W piątek wieczorem słuchaliśmy motywacyjnych nagrań ojca Fabiana, które dostałam już wczesną wiosną... Robiliśmy jedno proste ćwiczenie, w którym należało wymienić kilka swoich pasji...Generalnie nie chodziło o coś wielkiego, ale o spisanie tego, co się po prostu robić uwielbia. Machnęliśmy więc po kilkanaście punkcików, a potem zastanawialiśmy się ile czasu poświęcamy w rozrachunku dziennym każdej z tych czynności. Nie wypadło to za ciekawie. Okazało się bowiem, że większość dnia spędzamy w pracy, która niekoniecznie należy do ukochanych zajęć, a pozostałą cześć na wszelakich ,,przygotowaniach" gruntu pod życie; sprzątaniach, prasowaniach, gotowaniach, urządzaniu tego i owego, naprawach...
Wśród moich punkcików zaś było i śpiewanie, i taniec, i pisanie bajek (uwielbiam!), i czytanie, i bieganie, i góry, i podróże, i ,,głębokie rozmowy":)
Gdyby tak iść za głosem, który przecież dość wyraźnie mi mówi po co zostałam stworzona...
W piątek wieczorem nasz komputer zablokował wirus, który działał nawet bez podłączenia z netem. Wyjątkowo paskudztwo z ekranem zaopatrzonym w szwajcarską flagę oznajmującym, że weszliśmy an strony z piracką zawartością w tle. W sobotę zamiast uciec na łono natury, przemierzaliśmy gąszcz ciemnych regałów w poszukiwaniu twardego dysku, a potem sformatowaliśmy komputer... Dopiero wieczorem wyrwaliśmy się na spacer, wyszliśmy nad jezioro z paczką zeschniętych ciastek dla kaczek, wróciliśmy po dwudziestej drugiej i wciąż było wakacyjnie i upalnie... Piękna jest okolica, w której mieszkamy... Winnice, światła miasta w dole i wiosek przycupniętych na stokach gór, i poszarpane, potężne szczyty w górze...
W niedzielę wyruszyliśmy wreszcie w góry. Obraliśmy kierunek na największą zaporę w Europie (Barrage de Dixence), wyjechaliśmy kolejką nad jeziorko, a stamtąd udaliśmy się dość długą trasą na górę Mont Blava ( 2932 m.n.p.m).
Widok na Lac de Dixence |
Początkowo trasa biegła wzdłuż linii brzegowej jeziora, więc była dość płaska. Mimo to Maksowi nie bardzo chciało się spacerować. Strzelił kilka fochów, które dopadają go od czasu do czasu, a potem szedł z nami w końcu ramię w ramię ( i tak nie miał innego wyjścia).
Rozumiem, że łażenie po górach nie dla każdego człowieka jest przyjemnością. Wiem, że nieraz trzeba się silnie motywować, by zrobić następny krok- sama często tego doświadczam. Ale Maksiu, cóż tu dużo mówić, przyszedł na świat w rodzinie, gdzie górskie wycieczki są na porządku dziennym. Pierwszy raz zabraliśmy w góry, gdy miał sześć miesięcy, potem chadzał z nami w nosidełku już regularnie. Zwiedził Beskidy, Pieniny, Tatry, Gorce, Bieszczady, Karkonosze, Góry Stołowe...A potem, rzecz jasna, zaczęło się chodzenie po Alpach:)
Nasz syn jest zaprawionym piechurem. W ubiegłym roku wspierał się jeszcze ramionami taty, ale teraz chodzi sam od początku do końca. Tyle, że czasem bierze go na marudzenie. Choć jest szybszy ode mnie i ma dużo głębsze zasoby naturalnej energii, lubi sobie czasem ponarzekać...Nie rozumiem tego, ale liczę, że kiedyś mu przejdzie...( W końcu sama potrafiłam głośno marudzić w górach jeszcze...w liceum;p)
Ważne, że uśmiech prędzej czy później wraca na buzię:) |
Nieco wyższa perpektywa |
Regeneracja energii |
W końcu wyszliśmy na przełęcz Col des Roux, a stamtąd stromym kamienistym szlakiem na Mont Blava. Na szczycie oprócz nas znalazło się dwóch Anglików, którzy pstryknęli nam pamiątkową fotkę:
Na szczycie ucięliśmy sobie krótki odpoczynek, lecz słońce grzało niemiłosiernie, więc wkrótce wybraliśmy się w drogę powrotną. Tym razem wracaliśmy innym szlakiem, obchodząc w koło górę, którą zdobyliśmy. Końcowy odcinek szlaku uraczył nas widokiem zapory z jeszcze innej perspektywy:
Pięknie było móc wreszcie nachodzić się ,,do oporu"... Tymczasem weekend minął, Maks poszedł dziś pierwszy raz do szkoły ( niechętnie...), a pytanie o to jak spełniać swoje pasje w większym wymiarze, pozostaje nadal bez odpowiedzi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz