Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

poniedziałek, 1 września 2014

Nowa strona i nowe wyzwania

Niniejszym zapraszam wszystkich Czytelników, którzy zaglądali na tego bloga w czasie naszego życia w Szwajcarii na tyle co powstałą stronę, na której publikować będziemy zapiski i zdjęcia ( i jeszcze sporo innych rzeczy, miejmy nadzieję) z naszej podróży do Ameryki Środkowej i Południowej:)


To co...to by było na tyle? Żegnamy się na dobre z tym miejscem, nie szczędząc mu skądinąd sentymentów... 
A poza tym, kto wie...może tu jeszcze kiedyś wylądujemy?;) 

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Zdjęcia i podsumowania (tradycyjnie) następnym razem;)

Mam wrażenie, że napisać relację z podróży W CZASIE podróży jest rzeczą bardzo ciężką.
A jednak powoli wypadało by się wprawiać ( wciąż aktualna jest nasza długotrwała podróż rozpoczynająca sie we wrześniu). Choć wokół głośno ( korzystamy z darmowego wi-fi w pubie w Reykjaviku, gdzie oglądamy mecz), choć przez siedem dni z hakiem CELOWO unikaliśmy kontaktu z tzw. cywilizacją, w tym internetem też i choć jeździliśmy we dwójkę nabijając kilometrów jak szaleni, to jednak COŚ malutkiego napiszę.
A zdjęcia i relacja następnym razem;)

Przeczytawszy na blogu Mary w plecaku rowerowe wspomnienia z Islandii pewnych bardzo odważnych rodziców z córą, napiszę Wam dlaczego my wybraliśmy jednak opcję JEEPOWĄ:)

  • mieliśmy nieco ponad tydzień na Islandii, a to zdecydowanie za mało. Dlatego liczyła się dla nas swoboda poruszania;
  • chcieliśmy przejechać się po szutrowych drogach, dlatego wynajęliśmy najtańszego z jeepów, marki Suzuki Jimmy, który jednak okazał się posiadać zawieszenie podniesione wystarczająco, by przejechać przez rzeki siegające maksymalnie do kolan, szutrowych dróg, o których mowa jest na Islandii całe mnóstwo i właściwie nie warto wypożyczać tu osobówki;
  • niegasnące dzienne światło pozwalało nam na jazdę ile dusza zapragnie, zazwyczaj kładliśmy się spać po północy, a wstawaliśmy około siódmej rano;
  • pierwszego dnia, gdy padało, nie zmókł nas deszcz, a dwie noce z rzędu wykorzystaliśmy nasz samochód jako noclegownię, przy czym okazało się, że jego przednie siedzenia składają się na płasko, pozwalając nam wypocząć niemal jak w sypialni ( obejrzeliśmy nawet jeden film z laptopa)
  • na Islandii są darmowe myjnie ( a raczej myjki) samochodowe, a odkurzacz kosztuje grosze lub też bywa darmowy.
Tymczasem zostaliśmy bez jeepa. Poruszamy się okazją i nadal nocujemy na dziko. I też jest fajnie!

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Z Bieszczad wspomnienia


Żeby zapomnieć się i zatracić w tułaczym życiu potrzeba mi zwykle kilku dobrych dni, podczas których odczuwam dziwny niepokój i tęsknotę, za tym co pewne, stałe i swojskie. Największy strach jest w chwili wyjazdu, zwłaszcza, gdy wyjazd zdarza się być wylotem i gdy od celu podróży dzieli mnie tysiące kilometrów. A potem jest już coraz lepiej, aż w końcu zaczynam czuć, że mój dom jest wszędzie. I że wszędzie mogę poznać wspaniałych ludzi.

Tym razem pojechaliśmy w Bieszczady. Bez szczegółówych wytycznych gdzie będziemy spać i co dokładnie robić, ani na ile dni tam zostaniemy.
Pierwszego dnia wyszliśmy ( tzn. nasza trójka, bo szwagier z dziewczyną ostro ruszyli na Małą i Wielką Rawkę, a potem dołączyli do nas na Połoninie Caryńskiej) na niemal dwugodzinny szlak. Drugiego maszerowaliśmy już cały dzień, zdobyliśmy Tarnicę, zeszliśmy do Ustrzyków Górnych, przenieślismy bagaże do schroniska w Wetlinie i po meczu poszliśmy na imprezę do nowo poznanych ludzi. Trzeciego dnia ledwie żywi wyszliśmy jedynie na szczyt Jawornik ( nie dotyczy to szwagra z dziewczyną, którzy zdobyli Połoninę Wetlińską, ale że byli w Bieszczadach po raz pierwszy, nie należy im się dziwić, że chcieli,,zaliczyć" wszystkie kluczowe tarsy). Potem było ognisko w gronie harleyowców i kolejny mecz w schroniskowej baro-świetlicy.

Zapach ogniska- cudowny! (nawet jak ma się tylko jeden średnio już czysty polar)
Rozmowy z ludźmi właściwie nieznajomymi, ale jakby znanymi od lat- bezcenne!
Słońce na połoninach, silny wiatr i ,,odrabianie" lekcji z Maksiem na łonie natury- wspaniałe!

Jednym słowem- zachciało mi się wolności, wakacji, włóczęgi- czyli tego, co mnie właściwie czeka, ale w sens czego zaczęłam już powątpiewać zapuszczając korzenie w moim kraju, gdzie tak wielką rolę odgrywa to czy ma się własny dom i to, jak ten dom powinien w każdym centymetrze sześciennym wyglądać:)

No to co?- trochę zdjęć z mojego ,,domu"?:):):)








Nasze chodzenie po górach znacznie zwolniło tempo, odkąd Maks przemierza szlaki o własnych siłach...Kondycyjnie nie idzie mu najgorzej, ale mozolne pięcie w górę bywa dla niego nudne, więc próbujemy pokazać mu ile tylko się da po drodze. Póki co organizujemy w terenie przypadkowe lekcje biologii. W Bieszczadach widzieliśmy: żaby, myszki polne i zaskrońca.




Poza tym chyba sami z siebie wrzuciliśmy na luz...Lubimy poleżeć na szczycie góry, albo na łące. Obfotografować po drodze kwiaty. Iść i chłonąć, zamiast iść i zdobywać. Cóż, muszę przyznać, że kiedyś wyglądało to inaczej;)

Co do poczucia wolności- nad Soliną ( tak, tak, tez byliśmy, choć jedynie przelotem) spotkaliśmy zupełnie przypadkiem naszych znajomych z Wetlliny. Od razu nakreśliśmy plan kolejnego wspólnego wieczoru, no i jeszcze kolejnego ( w Rzeszowie szykował się fajny koncert), ale dziewczyna szwagra nie mogła dłużej zostać...
My tymczasem uświadomiliśmy sobie, że w naszej przyszłej podróży nie będą wiązały nas żadne konkretne terminy i pewnie nieraz pozwolimy rzeczom po prostu się dziać:) Gdybyśmy byli sami- no problem- moglibyśmy zostać dzień, dwa, a nawet tydzień dłużej! Szepnę Wam w sekrecie- życie bez pracy zaczyna mi się podobać:)

A! W scenerii takiej oto zabytkowej cerkwii:
...spotkaliśmy parę starszych Francuzów, którzy campervanem przemierzają Polskę:)
I tym oto sposobem wczoraj zjedliśmy z nimi kolację i obejrzeliśmy mecz w domu moich rodziców:)
Dzięki temu, że zgodzili się zaprosić pod swój dach nieznajomych- zyskali fajny wieczór i zaproszenie w Alpy, gdzie nasi goście mieszkają tuzobok wyciągu narciarskiego na wysokości 1600 m.n.p.m.

A my, w zaciszu ryterkiego domku,, szykujemy się tymczasem na podróż tylko we dwójkę, która zdarza nam się trochę przypadkiem, trochę za sprawą zrządzenia losu, trochę z powodu wspólnych marzeń by zobaczyć tamten niedostępny kawałaek świata- w przyszłym tygodniu wyruszamy na Islandię!:)

środa, 4 czerwca 2014

Jak to jest powracać?

Wróciliśmy. Po trzech latach- jak ten czas leci!
Wróciliśmy i  nie za bardzo umiemy poskładać życie do kupy- czymś się zająć, zaplanować jakiś wyjazd. Póki co dni mijają nam raczej leniwie, z deszczem i chłodem za oknem, na spotkaniach przy kawie ze znajomymi i rozmowach do późna wieczorem. Na grillach przy polskiej kiełbasie, na którą już patrzeć nie mogę ( właściwie to ja nigdy nie lubiłam kiełbasy:). Na próbach przywrócenia Maksiowi szkolnego porządku ( uczę go od kilku miesięcy z książek dla pierwszaków).
Nasz wyjazd w świat opóźni się na 99%. Toteż musimy w międzyczasie zorganizować sobie ,,wakacje zastępcze". Mamy bilety do Anglii, a stamtąd wszak już rzut beretem na północ Szkocji ( kochamy te rejony), lub jeszcze gdzieś dalej:) Poza tym zostają jeszcze całe połacie nieodkrytej Polski:)

Ruszymy się stąd akurat jak nadejdzie jesień, początkiem września:)

Tymczasem już od tygodnia nie pracuję. Niby fajnie, ale czasem miałabym ochotę za coś się wziąć i coś zarobić. Czyżby to szwajcarska mentalność pracusiów aż tak mi się udzieliła? Poza tym załapałam model planowania wszystkiego z wyprzedzeniem i dziwi mnie czemu inni nie podzielają tegoż modelu;) Wysyłam maile i wiadomości na fb i spodziewam się natychmiastowych odpowiedzi, których nie ma:) Polacy chyba żyją sobie bardziej na lajcie. Korzystam też z uroków niezapowiedzianych wizyt ( albo tych zapowiedzianych pięć minut przed) i cieszę się nimi niesamowicie!

I tak mijają pierwsze dziwaczne adaptacyjne dni w mojej ojczyźnie:)

poniedziałek, 26 maja 2014

Nowe horyzonty


Ostatni dzień w pracy za mną... Nie czułam się jakoś specjalnie...być może uczucie opuszczania dotychczasowego życia dopiero przyjdzie.

Opróżniamy dom, pakujemy zabawki, robimy porządki.

Nie wiem kiedy dokładnie stąd wyjedziemy, bo mamy jeszcze trochę papierkowych spraw na głowie.

Ale wiem, że otwierają się przed nami nowe horyzonty. Wychodząc na podwórko i łapiąc ciepły wiosenny wiatr we włosy, nie mogę się już doczekać tego, co przyniesie nam przyszłość:)

czwartek, 22 maja 2014

No to w drogę- kierunek Jura!


Jesteśmy w Szwajcarii już niemal trzy lata. Bez kilku dni. A jednak pozostało tu jeszcze wiele miejsc, których  nie odwiedziliśmy. Jednym z nich była Jura. Do czasu. Do poprzedniego tygodnia.

Gdzieś w podświadomości to ona właśnie stała się dla mnie symbolem Szwajcarii, wyniesionym jeszcze z lat dzieciństwa i młodości, kiedy byłam tam dwa razy na wakacjach. Pozostały mi w pamięci iglaste lasy, delikatne pagórki, drewniane domy z oknami pełnymi kwiatów, wiejskie dróżki i niewidoczny gołym okiem, a jednak dający się tu odczuć dobrostan ( w latach dziewięćdziesiątych paczka gum do żucia i puszka coli były tu dla nas wydatkiem nie do przełknięcia).

Więc pojechaliśmy. Na wakacjach, rzecz jasna,nie byłam tu w jakimś hotelu, ale u znajomych moich rodziców. Gdy wedle mapy dzieliło nas od ich domu jakieś dziesięć kilometrów, zadwoniłam i umówiliśmy się na spacer nad brzegiem jeziora- rezerwatu, w którym tu latem pływaliśmy.

Na wyciecze w lesie

Jura to obszar, który leży  bardzo wysoko, ok. 1000 m.n.p.m, choć najwyższa góra w tym rejonie wznosi się zaledwie na nieco ponad 1600 m.n.p.m. W związku z wysokością klimat jest tu nieco bardziej srogi, iglaki przeważają nad drzewami liściastymi, mieszka tu mało ludzi i jest na swój sposób pięknie. Nawet bardzo pięknie...

Po spacerze zostaliśmy zaproszeni do domu na kolację, a potem na nocleg. Tak po prostu. Choć, uwierzcie mi, w Szwajcarii cięzko umówić się z kimś z minuty na minutę choćby na kawę:) Ale nasi znajomi to nie są stuprocentowi Szwajcarzy. Nasz syn nazwał ich ,,Szwajcaro-Polakami", bo mówią nieco po polsku, a my nazwalibyśmy ich raczej ,,wolnymi duszami".

Pożegnalne zdjęcie z naszymi gospodarzami
 W latach dziewięćdziesiątych zamieszkali na 9. miesięcy w Polsce, gdzie Hubert studiował na Akademii Sztuk Pięknych. Mieli wtedy dwójkę małych dzieci. On jest malarzem i robi piękne fotografie, więc na cały wieczór zatopiliśmy się w albumach z przeszłości. Cudnie było móc zobaczyć Polskę oczami kogoś z innego kraju. No i nas same- mnie i moej siostry w wieku pięciu, czterech i jednego roku:) I moich młodych rodziców, ich znajomych z dziećmi. 

Widzieliśmy nawet, na moje życzenie, dom, w którym mieszkali, kiedy byłam u nich ostatnio...jakieś piętnaście lat temu. Wyobraźcie sobie, że pochodzi z XVII wieku, tuż za drzwiami jest duża i wysoka kuchnia z półokrągłym osmolonym sufitem.

Ich nowy dom również ma swój klimat- każde pomieszczenie wykończone jest z artystycznym rozmachem- nawet biorąc kąpiel nie wiadomo na czym zawiesić wzrok- tyle u swoistych dzieł sztuki:)


Późnym porankiem pożeganliśmy się, pozjeżdżaliśmy nieco okolicę, pojechaliśmy w kierunku Francji do uroczego miasteczka Saint Ursanne, a potem za granicę po bagietki i owoce ( oraz zatankować tańszego tam- diesla). Niebo nieco się rozchmurzyło, ale towarzyszył nam nieustający wiatr, więc wsiąść na rowery ( które taszczyliśmy w bagażniku) udało nam się dopiero pod wieczór.
Kadry z Saint Ursanne





Postanowiliśmy rozbić namiot we Francji O zmroku szukaliśmy właśnie jakiegoś ustronnego miejsca w lesie, gdy słońce zachodziło za horyzont, obdarzając nas jednym z najpiękniejszych rodzajów świateł. Zatrzymaliśmy się obok zielonego pola uprawnego. A potem bardzo szybko okazało się, że mazista wartswa błota pod kołami samochodu, nie tak szybko nas stamtąd wypuści. Zmierzchało, więc ułożylismy się do snu w samochodzie, rowery zostawiając na zewnątrz.

Nazajutrz wyszłam na drogę w oczekiwaniu na pomoc. Ale miejsce, w którym spaliśmy, należało do naprawdę rzadko uczęszczanych, w ciągu godziny przejechał tędy zaledwie jeden samochód, a jego właścicielka chyba za bardzo się mnie przestraszyła ( mamy z dzieckiem pośrodku głuchego lasu, o siódmej rano). U skraju pola, które tym razem lśniło w porannych promieniach, Mariusz kręcił kierownicą i cisnął na gaz, a także zbierał pod koła iglaste gałęzie, także w końcu jakimś cudem udało mu się wyjechać:) Ruszyliśmy przed siebie. Tym razem naszym celem była rzeka Ren, gdzie urządziliśmy sobie rowerowy wypad nad brzegiem. A potem zajechaliśmy aż do jej przełomu, gdzie zza burty małego statku, podziwialiśmy tony wzburzonej wody, opadającej w dół w kaskadzie wodospadów.

A po drugiej stronie Renu- widać już Niemcy:)

Wróciliśmy do domu po trzech dniach wycieczki. Warto było. To trochę takie nasze ćwiczenia bojowe przed czekającą nas podróżą na poważnie. A obok ćwiczeń mamy okazję przekonać się, że Europa to także fajne miejsce na wakacje ,,na dziko".





sobota, 10 maja 2014

Z praktycznego, męskiego punktu widzenia



Zanim przejdę do sedna ( a jak się okaże- nie będzie ono żadną zawiłą teorią, lecz zaledwie kilkoma scenkami rodzajowymi z życia Małego Mężczyzny), polecę Wam na szybko film, który bardzo mnie zainteresował. Polecę go zwłaszcza rodzicom, choć nie tylko:


Film odnosi się do teorii gender- to tak w skrócie.

A ja na swym własnym podwórku odkrywam praktyczny zmysł widzenia świata mojego syna:)

Pewnego dnia staliśmy w deszczu na przystanku autobusowym. Naprzeciw nas zatrzymała się śmieciarka i dwóch ludzi, podróżujących na schodkach z tyłu wozu, wysiadło, żeby załadować wielki kosz na śmieci i wysypac jego zawartość na pakę. Byli cali mokrzy...

Mówię więc na głos, pełna współczucia:
-Oj, zobacz Maksiu, jak panowie musza pracować. Taka ta praca jest jakaś....( i tu przerwałam, żeby wybrać odpowiedni przymiotnik: niewdzięczna, trudna, niesprawiedliwa....)
-Śmierdząca?- chciał wyręczyć mnie mój syn:)

Innym razem, ,,odrabiając" lekcje w domowej szkole, Maksiu natknął się na wyraz: chłodny. Zapytałam go więc: ,,Co na przykład może być chłodne? Wiesz, co to znaczy chłodzić?"
A on na to: ,,Tata mówi, że jak się zjeżdża Peugeotem z górki, to się chłodzi."

Nie ma zmiłuj, wszystko w świecie mojego dziecka musi być praktyczne!!!

A gdy był mały, mieszkaliśmy chwilkę u moich rodziców i bawił się tam z moją siostrą właściwie tylko jej zabawkami. No to jeżdziły lalki i misie prowadzone w wózku przez tatę- Maksa...niczym kierowcy rajdowych samochodów na największych wertepach w rajdzie Paryż- Dakar:)