięcej energii;)
Tak więc słysząc ewidentne postępy językowe naszego syna, chwyciłam w dłoń aparat i nagrałam:

A wcześniej jeszcze nagrałam zabawy na placu zabaw: