Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

(ALMOST) ALL INCLUSIVE czyli Włóczykije na wakacjach- cz.I

Kilka miesięcy temu mój mąż zakupił przez internet superpromocyjne bilety lotnicze dla całej naszej trójki... Promocje tanich linii lotniczych niejednokrotnie już pchnęły nas do ruszenia się z domu, a plan dotyczący tego co i jak będziemy tam robić, pozostawał zwykle wielką niewiadomą aż do chwili wyjazdu...I choć tym razem, żeby lecieć, trzeba było z bólem serca pożegnać się z Polską już 5 stycznia rano, a następnie gnać przed siebie tysiąc trzysta kilometrów aż do szwajcarskiej Bazylei, dopięliśmy swego:)6 stycznia o dziesiątej rano dotarliśmy na małą wysepkę będącą bardzo popularnym kurortem wypoczynkowym- na Teneryfę...
Gdy wyszliśmy na zewnątrz, opuściwszy lotnisko, wysokie palmy kołysały się naokoło nas na ciepłym wietrzyku, pod stopami roiło się od kolorowych kwiatów, a słońce jarzyło tak mocno, że zrzuciliśmy nasze zimowe kurtki w tempie ekspresowym i poszliśmy się trochę powylegiwać na plecakach, tudzież zastanawiać co dalej. Teneryfa to naprawdę mała wyspa, więc początkowo mieliśmy zamiar pozwiedzać ją pieszo. Jednak gdy już założyliśmy bagaże na plecy i szliśmy zgodnie ze wskazaniami mapy szosą pozbawioną pobocza, odechciało nam się włóczęgi przypominającej młode, autostopowe czasy... Zawróciliśmy na lotnisko i pożyczyliśmy samochód. Na szczęście przez resztę wycieczki, nie pozwalaliśmy sobie tak często iść na łatwiznę;)
Pierwsze ,,plażowanie"
Mając samochód do dyspozycji, postanowiliśmy zaopatrzyć się w coś do jedzenia. Niestety, z racji Święta Trzech Króli, o którym zapomnieliśmy, wszystko było zamknięte. Pojechaliśmy więc przed siebie, zahaczając o pierwsze napotkane plaże, w stronę bardziej dzikich terenów. Po blisko dwudziestogodzinnej podróży samochodem przez Europę, czterech godzinach snu na materacu u Francuza poznanego przez coach surfing i niemal pięciogodzinnym locie, byliśmy trochę nie w sosie.Jedyne, o czym marzyliśmy, to wreszcie porządnie się przespać...
Dowód na istnienie palm:) ( bo żółty piasek i tak jest sztuczny...)

Błogie nic-nie-robienie

Widok na zabudowania Wyspy
 Gdy zmierzchało, byliśmy już w okolicach gór Anaga, we wschodnio-południowej części  Teneryfy. Otaczał nas gęsty, spleciony las, w który wjechaliśmy na jednej z bocznych ubitych dróg i w którym spędziliśmy pierwszą noc pod namiotem, długą, spokojną, ciepłą i dającą energię na kolejny poranek...
Na Teneryfie dzień budził się około ósmej rano naszego czasu. Zwinąwszy namiot postanowiliśmy zrobić zakupy na najbliższe dni, a potem przejść się na spacer po ,,dżungli", którą do złudzenia przypominała roślinność tej części wyspy ( w przewodniku napisali, że to reliktowy las laurowy). Wycieczkę rozpoczęliśmy w miejscowości Chamorga, skąd wiedzie blisko dwunastu-kilometrowa trasa obok wybrzeża Atlantyku, powracająca potem do punktu wyjścia.



Widoki mieliśmy po drodze cudne, szliśmy wśród kaktusów i spalonych słońcem skał niemal zupełnie sami, bo trasa nie cieszyła się dużą popularnością wśród turystów ( co nawiasem mówiąc bardzo nam pasowało). Na plaży de Roque Bernejo przypatrywaliśmy się falom uderzającym o skaliste wybrzeża, a potem drogą w górę wspięliśmy się w kierunku XIX- wiecznej latarni morskiej o nazwie Faro de Anaga.
Rambo w akcji




Tuż za budynkiem latarni naszym oczom ukazał się ostrzegawczy znak: trasa niebezpieczna, uszkodzona w kilku miejscach, niezabezpieczona...Według mapy było ciągle po prostym więc pomyśleliśmy, że na pewno pomylili się z tym ostrzeżeniem i poszliśmy dalej przed siebie ( zresztą w międzyczasie zrobiło się dość późno i nie bardzo mogliśmy zawrócić). Kilkadziesiąt metrów dalej przekonaliśmy się, że szlak rzeczywiście nie należy do najbezpieczniejszych, tu i ówdzie droga była mocno obsunięta, i jeden niefortunny krok mógł wystarczyć, żeby polecieć na dół na kąpiel w orzeźwiającej wodzie. W związku z tym Maks skorzystał z możliwości podwiezienia na tatusiowych plecach, i tak wspólnymi siłami dotarliśmy do miejscowości El Draguillo, która składała się z garstki domów położonych nad brzegiem Oceanu, a do której wiedzie ubita kręta szosa nad stromymi przepaściami. Tutaj musieliśmy się rozstać- Mariusz pognał po samochód dwu i pół kilometrową drogą pod górkę, która dzieliła nas wciąż od Chamorgi, a ja z małym usiedliśmy na kamieniu przy punkcie widokowym i podziwialiśmy zachód słońca... Po zachodzie siedzieliśmy tak nadal, nieco już szczękając zębami, bo nocami temperatura na wyspie spadała do około ośmiu stopni...Wreszcie z ciemności wyłoniły się światła reflektorów i dotarł do nas Mariusz... W świetle księżyca rozbiliśmy namiot, ugotowaliśmy obiad i otworzyli butelkę wina, którą wybrałam osobiście, a która okazała się posiadać smak taniej sądeckiej nalewki;)
Dokumentacja namiotowa- jeden jedyny raz w wystarczającym świetle

O poranku...
Nazajutrz z samego rana obudziło nas mocne słońce, dlatego też w mojej głowie od razu zaświtała myśl o popływaniu. Objeżdżaliśmy zatem północne wybrzeże Teneryfy z zamiarem znalezienia jakiejś fajnej plaży. Rano, gdy było jeszcze dość chłodno, zapuściliśmy się dwa razy w obiecaną ,,dżunglę", bo takowej nie uświadczyliśmy jednak w czasie sobotniej wycieczki... A potem aż do późnego popołudnia polowaliśmy na plażę, której ostatecznie upolować się nie udało.





Pod koniec dnia jadąc w kierunku Punta del Teno, natrafiliśmy na ostrzeżenia przed zamkniętą drogą, gdzie zakaz wjazdu widniał jak byk w otoczeniu raz angielskich, raz niemieckich a innym razem francuskich i hiszpańskich napisów... Mimo to kilka samochodów przemieszczało się po krętej stromej drodze wiodącej dalej. Mariusz też w końcu postanowił jechać, mimo mojej dezaprobaty, i dobrze zrobił, bo krajobraz jaki czekał za zakazanym punktem w połączeniu ze światłem zachodzącego słońca, pozwolił mu uchwycić na zdjęciach iście ,,meksykańskie" klimaty tej hiszpańskiej wyspy...






C.D.N

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz