Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Zima jest piękna!

   W miniony weekend znów nawiedziła nas mgła, rozsiadła się wygodnie w dolinie i siedzi tak aż do dzisiaj. W sobotę pracowałam, ale w przerwie (od 12 do 16.30), gdy po obiedzie wewnętrzna potrzeba gnała mnie na spacer, wzięłam pod pachę całą resztę familii i pojechaliśmy się przejść. U nas na dole śniegu było tyle, co kot napłakał ( ale trzeba przyznać, że jednak wciąż się utrzymuje, już od połowy grudnia). A ciut wyżej, w miejscu, gdzie kiedyś myśleliśmy się przeprowadzić, bajeczna, puszysta, bielutka zima, z iglakami uginającymi się pod ciężarem śniegu, z zaspami, w które wpada się po kolana. Tak więc ruszyliśmy na godzinny spacer...





   Niedzielę miałam z kolei wolną od rana do wieczora, z rana zasypało nieco i naszą okolicę, tak więc wątpliwości nie mieliśmy żadnych: aż się prosiło, żeby znów iść na spacer. Tyle, że ta mgła... Szusując na sankach moglibyśmy widzieć jedynie niewielką przestrzeń znajdującą się tuż za ich czubkiem:) Postanowiliśmy mimo wszystko spróbować, pojechaliśmy na drugą stronę miasta Sion, w stronę miejscowości Nax, do której droga pnie się śmiało pod górkę. Jedziemy, jedziemy...a tu zza otaczających nas chmur zaczyna mrugać słoneczne światło. Jest coraz mocniejsze i jaśniejsze z każdym pokonywanym metrem. Na pewnej wysokości chmury znikają i wjeżdżamy w słoneczną, zimową pogodę, obserwując zalegającą w dolinie rzekę chmur. Bajeczny widok i jaka niespodzianka!
I taką sobie metaforę od razu przy tej okazji wyczaiłam, że mimo chmurzysk spowijających nieraz pewne sytuacje w życiu, zawsze warto próbować, nie poddawać się, bo nigdy nie wiesz człowieku, co cię czeka u celu:)







A potem był długi spacer, bez zdjęć, bo aparat został w samochodzie, za to z ciepłą herbatką w termosie, z pięknymi widokami, ośnieżonymi drzewami, ze świeżym, alpejskim powietrzem, ze zjazdem ekstremalnym połączonym z kilkoma wywrotkami i całkiem mokrym Maksiem na finale.... Oj, fajnie było, fajnie:)

piątek, 27 stycznia 2012

Przyłapałam!

Kiedy byłam w Polsce cała rodzinka wyrażała głębokie zainteresowanie postępami językowymi Maksymiliana. Na początku, w domu męża udało mi się urządzić kilka rodzajowych scenek, coś tam mówiłam do Maksa, on odpowiadał, a obecni wierzyli, że jego francuski jest już na zaawansowanym poziomie:P
U mnie w domu mama i siostra są po romanistyce, tak więc same przepytywały delikwenta, nie kryjąc przy tym wielkiej radości ( z trafiającej się okazji do pozaszkolnych korepetycji, rzecz jasna...). A potem Maks zamknął się w sobie i ani słówka po francusku z siebie nie wydobył, tłumacząc: ,,Ty umiesz mówić po polsku, to mów po polsku..."
Tymczasem, w warunkach szwajcarskich, mój syn łapie dziwną przypadłość i bawi się sam po francusku. Na początku ubaw miałam przy tym po pachy, teraz już się przyzwyczaiłam, ale dla ubawu innych oraz udowodnienia, że coś tam jednak już z języka załapał, przyłapałam go ostatnio na jednej z takich zabaw:

wtorek, 24 stycznia 2012

(ALMOST)ALL INCLUSIVE cz.II

  Naszą trzecią noc pod namiotem na Teneryfie, której łagodne ,,nadchodzenie" obserwowaliśmy na zachodnim krańcu wyspy, spędziliśmy w okolicach Playa de Arena. Zamiast piaszczystego, płaskiego podłoża, zastaliśmy tam kamieniste wybrzeże, o które z hukiem rozbijały się morskie fale. No to wyciągnęliśmy sobie karimatki, sucharki, słoik oliwek i kawał owczego sera, i zrobiliśmy sobie piknik nad brzegiem oceanu...Siedzieliśmy tak aż zrobiło się już całkiem ciemno, a potem trochę nawet leżeliśmy, nad samym brzegiem, żeby sprawdzać, czy poziom wody podniesie się na naszych oczach... Było wciąż ciepło i marzyliśmy sobie, że w sumie fajnie byłoby zamieszkać w kraju o takim klimacie. A potem, około północy, rozbiliśmy wreszcie namiot i spaliśmy aż do świtania.
Kolejny poranek okazał się równie ciepły jak poprzedni. Wyjechaliśmy w okolice gór Teno, które wedle przewodnika pozostawały niemal całkowicie niedostępne aż do XX wieku(!) Na drodze głównej, która wiedzie przez tenże masyw, znajduje się miejscowość o nazwie Masca, z której można przejść aż nad brzeg oceanu, zwiedzając przy okazji piękny kanion.


 Wzięłam w plecak strój kąpielowy, bo ujście kanionu miało być zakończone plażą, i wyruszyliśmy przed siebie. Widok Maksa idącego samodzielnie i wyprzedzającego niejednokrotnie zwarte wycieczki z przewodnikami ( bo z niego, jeśli chodzi o wędrowanie, całkiem szybka bestia), budził sporo zainteresowania. Trasa, która wydawała się na mapie dość krótka, zajęła nam w rzeczywistości około trzech godzin, ale widoki po drodze były boskie ( niestety kaniony to jedna z tych rzeczy, której wspaniałości fotografie nigdy nie będą w stanie oddać). Poza tym droga sama w sobie okazała się mocno ,,przygodowa";a to trzeba było się przeciskać przez jakiejś skalne przejście, a to skakać po kamieniach, co wyłaniały się z głębokiej wody, a to schodzić po stromym zboczu.




 Gdy naszym oczom ukazał się wreszcie skąpany w słońcu brzeg morza, postanowiliśmy w tempie natychmiastowym się w nim orzeźwić. Tymczasem na brzegu zaczepił nas jegomość oferujący rejs małym stateczkiem do najbliższej miejscowości, przy okazji którego można podziwiać wielkie klify Los Gigantes. Jako że statek ruszał za dziesięć minut, odłożyliśmy kąpiel na później i ruszyliśmy na pokład ( Maks miał oczywiście największą radochę z nas wszystkich).



Po dotarciu do Puerto de Santiago, typowo turystycznej miejscówki, w której na każdym kroku zapraszały nas do wnętrz angielskie reklamy angielskich trunków i potraw, obczailiśmy o której jedzie autobus powrotny do małej wioski, gdzie zostało nasze auto, i poszliśmy się wykąpać.... Woda w oceanie była jak marzenie, choć nadciągające od czasu do czasu fale, nieźle dawały w kość, dla przykładu, gdy raz postanowiłam nie dać się i stać prosto tyłem do nadciągającej fali, wyrzuciło mnie w pozycji siedzącej aż na sam brzeg... W tym też momencie znalazłam odpowiedź na pytanie nurtujące mnie poprzedniej nocy,w trakcie obserwowania wody rozbijającej się o skały: czy gdyby tam znalazł się człowiek, toby przeżył???

Po trzygodzinnej kąpieli czas naglił, by wracać do auta, wsiedliśmy więc w autobus, ale okazało się, że podrzuci nas on jedynie do Santiago el Teide, skąd wciąż mamy pięć kilometrów do wioski, gdzie został nasz wóz. Na miejscu rozdzieliliśmy się; Mariusz poszedł przodem, a my jako słabszy organ, z tyłu. Szliśmy tak sobie pod górkę akurat w czasie, gdy słońce chyli się ku zachodowi, i pomimo konieczności uciekania na bok przy każdym przejeżdżającym samochodzie ( brak pobocza!)i tego, że w górskich okolicach było dużo zimniej niż nad morzem, a my ledwo co wyszliśmy z kąpieli, pięknie tam było! W połowie drogi, na przełęczy, z której widać było brzeg morza, zgarnął nas już Mariusz, ale nie zajechaliśmy daleko, bo kilka godzin później, po polowym gotowaniu, rozbiliśmy tuż obok wspomnianej przełęczy.
 Wczesnym świtem ( około ósmej naszego czasu), wyruszyliśmy znów w okolice górskie, a dokładnie w stronę leżącego w sercu wyspy wulkanu Pico del Teide. Ponieważ górka na ma aż 3718 m.n.p.m, u jej szczytu jest dość zimno ( zobaczyliśmy tam po raz pierwszy minus na samochodowym termometrze) i specyficznie. Wokół drogi zobaczyć można iście wulkaniczny krajobraz, a w jednym momencie szosa przechodzi po prostu przez zwały zastygłej czarnej lawy, która zeszła tu w 1798 roku, i na której jeszcze nic nie zdążyło wyrosnąć.





 Dalej, coraz bliżej w stronę najwyższego szczytu, jest nieco skąpej roślinności, poprzecinanej interesującymi formacjami skalnymi. Dla geologa to musi być raj na ziemi, ale nie potrzeba dużo wyobraźni, by uzmysłowić sobie co tu się mogło dziać kilka epok wcześniej, gdy wulkany nie popadały w zbyt długie drzemki...Na szczyt Pico del Teide można wyjść pieszo, lub wyjechać kolejką, choć sam jego ,,czubek" nie jest ogólnie dostępny ( żeby go zdobyć, trzeba mieć na to specjalne pozwolenie, jednak w czasie naszej wizyty wszystkie wyjścia do końca stycznia były już zajęte... Chcieliśmy więc wyjechać na górę kolejką, a potem zejść pieszo, ale pani w kasie odradziła nam wędrówki z czterolatkiem trasą, która jest ponoć nieźle spadkowa. No i posłuchaliśmy, bo pomimo niezłej kondycji naszego syna, nie warto ryzykować nieszczęściem a przy okazji wystawiać się na uwagi innych turystów dotyczących naszego nieodpowiedzialnego rodzicielstwa:P






Ostatecznie poszliśmy na bardziej przyziemny spacerek z miejsca, w którym zaczyna się pięciogodzinna trasa na wulkan. Chodziliśmy sobie po lajtowo płaskim terenie przypominającym trochę nagrzaną patelnię; bo byliśmy teraz dużo bliżej słońca i bez jednego drzewa na horyzoncie.
Porą popołudniową ruszyliśmy w dół przez las, po drodze zatrzymując się na obiad w przydrożnej wiacie. Gdy zmierzchało, szukaliśmy jak zwykle miejsca pod namiot, jednak z racji stosunkowo niskiej temperatury ( coś koło pięciu stopni), przespaliśmy się w samochodzie. Nie było tak źle, choć wedle mojej dewizy po nocy spędzonej za deską rozdzielczą choćby najbardziej komfortowej bryki, jest się i tak bardziej połamanym niż po tej w namiocie...
W środę, przedostatniego dnia naszego pobytu na wyspie, pojechaliśmy przejść się w inny wąwóz, który znajduje się w południowo- zachodniej części. Jego nazwa ( Barranco del Infierna, czyli Piekielny Wąwóz), jak i restrykcyjne tabliczki przed wejściem ( że lecące z góry kamienie grożą śmiertelnym wypadkiem), nie zachęcały do wejścia. Jednak z racji brawurowego wyczynu starszego pana, który przeskoczył dziarsko zamknięte ogrodzenie i szerokim gestem zachęcał nas do tego samego, mój mąż w trzy minuty był już po drugiej stronie, a ja powiedziałam tylko: ,,Ok, ale nie idziemy do samego końca. Tylko, żeby zobaczyć troszkę jak tam jest..." Jak to bywa często w takich sytuacjach, im bardziej w głąb, tym bardziej było ciekawie.... Początkowo suche i pustynne tereny zamieniły się stopniowo w oazę bujnej roślinności, przeciskaliśmy się przez zwarty busz, przechodziliśmy małymi mostkami, a na samym końcu ( kiedy to zleciało?!) dotarliśmy pod romantyczny wysoki wodospad. Tam spotkaliśmy starsze małżeństwo z Niemiec, miły pan opowiedział nam, że w wąwozie rzeczywiście zdarzył się jeden feralny wypadek, i od tamtej pory go zamknęli. A szkoda, bo jest tam naprawdę pięknie. Z drugie strony w tłumie turystów, nie miałby swego tajemniczego uroku.
Popołudniu tego samego dnia postanowiliśmy zrobić coś stricte dla Maksia, i poszliśmy do Parku Orłów- zoo wybudowanego w dżunglastym klimacie. Najfajniejszą rzeczą okazała się w nim być trasa ,,linowa" dla dzieci +6-letnich, na którą się w trójkę zapuściliśmy i którą przeszłam z największym trudem z całej rodziny:) A reszta...No cóż, wieki już nie byłam w zoo, i zapomniałam dlaczego właśnie nie byłam. Otóż ja zoo nie cierpię! Żal mi tych zwierzaków chodzących w kółko, ogłupionych. Tych, które w naturalnym środowisku hasają sobie po niekończącym się terenie... A jak zobaczyłam ptaki, orły i sępy przywiązane za nogi do słupka i już nawet nie zrywające się do lotu, to mnie wręcz mdliło. Niby chciałam pokazać dziecku różne zwierzątka, których normalnie nie zobaczy, ale to nie był chyba najlepszy pomysł. Jak chce, żeby zobaczył je naprawdę, to powinnam go wziąć do safari. Więcej już go w takie miejsce ciągnąć nie będę...
Po wizycie w zoo bardzo szybko zrobiło się ciemno. Rozbiliśmy się przy mało uczęszczanej drodze w głąb wyspy, gdzie miejscówka była taka fajna, że wykorzystaliśmy ją również następnej nocy.
Rano poszliśmy na plażę, choć wbrew oczekiwaniom wiało nieznośnie i trudno było myśleć o kąpieli. Przespacerowaliśmy się więc samym brzegiem od miejscowości Palm-Mar do latarni morskiej Faro de la Rasca, a potem podjechaliśmy na plażę obok Punta Roja, gdzie rozłożyliśmy się na karimatce w nadziei popływania. Jednak wiało nadal na tyle, że nie odważyłam się zostać w stroju kąpielowym. Choć okolicznym panom w podeszłym już wieku, zimno nie przeszkadzało, bo paradowali radośnie tak jak ich Bóg stworzył w tę i wew tę. Trafiliśmy na plażę nudystów, ale że w okolicy nie było żadnej innej, a wspomniani amatorzy nagości również nie należeli do licznych, to już zostaliśmy, żeby nieco odpocząć przed czekającym nas lotem...
A lot był następnego dnia o dziesiątej, do zimnego Basel przybyliśmy późnym popołudniem i cóż za niespodzianka czekała nas na miejscu:) Otóż w naszym samochodzie wysiadł akumulator po tygodniu zastoju w zimnym miejscu... Wsiadamy, odpalamy, a tu nic...Ani jednej zapalonej lampki. Cóż, trzeba było działać. Wokół nas stała garstka samochodów, których właściciele powrócą doń nie wiadomo kiedy, ta więc poszłam z Maksem za rękę ( zawsze to lepiej z dzieckiem, litość budzi, hehe) na nieco większy parking obok, aby zapolować na samochód, ale niezbyt nowy ( jak to Mariusz powiedział). Akurat jedno auto przemieszczało się po horyzoncie udając się szybko w kierunku bramki wyjazdowej. No to my śmig za nim i wyciągamy ręce tak jak się łapie stopa. Chłopak z dziewczyną, którzy jechali pojazdem zatrzymali się oczywiście, zrozumieli o co kaman ( choć byli chyba Hiszpanami, a ja do nich po francusku nawijałam) i pojechali za mną w stronę naszego unieruchomionego staruszka, gdzie Mariusz już wyciągał kable...Tym sposobem ruszyliśmy, obraliśmy drogę na Sion i dotarliśmy do naszej małej wioski....
Uff, to by było na tyle.
Bo na boku jest jeszcze teraźniejszość, która od czasu do czasu również domaga się spisania...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

(ALMOST) ALL INCLUSIVE czyli Włóczykije na wakacjach- cz.I

Kilka miesięcy temu mój mąż zakupił przez internet superpromocyjne bilety lotnicze dla całej naszej trójki... Promocje tanich linii lotniczych niejednokrotnie już pchnęły nas do ruszenia się z domu, a plan dotyczący tego co i jak będziemy tam robić, pozostawał zwykle wielką niewiadomą aż do chwili wyjazdu...I choć tym razem, żeby lecieć, trzeba było z bólem serca pożegnać się z Polską już 5 stycznia rano, a następnie gnać przed siebie tysiąc trzysta kilometrów aż do szwajcarskiej Bazylei, dopięliśmy swego:)6 stycznia o dziesiątej rano dotarliśmy na małą wysepkę będącą bardzo popularnym kurortem wypoczynkowym- na Teneryfę...
Gdy wyszliśmy na zewnątrz, opuściwszy lotnisko, wysokie palmy kołysały się naokoło nas na ciepłym wietrzyku, pod stopami roiło się od kolorowych kwiatów, a słońce jarzyło tak mocno, że zrzuciliśmy nasze zimowe kurtki w tempie ekspresowym i poszliśmy się trochę powylegiwać na plecakach, tudzież zastanawiać co dalej. Teneryfa to naprawdę mała wyspa, więc początkowo mieliśmy zamiar pozwiedzać ją pieszo. Jednak gdy już założyliśmy bagaże na plecy i szliśmy zgodnie ze wskazaniami mapy szosą pozbawioną pobocza, odechciało nam się włóczęgi przypominającej młode, autostopowe czasy... Zawróciliśmy na lotnisko i pożyczyliśmy samochód. Na szczęście przez resztę wycieczki, nie pozwalaliśmy sobie tak często iść na łatwiznę;)
Pierwsze ,,plażowanie"
Mając samochód do dyspozycji, postanowiliśmy zaopatrzyć się w coś do jedzenia. Niestety, z racji Święta Trzech Króli, o którym zapomnieliśmy, wszystko było zamknięte. Pojechaliśmy więc przed siebie, zahaczając o pierwsze napotkane plaże, w stronę bardziej dzikich terenów. Po blisko dwudziestogodzinnej podróży samochodem przez Europę, czterech godzinach snu na materacu u Francuza poznanego przez coach surfing i niemal pięciogodzinnym locie, byliśmy trochę nie w sosie.Jedyne, o czym marzyliśmy, to wreszcie porządnie się przespać...
Dowód na istnienie palm:) ( bo żółty piasek i tak jest sztuczny...)

Błogie nic-nie-robienie

Widok na zabudowania Wyspy
 Gdy zmierzchało, byliśmy już w okolicach gór Anaga, we wschodnio-południowej części  Teneryfy. Otaczał nas gęsty, spleciony las, w który wjechaliśmy na jednej z bocznych ubitych dróg i w którym spędziliśmy pierwszą noc pod namiotem, długą, spokojną, ciepłą i dającą energię na kolejny poranek...
Na Teneryfie dzień budził się około ósmej rano naszego czasu. Zwinąwszy namiot postanowiliśmy zrobić zakupy na najbliższe dni, a potem przejść się na spacer po ,,dżungli", którą do złudzenia przypominała roślinność tej części wyspy ( w przewodniku napisali, że to reliktowy las laurowy). Wycieczkę rozpoczęliśmy w miejscowości Chamorga, skąd wiedzie blisko dwunastu-kilometrowa trasa obok wybrzeża Atlantyku, powracająca potem do punktu wyjścia.



Widoki mieliśmy po drodze cudne, szliśmy wśród kaktusów i spalonych słońcem skał niemal zupełnie sami, bo trasa nie cieszyła się dużą popularnością wśród turystów ( co nawiasem mówiąc bardzo nam pasowało). Na plaży de Roque Bernejo przypatrywaliśmy się falom uderzającym o skaliste wybrzeża, a potem drogą w górę wspięliśmy się w kierunku XIX- wiecznej latarni morskiej o nazwie Faro de Anaga.
Rambo w akcji




Tuż za budynkiem latarni naszym oczom ukazał się ostrzegawczy znak: trasa niebezpieczna, uszkodzona w kilku miejscach, niezabezpieczona...Według mapy było ciągle po prostym więc pomyśleliśmy, że na pewno pomylili się z tym ostrzeżeniem i poszliśmy dalej przed siebie ( zresztą w międzyczasie zrobiło się dość późno i nie bardzo mogliśmy zawrócić). Kilkadziesiąt metrów dalej przekonaliśmy się, że szlak rzeczywiście nie należy do najbezpieczniejszych, tu i ówdzie droga była mocno obsunięta, i jeden niefortunny krok mógł wystarczyć, żeby polecieć na dół na kąpiel w orzeźwiającej wodzie. W związku z tym Maks skorzystał z możliwości podwiezienia na tatusiowych plecach, i tak wspólnymi siłami dotarliśmy do miejscowości El Draguillo, która składała się z garstki domów położonych nad brzegiem Oceanu, a do której wiedzie ubita kręta szosa nad stromymi przepaściami. Tutaj musieliśmy się rozstać- Mariusz pognał po samochód dwu i pół kilometrową drogą pod górkę, która dzieliła nas wciąż od Chamorgi, a ja z małym usiedliśmy na kamieniu przy punkcie widokowym i podziwialiśmy zachód słońca... Po zachodzie siedzieliśmy tak nadal, nieco już szczękając zębami, bo nocami temperatura na wyspie spadała do około ośmiu stopni...Wreszcie z ciemności wyłoniły się światła reflektorów i dotarł do nas Mariusz... W świetle księżyca rozbiliśmy namiot, ugotowaliśmy obiad i otworzyli butelkę wina, którą wybrałam osobiście, a która okazała się posiadać smak taniej sądeckiej nalewki;)
Dokumentacja namiotowa- jeden jedyny raz w wystarczającym świetle

O poranku...
Nazajutrz z samego rana obudziło nas mocne słońce, dlatego też w mojej głowie od razu zaświtała myśl o popływaniu. Objeżdżaliśmy zatem północne wybrzeże Teneryfy z zamiarem znalezienia jakiejś fajnej plaży. Rano, gdy było jeszcze dość chłodno, zapuściliśmy się dwa razy w obiecaną ,,dżunglę", bo takowej nie uświadczyliśmy jednak w czasie sobotniej wycieczki... A potem aż do późnego popołudnia polowaliśmy na plażę, której ostatecznie upolować się nie udało.





Pod koniec dnia jadąc w kierunku Punta del Teno, natrafiliśmy na ostrzeżenia przed zamkniętą drogą, gdzie zakaz wjazdu widniał jak byk w otoczeniu raz angielskich, raz niemieckich a innym razem francuskich i hiszpańskich napisów... Mimo to kilka samochodów przemieszczało się po krętej stromej drodze wiodącej dalej. Mariusz też w końcu postanowił jechać, mimo mojej dezaprobaty, i dobrze zrobił, bo krajobraz jaki czekał za zakazanym punktem w połączeniu ze światłem zachodzącego słońca, pozwolił mu uchwycić na zdjęciach iście ,,meksykańskie" klimaty tej hiszpańskiej wyspy...






C.D.N