Żeby zapomnieć się i zatracić w tułaczym życiu potrzeba mi zwykle kilku dobrych dni, podczas których odczuwam dziwny niepokój i tęsknotę, za tym co pewne, stałe i swojskie. Największy strach jest w chwili wyjazdu, zwłaszcza, gdy wyjazd zdarza się być wylotem i gdy od celu podróży dzieli mnie tysiące kilometrów. A potem jest już coraz lepiej, aż w końcu zaczynam czuć, że mój dom jest wszędzie. I że wszędzie mogę poznać wspaniałych ludzi.
Tym razem pojechaliśmy w Bieszczady. Bez szczegółówych wytycznych gdzie będziemy spać i co dokładnie robić, ani na ile dni tam zostaniemy.
Pierwszego dnia wyszliśmy ( tzn. nasza trójka, bo szwagier z dziewczyną ostro ruszyli na Małą i Wielką Rawkę, a potem dołączyli do nas na Połoninie Caryńskiej) na niemal dwugodzinny szlak. Drugiego maszerowaliśmy już cały dzień, zdobyliśmy Tarnicę, zeszliśmy do Ustrzyków Górnych, przenieślismy bagaże do schroniska w Wetlinie i po meczu poszliśmy na imprezę do nowo poznanych ludzi. Trzeciego dnia ledwie żywi wyszliśmy jedynie na szczyt Jawornik ( nie dotyczy to szwagra z dziewczyną, którzy zdobyli Połoninę Wetlińską, ale że byli w Bieszczadach po raz pierwszy, nie należy im się dziwić, że chcieli,,zaliczyć" wszystkie kluczowe tarsy). Potem było ognisko w gronie harleyowców i kolejny mecz w schroniskowej baro-świetlicy.
Zapach ogniska- cudowny! (nawet jak ma się tylko jeden średnio już czysty polar)
Rozmowy z ludźmi właściwie nieznajomymi, ale jakby znanymi od lat- bezcenne!
Słońce na połoninach, silny wiatr i ,,odrabianie" lekcji z Maksiem na łonie natury- wspaniałe!
Jednym słowem- zachciało mi się wolności, wakacji, włóczęgi- czyli tego, co mnie właściwie czeka, ale w sens czego zaczęłam już powątpiewać zapuszczając korzenie w moim kraju, gdzie tak wielką rolę odgrywa to czy ma się własny dom i to, jak ten dom powinien w każdym centymetrze sześciennym wyglądać:)
No to co?- trochę zdjęć z mojego ,,domu"?:):):)
Nasze chodzenie po górach znacznie zwolniło tempo, odkąd Maks przemierza szlaki o własnych siłach...Kondycyjnie nie idzie mu najgorzej, ale mozolne pięcie w górę bywa dla niego nudne, więc próbujemy pokazać mu ile tylko się da po drodze. Póki co organizujemy w terenie przypadkowe lekcje biologii. W Bieszczadach widzieliśmy: żaby, myszki polne i zaskrońca.
Poza tym chyba sami z siebie wrzuciliśmy na luz...Lubimy poleżeć na szczycie góry, albo na łące. Obfotografować po drodze kwiaty. Iść i chłonąć, zamiast iść i zdobywać. Cóż, muszę przyznać, że kiedyś wyglądało to inaczej;)
Co do poczucia wolności- nad Soliną ( tak, tak, tez byliśmy, choć jedynie przelotem) spotkaliśmy zupełnie przypadkiem naszych znajomych z Wetlliny. Od razu nakreśliśmy plan kolejnego wspólnego wieczoru, no i jeszcze kolejnego ( w Rzeszowie szykował się fajny koncert), ale dziewczyna szwagra nie mogła dłużej zostać...
My tymczasem uświadomiliśmy sobie, że w naszej przyszłej podróży nie będą wiązały nas żadne konkretne terminy i pewnie nieraz pozwolimy rzeczom po prostu się dziać:) Gdybyśmy byli sami- no problem- moglibyśmy zostać dzień, dwa, a nawet tydzień dłużej! Szepnę Wam w sekrecie- życie bez pracy zaczyna mi się podobać:)
A! W scenerii takiej oto zabytkowej cerkwii:
...spotkaliśmy parę starszych Francuzów, którzy campervanem przemierzają Polskę:)
I tym oto sposobem wczoraj zjedliśmy z nimi kolację i obejrzeliśmy mecz w domu moich rodziców:)
Dzięki temu, że zgodzili się zaprosić pod swój dach nieznajomych- zyskali fajny wieczór i zaproszenie w Alpy, gdzie nasi goście mieszkają tuzobok wyciągu narciarskiego na wysokości 1600 m.n.p.m.
A my, w zaciszu ryterkiego domku,, szykujemy się tymczasem na podróż tylko we dwójkę, która zdarza nam się trochę przypadkiem, trochę za sprawą zrządzenia losu, trochę z powodu wspólnych marzeń by zobaczyć tamten niedostępny kawałaek świata- w przyszłym tygodniu wyruszamy na Islandię!:)