Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Jedziemy:)

No i jedziemy...Mimo, że wczoraj postanowiłam odłożyć wyjazd na później... Za godzinkę wracam do pracy, drukuję bilet, który zakupiłam dopiero dziś, i jutro z samego rana ruszamy w dal:)
Oj, czyste to szaleństwo....
Nie spałam prawie dwie nocki, a teraz czeka mnie ranne wstawanie ( pociąg do Lozanny rusza o 6.30) i jedna nocka w autobusie....
W środę będę w Krakowie!!!! Wow, aż trudno mi w to uwierzyć... Już zdążyłam obdzwonić rodzinkę... Mam nadzieję, że ten wyjazd będzie baaaaaaardzo udany:)
Do napisania w takim razie!

piątek, 24 sierpnia 2012

Mam plan (!)

...Plan nazywa się Polska. W poniedziałek idę do pracy i zaczynam siedmiodniowe wagary, o których przeznaczeniu myślałam przez ostatnie miesiące. Chciałabym jechać do Polski, a skoro marzenia na ogół się spełniają, dlaczego by więc i to nie miało być realne?
Obliczyłam sobie, że przy maksymalnym wykrojeniu czasu, miałabym cztery dni w kraju. Dobre i co! Czekałaby mnie podróż trwająca w sumie czterdzieści osiem godzin, ale jeździć tez lubię, więc mogę podejść do tego optymistycznie ( jechałabym z małym).
Oj, nakręciłam się już bardzo, jest jednak jedno małe: ALE...
Początkowo Mariusz miał zamiar jechać ze mną, jednak nie dostanie wolnego w pracy (kończą teraz elektrykę na jakiejś budowie, która musi być oddana końcem przyszłego tygodnia).
Nie wiadomo nawet, czy nasz samochód dojechałby na miejsce w jednym kawałku, myśleliśmy o kupnie innego ( a raczej drugiego, bo tu możliwe jest zarejestrowanie dwóch aut na jedną tablicę), ale zbyt długo czekaliśmy na decyzję w sprawie wydania nam nowych pozwoleń na pobyt w Szwajcarii, które są z kolei niezbędne przy rejestracji, tak że w końcu sobie odpuściliśmy.
Stanęło więc na tym, że on nie jedzie. A ja...jak chcę to mogę sobie jechać:P
Czy wszyscy faceci muszą być czasami tak dziwaczni?
Nagle mój mąż oświadczył mi, że super by było, gdybym została w domu, bo bym obiadki gotowała ( teraz też to robię, a jakże:), bo mnie tu potrzebuje, bo możemy pojechać gdzieś w weekend, bo tak fajnie razem posiedzieć itp...
Mam wrażenie, że on nie chce mnie do tej Polski puścić, ale nie wiem właściwie dlaczego???
I czuję podskórnie, że jak się już tam znajdę, to będzie mi po cichutku (lub tez całkiem głośno, niewykluczone) zazdrościł:)
Pominę w tym wypadku kwestię finansową, wiadomo, wypad taki sporo kosztuje, ale zarabiamy teraz nieźle, więc byłoby śmieszne traktować go w kwestiach ekonomicznych.
Myślę, że winny jest jego ambiwalentny stosunek do kraju naszego pochodzenia. Mój mąż nie jest zapalonym patriotą, odkąd pamiętam chciał wyjechać z naszego kraju, nie bardzo tęskni za rodziną, a znajomi, jak mówi, sami mogą do niego przyjechać. Co też robią (niektórzy).
Generalnie wciąż powtarza mi, że nie zamierza nigdy tam wrócić, lecz gdy już znajdziemy się na miejscu, żałuje, że mieliśmy tak mało czasu....Że spotkania w gronie znajomych były tak krótkie...Że nie porozmawiał z rodzinką o tym, co mu leżało na sercu. Że następnym razem musimy wykombinować trochę więcej dni na wyjazd. Czas mija, a my ich nie kombinujemy.... W wakacje podróżujemy po nieznanych krajach...A gdzieś w środku nas rośnie czarna dziura z braku ojczyzny na co dzień...
Zadziwiające,  jak bardzo można się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy. Od czasu do czasu buchnie tylko jakiś obraz z przeszłości, zapalający tęsknotę na nowo. Dziś na przykład animatorzy kruszyli ze staruszkami u mnie w pracy wysuszone zioła i upychali je do słoików, pod koniec mieli w rękach miętę, która wypełniła zapachem cały parter... Podeszłam, powdychałam...i przyszedł zaraz obraz pewnego letniego wieczoru, kiedy na rowerach pojechaliśmy zbierać miętę zafascynowani super słodką miętową herbatką, którą piliśmy dzień w dzień podczas podróży po Maroku. Chcieliśmy przenieść ten zwyczaj na polski grunt pod strzechę domu teściów, więc zbieraliśmy.... Mieszkaliśmy wtedy w sercu Beskidu Sądeckiego, więc zbiory to było błądzenie po kamienistych ścieżkach na górskich stokach, w zaciemnionym, pachnącym lesie, wśród zieleni, o jakiej tu mogą tylko pomarzyć...
To jest dla mnie POLSKA.... Pajęczyna najlepszych wspomnień, w która jestem już na stałe uwikłana...

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Iść za głosem...

Upały u nas pełną gębą. Wczoraj, gdy wracaliśmy do domu po dniu spędzonym w górach, termometr na drewnianym budynku okolicznego składu drewna, wskazywał 38 stopni. O godzinie osiemnastej!!!
W piątek wieczorem słuchaliśmy motywacyjnych nagrań ojca Fabiana, które dostałam już wczesną wiosną... Robiliśmy jedno proste ćwiczenie, w którym należało wymienić kilka swoich pasji...Generalnie nie chodziło o coś wielkiego, ale o spisanie tego, co się po prostu robić uwielbia. Machnęliśmy więc po kilkanaście punkcików, a potem zastanawialiśmy się ile czasu poświęcamy w rozrachunku dziennym każdej z tych czynności. Nie wypadło to za ciekawie. Okazało się bowiem, że większość dnia spędzamy w pracy, która niekoniecznie należy do ukochanych zajęć, a pozostałą cześć na wszelakich ,,przygotowaniach" gruntu pod życie; sprzątaniach, prasowaniach, gotowaniach, urządzaniu tego i owego, naprawach...
Wśród moich punkcików zaś było i śpiewanie, i taniec, i pisanie bajek (uwielbiam!), i czytanie, i bieganie, i góry, i podróże, i ,,głębokie rozmowy":)
Gdyby tak iść za głosem, który przecież dość wyraźnie mi mówi po co zostałam stworzona...
W piątek wieczorem nasz komputer zablokował wirus, który działał nawet bez podłączenia z netem. Wyjątkowo paskudztwo z ekranem zaopatrzonym w szwajcarską flagę oznajmującym, że weszliśmy an strony z piracką zawartością w tle. W sobotę zamiast uciec na łono natury, przemierzaliśmy gąszcz ciemnych regałów w poszukiwaniu twardego dysku,  a potem sformatowaliśmy komputer... Dopiero wieczorem wyrwaliśmy się na spacer, wyszliśmy nad jezioro z paczką zeschniętych ciastek dla kaczek, wróciliśmy po dwudziestej drugiej i wciąż było wakacyjnie i upalnie... Piękna jest okolica, w której mieszkamy... Winnice, światła miasta w dole i wiosek przycupniętych na stokach gór, i poszarpane, potężne szczyty w górze...
W niedzielę wyruszyliśmy wreszcie w góry. Obraliśmy kierunek na największą zaporę w Europie (Barrage de Dixence), wyjechaliśmy kolejką nad jeziorko, a stamtąd udaliśmy się dość długą trasą na górę Mont Blava ( 2932 m.n.p.m).
Widok na Lac de Dixence

Początkowo trasa biegła wzdłuż linii brzegowej jeziora, więc była dość płaska. Mimo to Maksowi nie bardzo chciało się spacerować. Strzelił kilka fochów, które dopadają go od czasu do czasu, a potem szedł z nami w końcu ramię w ramię ( i tak nie miał innego wyjścia).
Rozumiem, że łażenie po górach nie dla każdego człowieka jest przyjemnością. Wiem, że nieraz trzeba się silnie motywować, by zrobić następny krok- sama często tego doświadczam. Ale Maksiu, cóż tu dużo mówić, przyszedł na świat w rodzinie, gdzie górskie wycieczki są na porządku dziennym. Pierwszy raz zabraliśmy w góry, gdy miał sześć miesięcy, potem chadzał z nami w nosidełku już regularnie. Zwiedził Beskidy, Pieniny, Tatry, Gorce, Bieszczady, Karkonosze, Góry Stołowe...A potem, rzecz jasna, zaczęło się chodzenie po Alpach:)
Nasz syn jest zaprawionym piechurem. W ubiegłym roku wspierał się jeszcze ramionami taty, ale teraz chodzi sam od początku do końca. Tyle, że czasem bierze go na marudzenie. Choć jest szybszy ode mnie  i ma dużo głębsze zasoby naturalnej energii, lubi sobie czasem ponarzekać...Nie rozumiem tego, ale liczę, że kiedyś mu przejdzie...( W końcu sama potrafiłam głośno marudzić w górach jeszcze...w liceum;p)
Ważne, że uśmiech prędzej czy później wraca na buzię:)
Nasza trasa odbijała wkrótce od jeziora, wspinając się na nieco większą wysokość. Tu dopiero jęki Maksa spotęgowały się dwukrotnie, aż nie natrafiliśmy na piechurów z dwójką dzieci. Szli tuż za nami, a w naszym synu obudziła się naraz ambicja, nie skarżył się już ani jednym słówkiem i szybko wystrzelił do przodu, zostawiając pozostałe dzieciaki daleko w tyle. ( chora ambicja, wyścig szczurów, skąd my to znamy, hihi)
Nieco wyższa perpektywa


Regeneracja energii

W końcu wyszliśmy na przełęcz Col des Roux, a stamtąd stromym kamienistym szlakiem na Mont Blava. Na szczycie oprócz nas znalazło się dwóch Anglików, którzy pstryknęli nam pamiątkową fotkę:


Na szczycie ucięliśmy sobie krótki odpoczynek, lecz słońce grzało niemiłosiernie, więc wkrótce wybraliśmy się w drogę powrotną. Tym razem wracaliśmy innym szlakiem, obchodząc w koło górę, którą zdobyliśmy. Końcowy odcinek szlaku uraczył nas widokiem zapory z jeszcze innej perspektywy:

Pięknie było móc wreszcie nachodzić się ,,do oporu"... Tymczasem weekend minął, Maks poszedł dziś pierwszy raz do szkoły ( niechętnie...), a pytanie o to jak spełniać swoje pasje w większym wymiarze, pozostaje nadal bez odpowiedzi...

czwartek, 16 sierpnia 2012

Wakacyjnie;)

Bardzo długo w swoim życiu kontynuowałam system dłuuuugich wakacji. Wydawało się nawet, że i w zawodowej przyszłości będę wciąż mieć dwa miesiące wolnego...
Do 26. roku życia, w którym skończyłam studia, zaledwie raz pracowałam w gorące lato. Tam zaś, gdzie się wówczas znalazłam, i tak było zimno i chlapa ( północna Szkocja):)
Teraz właśnie przemykają mi przez palce trzecie wakacje od studenckich czasów, i pracuję sobie całe okrągłe lato...Rok temu byłam na gruszkach, potem zaczęłam pracę tam, gdzie pozostałam do dziś, jednym słowem miałam wtedy lekki zapierdziel, najpierw nieustannie od poniedziałku do soboty, potem bez sobót, na rzecz pięciu dni pracy w tygodniu. A teraz...jest lajcik.
Jestem zatrudniona w ramach 80% pełnego etatu, wolne wypada mi czasem w środku tygodnia, rzadziej w weekend, ale mogę dowolnie się nim nacieszyć, bo trwa gorące lato...
I tak wczoraj ,po przyjemnym wylegiwaniu się w nowo przemeblowanej sypialni ( nasz dom to jeszcze wciąż wielki rozgardiasz, ale pomału przybiera pozory normalności), po wspólnym sprzątaniu i późnym śniadaniu, poszliśmy na basen... Na termometrze było z trzydzieści pięć kresek, a tam na miejscu masa ludu, piski dzieci, lody na patykach, opalanie, albo leżenie w cieniu drzew....Klimat iście wakacyjny(!)
I co z tego, że dziś i jutro oboje pracujemy, skoro weekend w całości dla nas, z jeszcze wyższą temperaturą na plusie. Marzy mi się wyskoczenie gdzieś pod namiot... I popływanie w dzikim jeziorku w górach...
Przełomem sierpnia i września wykombinowałam sobie siedem dni wolnego które to chcę spędzić w Polsce. Nie wiem tylko jak się tam dostać, autobus ciągnie się 24 godziny, samolot mam z Mediolanu ( 250 km ode mnie) do Katowic ( 180 km od domu)...No i tracę na nim dwa dni ( wtedy nie lecą akurat), samochód nasz na pewno nie wytrzyma takiej podróży (jeden, polski, niedawno zezłomowaliśmy, a kolejny, który kupiliśmy, też zmierza ku końcowi żywota). Poza tym potrzebny mi kierowca, a Mariusz nie jest pewien czy dostanie wolne (wykorzystał już cały urlop, a jesienią chcemy oboje wziąć jeszcze dwa tygodnie, by jechać gdzieś w nieznane)...
Tymczasem jednak cieszę się wakacyjnym klimatem. szkoda tylko, że teraz nie mogę wskoczyć w komplecik do opalania, bo obiad robi się w piekarniku, zmęczony potomek wyje w niebogłosy, o czternastej idziemy na spotkanie w szkole ( bajka, z dzieckiem w takim stanie;), w poniedziałek szkoła zaczyna się na całego, a wieczorkiem o 16.30 wracam do pracy aż do wieczora....
Nie wspomniałam jeszcze, że w ramach wakacyjnego luzu, położyliśmy się po północy:)
Piękna chwilo, trwaj!

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Moje zawodowe dylematy...

Końcem maja, gdy mieliśmy totalne urwanie głowy z szukaniem pracy dla znajomych, stuknął nam niepostrzeżenie ROK życia w Szwajcarii. Nie chce mi się robić bilansów na tak i nie (tak jak to kiedyś skrzętnie spisywałam), chcę tylko napisać, że to wręcz nierealne. Jak to możliwe, że nawet nie zauważyłam upływającego czasu? W ciągu tego roku byłam zaledwie dwa razy w Polsce, i to dwa razy na kilka ( sześć, siedem)dni. Jak to możliwe, że dalej normalnie żyję? Że nie wysiadło mi z tęsknoty serce?
Co jest jednak w tym wszystkim najdziwniejsze, nie potrafię określić własnej pozycji na mapie mojego życia. Dawniej to było co innego; na studiach wiedziało się, że się je skończy i ile to jeszcze potrwa, mój pobyt w Szkocji był naznaczony tymczasowością ( miałam dziekankę), więc wiadomo było co i jak, a teraz.??? Znajomi pytają o jakieś plany na przyszłość, a ja się motam...
Nie mam pojęcia ile tu zostanę, czy w ogóle zostanę, czy chcę wracać do Polski, czy może uderzyć w jeszcze zupełnie inne miejsce...
Jestem w Szwajcarii od roku. Na początku każdy dzień był tu dla mnie wyzwaniem. Bardzo chciałam mieć pracę, którą wykonuję nieprzerwanie już od października, a teraz widzę, że spoczęłam sobie w niej na laurach...Nauczyłam się mówić na tyle, że nie muszę umieć już więcej.... Pracuję jako opiekun osób starszych, każdy mój dzień w pracy wygląda podobnie...
Tyle, że coś nie daje mi poprzestać na tym, co mam.... Od jakiegoś czasu czuję, że muszę spróbować innej pracy, wziąć się solidnie za język, wycisnąć okazję, jaka mi się trafiła, czyli życie w obcym kraju, jak cytrynę, do granic możliwości....
No i popytałam znajomych, pojechałam z koleżanką, co nie dość, że zawiozła mnie na miejsce, to mi jeszcze doglądnęła pierworodnego w czasie gdy ja wraz z doradcą zawodowym rzucałam światło na przyszłą życiową karierę...Dogadaliśmy się, że moje polskie papiery są tu uznawane, trzeba jedynie przeprowadzić ich rozpoznanie w Bernie...Kosztuje to, bagatela, osiemset franków...Potem kolejne dwieście za egzamin z języka, do którego musiałabym się solidnie przygotować (nie mam pojęcia, czy sama dałabym radę, serio). A potem szukanie nowej pracy...
Mogłabym ponoć starać się o dyplom szwajcarski w zawodzie pracownika socjalnego, co zawsze bardzo mnie kręciło, do czego czuję się powołana, ale...no właśnie, jest kilka ,,ale"....
Pomijając koszty tego wszystkiego, które zwróciłyby się prawdopodobnie wraz z pierwszą nową wypłatą, obawiam się, że:
-jestem już w wieku, gdy się chce coraz mniej, choć przyznam, że w sumie uczyć zawsze się lubiłam, więc ten punkt traktuję lekko;
-mam Maksa w domu. A Maks ma do mnie cały czas jakiś interes. Nie jest dzieckiem-aniołem, ale takim, co się ściga wyimaginowanymi wyścigówkami po korytarzu, skacze po łóżkach, włazi na okna, i woła nieustannie i donośnie:,,Mamo! MAMO!MAMOOOOOOO!!!!"
-ten język(!) Próbowałam robić kursy przy użyciu komputera, co prawie nigdy nie trwało długo, z różnych powodów, między innymi zawartych w punkcie drugim;), kursy w mieście są drogie, nie mam samochodu, autobusy prawie nie kursują, a poza tym często kończę o 20, a nawet o 21 ( nawet gdyby istniały szkoły otwarte o tej godzinie, to  mój mózg jest już wówczas oporny na absorbowanie nowych wiadomości)...
- nie wiem czy chcę zostać w Szwajcarii, czy chcę tu zostać dłużej niż rok....Wątpliwości moje dzieli ze mną Mariusz, i tak siedzimy gryząc się co dzień z myślami: ,,Ustalać definitywną datę wynoszenia się stąd, czy nie ustalać?"
-nie znam zupełnie rynku pracy w zawodzie ,,assistante sociale", nie wiem jak patrzą na ludzi z obcobrzmiącym nazwiskiem w tej branży, nie znam się na prawie rodzinnym i opiekuńczym tego kraju, nie wiem jak się tu pracuje, a materia  jest wszak bardzo delikatna (człowiek! i to z bagażem problemów!!!)
No i tak się waham...
Następny krok ( rozmowa z kobietą od spraw ,,dyplomowych" w tutejszej wyższej szkole pedagogicznej) przede mną. Mam już kogoś, kto jest chętny mnie zawieźć.... I kilka osób trzymających kciuki za całą akcję...Więc może jednak warto???