Ostatni weekend spędziliśmy bowiem...w Paryżu!!!
Oczywiście ( to u nas normalne) nie obyło się bez drobnych komplikacji....
Pomysł wyjazdu narodził się w czwartek wieczorem, gdy zadzwoniliśmy do Darii ( moja siostra-Paryżanka), która przyjęła nas skypowo z otwartymi ramionami, i gdy lokalne gazety nie zmieniły zdania w sprawie pogorszenia pogody mającego nastąpić w sobotę ( w innym wypadku mój mąż, miłośnik środowiska naturalnego, nigdy nie zgodziłby się na zastąpienie gór ogromną aglomeracją, którą zresztą odwiedził już dwa razy...).
Niestety, w piątek zorientowałam się, że posiałam gdzieś mój telefon, a że znajdowały się w nim różne ważne informacje, wolny weekend miałam spędzić na poszukiwaniach....
Jadąc o poranku do Sion, na bazar z używanymi artykułami ( po ten telefon!), uzmysłowiliśmy sobie bezsens siedzenia w domu, i zdecydowaliśmy, że jednak uderzamy na Paryż:)
No i uderzyliśmy...
Spisałam na szybko ze skypa numer domowy do mojej siostry, wzięliśmy mały plecaczek najpotrzebniejszych rzeczy, i wyruszyliśmy. Plan trasy rysowałam już na kolanie w aucie, unikając francuskich autostrad.
Nie spodziewaliśmy się po drodze specjalnie urokliwych widoków, ale Jura i Burgundia, które mijaliśmy, miło nas zaskoczyły...
Co tu dużo mówić, wbrew temu, że w komentarzu pod postem o Włoszech, zarzekałam się, iż jestem gorącą przeciwniczką nabijania niezliczonych kilometrów na raz, tak naprawdę lubię jeździć... Obserwować sobie z samochodu domy, pola, drzewa, lasy, jeziora...Podpatrywać życie mijanych ludzi, a raczej sekundy wyrwane z ich życia...Słuchać cichej muzyki, dyskutować z Mariuszem... Chyba oboje to lubimy.
Gdyby było inaczej, nie wypuszczalibyśmy się w siedmiuset kilometrową trasę wiedząc, że już w poniedziałek trzeba nam będzie pokonywać ją w drugim kierunku:)
Do Paryża dotarliśmy w późnych godzinach wieczornych, nie zdążywszy wcześniej kupić karty telefonicznej. Mariusz w zimie ubiegłego roku odwoził raz Darię do domu, więc coś tam pamiętał. Po głowie kołatala mu nazwa: ,,peryferyjka" i zjazd numer D8 lub N8:) Nie mieliśmy jednak na wyposażeniu dokładnej mapy miasta, ani gps-a, ani nawet adresu, pod który mieliśmy się kierować. Ostatecznie udało nam się jednak trafić na objazdówkę ( zakorkowaną nawet o 23!)... Tyle, że zjazdu o numerach zapamiętanych przez Mariusza nie było wcale, zjechaliśmy więc trochę na ślepo, i udaliśmy się na stację benzynową w celu zakupu telefonicznej karty. A tam miły ciemnoskóry pan, dowiedziawszy się, że jedziemy na oślep, użyczył nam swojej komórki, potem pogadał z Darią w celu rozwiania zawiłości drogi prowadzącej pod jej drzwi, zapisał adres, wytłumaczył co i jak, i tym sposobem mogliśmy jechać dalej:)
Cóż, poruszanie się po dużym mieście może być naprawdę skomplikowane, zważywszy na fakt, że potem musiałam zapytać o drogę jeszcze kilku przechodniów, a oni wyciągali swoje komórkowe gps-y , z których i tak mało jarzyli;) Dotarłszy wreszcie pod blok mojej siostry, zadaliśmy sobie pytanie: tylko który to numer mieszkania(???), ale na szczęście gospodarze usłyszeli turkot naszego silnika, i wyszli nam na przeciw. No właśnie...Turkot silnika oznaczał dotarcie do końcowego etapu żywotności przez nasz wysłużony samochód, który teraz jeździ już na moto- doktorze:) ( Nam przysporzyło to nieco zmartwień podczas powrotnej drogi, ale skoro jesteśmy przy radosnym momencie spotkania się z rodzinką po paru miesiącach, odpuśćmy sobie to zamartwianie).
Jeśli ktoś z Was chciałby zobaczyć stolicę Francji z zupełnie innego aniżeli turystyczny punktu widzenia, musi koniecznie umówić się z moją siostrą:) Daria i jej mąż znają Paryż od strony ulicy, a ich opowieści to jest istne morze zagmatwanych historii ludzi, którzy przewinęli się przez to miasto. W niedzielę wsiedliśmy w metro i kursowaliśmy:) Co prawda siąpił deszcz, a my mieliśmy dwójkę dzieci u boku, ale i tak było fajnie, tłoczno, kolorowo i magicznie:)
Do Paryża dotarliśmy w późnych godzinach wieczornych, nie zdążywszy wcześniej kupić karty telefonicznej. Mariusz w zimie ubiegłego roku odwoził raz Darię do domu, więc coś tam pamiętał. Po głowie kołatala mu nazwa: ,,peryferyjka" i zjazd numer D8 lub N8:) Nie mieliśmy jednak na wyposażeniu dokładnej mapy miasta, ani gps-a, ani nawet adresu, pod który mieliśmy się kierować. Ostatecznie udało nam się jednak trafić na objazdówkę ( zakorkowaną nawet o 23!)... Tyle, że zjazdu o numerach zapamiętanych przez Mariusza nie było wcale, zjechaliśmy więc trochę na ślepo, i udaliśmy się na stację benzynową w celu zakupu telefonicznej karty. A tam miły ciemnoskóry pan, dowiedziawszy się, że jedziemy na oślep, użyczył nam swojej komórki, potem pogadał z Darią w celu rozwiania zawiłości drogi prowadzącej pod jej drzwi, zapisał adres, wytłumaczył co i jak, i tym sposobem mogliśmy jechać dalej:)
Cóż, poruszanie się po dużym mieście może być naprawdę skomplikowane, zważywszy na fakt, że potem musiałam zapytać o drogę jeszcze kilku przechodniów, a oni wyciągali swoje komórkowe gps-y , z których i tak mało jarzyli;) Dotarłszy wreszcie pod blok mojej siostry, zadaliśmy sobie pytanie: tylko który to numer mieszkania(???), ale na szczęście gospodarze usłyszeli turkot naszego silnika, i wyszli nam na przeciw. No właśnie...Turkot silnika oznaczał dotarcie do końcowego etapu żywotności przez nasz wysłużony samochód, który teraz jeździ już na moto- doktorze:) ( Nam przysporzyło to nieco zmartwień podczas powrotnej drogi, ale skoro jesteśmy przy radosnym momencie spotkania się z rodzinką po paru miesiącach, odpuśćmy sobie to zamartwianie).
Jeśli ktoś z Was chciałby zobaczyć stolicę Francji z zupełnie innego aniżeli turystyczny punktu widzenia, musi koniecznie umówić się z moją siostrą:) Daria i jej mąż znają Paryż od strony ulicy, a ich opowieści to jest istne morze zagmatwanych historii ludzi, którzy przewinęli się przez to miasto. W niedzielę wsiedliśmy w metro i kursowaliśmy:) Co prawda siąpił deszcz, a my mieliśmy dwójkę dzieci u boku, ale i tak było fajnie, tłoczno, kolorowo i magicznie:)
Karuzela na Montmartre |
Uliczny artysta, przed którym zwiewał Maks:) |
Matki z dzieciarnią ( z bazylika Sacre Coeur w tle) |
Główne atrakcje placu Pigalle:) |
Paryżanka przyłapana |
W metrze |
A potem przyszło nam jechać w deszczu w drogę powrotną. Gdy wieczorem dotarliśmy do Saviese, ucieszyłam się z tego, że mieszkamy sobie w spokojnej wiosce bez korków, otoczeni wysokimi górami, wśród przyjaźnie usposobionych ludzi ( na ogół!). A jednak Paryż miał w sobie to coś!
Dlatego pewnie to nie był mój ostatni raz w tym mieście:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz