Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 29 lipca 2013

Prawdziwa Przygoda

W mijający weekend przeżyliśmy, no właśnie, Prawdziwą Przygodę. Taką, o jaką trudno w zwykłej codzienności. Zamarzyło mi się, spoglądając na przychylne prognozy pogody, spędzić noc pod namiotem w górach, najlepiej nad jakimś jeziorkiem. Mój mąż wytyczył trasę i około siódmej rano, wyruszyliśmy z domu. Dojechawszy do miejscowości Turtmann, skręciliśmy w małą wąską drogę, pnącą się w górę do Oberems, gdzie zaparkowaliśmy samochód na wysokości  1348m.n.p.m. Ruszyliśmy w drogę.Po około godzinie doszliśmy do jeziora zaporowego,stamtąd skierowaliśmy się na szlak wiodący do schroniska Turtmannhutte na wysokości 2519 m.n.p.m. Podejście było dość strome, ale na szczęście najtrudniejszy odcinek trwał krócej, niż się spodziewaliśmy ( to wspaniałe uczucie w górach). Po krótkiej przerwie w cieniu, ruszyliśmy dalej. Upał nawet na tej wysokości dawał się we znaki. Zaczęliśmy wspinaczkę w kierunku przełęczy, z której planowaliśmy wejść na szczyt Barrhorn ( 3610 m.n.p.m), lub zejść w kierunku miejscowości St Niklaus, z której mieli wyruszać nasi znajomi.

Widok na szczyt Barrhorn, źródło:internet

Począwszy od schroniska, zaczęliśmy wkraczać w coraz bardziej nieprzychylny górski klimat. słońce jarzyło nadal niemiłosiernie, ale na ścieżce nie było już rzadkich kwiatów i zielsk, lecz tylko kamienie. Po prawej mieliśmy przepiękny widok na długi lodowiec, który od czasu do czasu wydawał głuche odgłosy pęknięć pokrywy lodowej.
Pod górkę szło się ciężko, zważywszy na upał i wysokość.
,,Moja siła czasem lubi mieć siłę, a czasem nie"- podsumował ten stan rzeczy Maksymilian, choć koniec końców dotarł na przełęcz, leżącą ok.3300 m.n.p.m dużo szybciej i żwawiej ode mnie:) Tym samym pobił rekord wysokości zdobytej pieszo w swoim pięcio i pół letnim życiu.Tutaj też słabsze ogniwa postanowiły zakończyć swój marsz pod górę tego dnia, na szcyt wszedł i zszedł z niego, już bez ciężkiego plecaka, jedynie Mariusz.
Na przełęczy okazało się, iż trasa zejściowa w drugim kierunku, wiąże się z koniecznością pokonania około stumetrowej ściany w dół, co prawda zabezpieczonej, jednak bez sprzętu w postaci lin na niewiele się te zabezpieczenia zdawały. U podnóża ściany mielibyśmy przejść jeszcze spory kawałek trasy po śniegu, który przy obecnych temperaturach musiałby zapadać się pod nami po pas...
Zadzwoniliśmy do znajomych, którzy jednak zrezygnowali z planów górskich, Mariusz popróbował sobie zejścia i wyjścia na wspomnianej ścianie, po czym zdecydowaliśmy, iż schodzimy tę samą drogą i rozbijamy się, gdy tylko zaczną się ,,trawiaste " okolice.
Późnym popołudniem wciązż było upalnie, bez jednej chmurki na horyzoncie. Wyczailiśmy miejsce pod namiot nieco oddalone od szlaku, rozbiliśmy się  na spokojnie, zjedliśmy kolację, Maksiu bawił się porozrzucanymi tu i ówdzie kamieniami w samochody i samoloty (niech żyje dziecięca wyobraźnia), podziwialismy zachód słońca nad panoramą Alp, aż w końcu połozyliśmy się spać. Było około 21...
Godzinę później, gdy półmrok przechodzi juz w ciemną noc, obudziły nas krople deszczu. Wyjrzawszy z namiotu, ujrzeliśmy to, czego obawialiśmy się najbardziej: ciemne kłębiaste chmury zbliżające się w naszym kierunku. Byliśmy wciąż na wysokości ok 2700 m.n.p.m, na niemal płaskiej przestrzeni, otoczeni co prawda kilmoma szczytami, ale w razie burzy moglibyśmy stanowić niezłe źródło energii dla bijących na oślep piorunów. Podjęcliśmy decyzję, żeby zejść w stronę schroniska. w ciągu pięciu minut spakowaliśmy wszytsko pobieżnie do plecaków, ubralismy się i zaczęliśmy maszerować na dół. W mroku widzieliśmy wciąż jeszcze drogę, ale musieliśmy się speszyć, bwoeim porzed samym schroniskiem czekała nas stroma ściana wyposażona w łańcuchy, a za nią żleb pokryty sypkimi skałami, z którymi łatwo zjechać na sam dół. Szliśmy więc prawie biegiem, z kroplami deszczu na plecach. Moment, gdy schodziliśmy trzymając się z uwagą łańcuchów, był prawdziwą przygodą. Gdy byliśmy już na bezpiecznym terenie, nogi wciąz się pode mna trzęsły. Tymczasem niebo jakby się uspokoiło, psotanowiliśmy więc rozbić się w okolicy i w razie konieczności na spokojnie już spieprzać do schorniska ( którego światła już do nas docierały, leżało może pięć minut marszu od nas). Zboczyliśmy ze szlaku w górę, lecz ciężko tu było o płaskie miejsce pod namiot. Pięliśmy się więc dalej wśród skał, aż w końcu znaleźliśmy dużą płaską skałę o szerokości na oko sześciu chłopa i takiej samej długości, gdzie rozłożyliśmy dno namiotu, na nim karimatę (jedną, drugiej zapomniałam) na niej śpiwory, a w środku nas. chmury odeszły i mogliśmy podziwiać niebo pełne gwiazd. Było ciepło, nie licząc podmuchów wiatru od czasu do czasu. Nad ranem znów się zachmurzyło. Ze schroniska wyszli pierwsi piechurzy z migającymi w ciemności czołówkami. Była czwarta nad ranem. Na horyzoncie, być może dziesiątki kilometrów od nas, pojawiły się pioruny. Z kilku kierunków jednocześnie. W ciemności zeszliśmy z naszej półki skalnej ku ścieżce, potem ku schronisku (mijając turystów, którzy miast reprymend wychowawczych powiedzieli nam tylko przyjazne:hallo) i dalej na dół, ku zaporze i parkingowi. Wsiedliśmy do auta o siódmej rano i wykończeni do granic możliwości spaliśmy niemal całą niedzielę:)
Na koniec jeszcze kilka tekstów z wyceiczki autorstwa mojego syna:)
Przy zaporze Maksiu zauważył kilka pasących się tu kóz:
- One też będą piły tu wodę?
-Kto?-pytam ja
- No te kozaczki małe...
Polecenia szefa wycieczki:
-Ja idę za tatą, a ty idziesz ZA ZE mną...
Na temat pewnych roślin górkich:
-Wiesz jak to kłuje?  Dupkę mi kłujało...
Także weekend stanowczo na plus:) A spokojną noc w namiocie, zdecydowanie na niższej wysokości, przekładam na czas bliżej nieokreślony ( być może jesienny, bez tych codziennych burz).



czwartek, 25 lipca 2013

Lato i błogie NIC

Ponad trzydzieści kresek kilka dni pod rząd:) Jakże więc ciężko mi siąść i pisać, plus wziąć się za moje zaległości w dziedzinie organizacji życia i porządków ( zwłaszcza tych na zewnątrz domu). Siedzi to wszystko i zastyga w błogim spokoju, upał czyni moje ręce niezdolnymi do pracy, przy przykładowym wyrywaniu chwastów, kiedy pracuję, odsypiam popołudnia, a kiedy mam wolne, to się wymęczam maksymalnie schodząc i wychodząc pieszo na/z basenu ( na dole jest 482 m, a na górze 820 m.n.p, więc kurde trochę pod górkę), a potem oglądam coś do późna w nocy i ...odsypiam. W ogóle chodzi za mną takie dziwne przeświadczenie, że nie wykorzystuję na maksa moich dób... Ale to raczej z powodu nudnej pracy plus nudnych domowych konieczności ogarniania wciąż i od nowa, której, prawdę powiedziawszy, nigdy nie znosiłam.
Relacja z podróży zaczęta, z pół strony A4 może już będzie... A w głowie mej już plany weekendowe, bo w końcu dwa dni wolnego ( plus piątek wieczór:) w trójkę i pogoda z temperaturą 37 stopni!!! Także marzenie wyklarowało mi się już jasne: wędrówka z plecakami na plecach, prowiantem, śpiworami, namiotem, noc pod gwiazdami w wysokich ( albo może wypadałoby napisać; średnich) Alpach i pływanie w górskim jeziorze (stawie albo bajorku, wszystko jedno). Dumam więc nad trasą, aby syna tylko nie zamęczyć, hehe.
Tymczasem zmykam na wspaniałą, popołudniową sjestę...Późnym popołudniem natomiast znów do pracy:(

czwartek, 11 lipca 2013

Powroty

Nie wiem czy każdy człowiek cierpi na tę przypadłość, ale ja całkowicie czuję się rozbita przy okazji wszelkich powrotów. Być może to wynik tego, że leciałam od wczorajszego popołudnia, całą noc i że kiepsko spałam z powodu rewelacji żołądkowych po wspólnym uroczystym obiedzie w średnio świeżej knajpce z mężem mym, który wraca tu w niedzielę. Jedliśmy potrawę zwaną pilau, mocno doprawiony drobny ryż, pieczony chrupiący kurczak w czerwonej panierce. Było to w samym sercu Mombassy, skąd później odleciałam do Addis Abeby, gdzie z kolei przez pięć godzin, z braku innych rozrywek, przyglądałam się kulturowej mieszance ludzi przepływających przez lotnisko (uwielbiam!). Były Arabki z urzekającym spojrzeniem rzucanym spod czarnych rzęs, ze stopami malowanymi henną, były Hinduski z czerwonymi kropkami na czole, w kolorowych sari, i skośnookie nowoczesne turystki, ale i piękne (chyba) tajskie dziewczyny, były czarne kobiety z jaskrawymi turbanami na głowie, i jeszcze biali ludzie, biali bardziej i mniej, a nawet tacy biali na bardzo nieatrakcyjny dla mnie sposób ( o rudawych włosach najczęściej).
Siedząc teraz na nowo w szwajcarskim swym gniazdku, pytam sama siebie, czy ta podróż przydarzyła mi się naprawdę, czy to był tylko sen?
Lądując dziś w Mediolanie, patrzyłam na geometrycznie wycięte w ziemi pola, na symetryczne dachy domów, na lasy, ba, nawet Alpy wydawały mi się takie...no..uporządkowane, na miejscu.
Nic tu nie przypomina Afryki, którą poznałam. Do której poleciałam po raz pierwszy w życiu i której obraz już nigdy nie zniknie z mojej pamięci. Kurz. do teraz jest na moim plecaku, z płuc pewnie będę się go pozbywać kilka miesięcy. Błoto. Rozgardiasz. Niewyobrażalny smród spalin. Niekończące się stragany wprost na twardej ziemi. Ruch. W każdym zamieszkałym zakątku ludzi jak mrówek. Kobiety z dziećmi w chustach. Brudne, podziurawione ubrania dzieci. Ciągłe nawoływanie. Wieczorem fetor alkoholu nie do wytrzymania, w ciągu dnia- potu i zmęczenia.
U nas wszystko jest inne. Wjeżdżam do jednego z najbogatszych europejskich krajów pociągiem, a w głowie kołacze mi pytanie- skąd się bierze taka niesprawiedliwość? Ale na to pytanie nie ma odpowiedzi. Podróże jednak kształcą i wiem już, że nie da się pomóc Afryce dawkami pieniędzy czy dostawami żywności. tu chodzi o coś dużo głębszego...
Opis podróży będzie się powoli tworzył. Piękna i ekstremalna podróż za nami. Nie wiem ile przejechaliśmy kilometrów, ale było ich sporo (może się doliczę). Kolorowymi autobusami, sławnymi matatu, tirami, na motorach(!) i tuktukami...
Tymczasem dziś rano okazało się, że włoska kolej strajkuje i z braku innej możliwości wracałam część drogi (we Włoszech właśnie) okazją. Najpierw jeden chłopak zaprowadził mnie na wyjazdową drogę z miasta, potem wziął mnie taki biznesmen w średnim wieku, rozmawiało nam się świetnie ( ja po angielsku i francusku, on po włosku, hehe), po czym wsiadłam w pociąg do domu. Ile lat mi to doświadczenie odjęło, to moje:) Znów poczułam ten wiatr we włosach. Poza tym lato tu w pełni. I gwarantuje Wam, słońca więcej nawet niż w Afryce!