Przed przystąpieniem do pisania każdego kolejnego posta, zastanawiam się zawsze czego tak naprawdę powinien on dotyczyć. Moja rzeczywistość zmienia się bowiem z minuty na minutę, dlatego największym problemem wydaje się uchwycić przemijającą chwilę i zamknąć ją w kilku zdaniach, z załączonym obrazkiem ilustrującym co i jak. To tak tytułem wstępu, które jest po części usprawiedliwieniem tego, że minioną niedzielę opisuję dopiero w tę następującą po niej, a dlaczego, to okaże się już za chwilę, kiedy Szanowni Czytający zobaczą jakiego piękna mogliśmy się wówczas naoglądać.
Poprzedni tydzień obfitował w słońce. Już o siódmej rano można było wybierać się do pracy w krótkim rękawie, w południe słupki termometrów nie zatrzymywały się na przyzwoitej granicy trzydziestu pięciu stopni, ale śmiało pięły w górę...co też my postanowiliśmy zrobić, gdy tylko nadeszła wolna niedziela. Zuzia, która za górami nie przepada, zgodziła się zostać z Maksem w domu, i tym sposobem odciążyła nas z balastu trzy i pół latka na szlaku. Mogliśmy zatem pozwolić sobie na więcej, dłużej i wyżej niż zwykle.
Wybraliśmy więc trasę okrężną z przełęczy Grand -Saint- Bernard na wysokości 2469 m.n.p.m, przechodzącą przez trzy przełęcze: Col des Chevaux ( 2714 m.n.p.m), Col du Bastillon ( 2757 m. n.p.m) oraz Fenetre de Ferret ( 2698 m.n.p.m). Zaczęliśmy dość późno, bo sporo po dziesiątej, ale to z racji odespania całego tygodnia pracy, do której budzik zrywa nas codziennie o szóstej z rana. Upał o tej godzinie był już dość znaczny, choć na takich wysokościach jest on zawsze mniej dokuczliwy niż w położonych nisko miastach doliny Valais.
No to w drogę...
Widoki z przełęczy numer dwa:
Z Col du Bastillon zeszliśmy stromą ścieżką na drogę wiodącą obok trzech różnych jeziorek. W takim upale nie zabrakło ludzi, którzy chcieli tego dnia ochłodzić się w nich i troszkę popływać... My nie byliśmy zbytnio przygotowani, więc tym razem obeszliśmy się smakiem. Ale wiem przynajmniej, że spełnienie jednego z moich priorytetowych marzeń ( popływanie w górach) jest tutaj możliwe:)
Minąwszy jeziorka, zaczęliśmy wspinać się na ostatnią z przełęczy-Fenetre de Ferret, a z niej jeszcze ciut wyżej, nieoszlakowanym zboczem, na którym usiedliśmy na dłuższą chwilkę, wpatrując się w pięknie oświetlony masyw Mont Blanc.
Stamtąd od ruchliwej drogi łączącej Szwajcarię z Włochami, dzielił nas już tylko rzut beretem, zeszliśmy więc na dół i ruszyliśmy naszym wysłużonym autkiem, którego wnętrze rozgrzało się w międzyczasie do granic możliwości, w drogę powrotną...
A potem nadszedł kolejny tydzień, równie gorący, bardzo pracowity, ale o szczegółach innym razem:)
PS I zdjęć obrazujących tę pracowitość niestety raczej nie będzie;P
oj jak ja Ci pozazdrościłam po obejrzeniu tych zdjęć;) CUDNE widoki!
OdpowiedzUsuńDzięki za wizytę. A jednak odkąd tu jestem tęsknię za niskimi Beskidami...
OdpowiedzUsuńbo za tym co się kocha to się tęskni...ale masz możliwość poznać i podziwiać coś nowego, a po Beskidach z pewnością będziesz miała okazję jeszcze pochodzić ;)
OdpowiedzUsuń